ŻÓŁW GAMERA

Żółw

 

Znajomy mojej mamy był kapitanem na statku dalekomorskim. Pływał do egzotycznych krajów. Szybko doszłam do wniosku, że skoro przywozi różne niesamowite rzeczy, to może przywieść mi żółwia z Afryki.

W kinach akurat grali japoński film science- fiction " Gamera coś tam" o gigantycznym żółwiu. Po obejrzeniu go, wszystkie dzieciaki zachciały nagle mieć takiego żółwia. Oczywiście ja też. Powiedziałam o tym tacie - żeby powiedział mamie - żeby pogadała z kolegą kapitanem - co by nabył dla mnie żółwia w ciepłych krajach.

Tato nie zdziwił się prośbą - mało co już mogło go zdziwić w związku ze mną. Takie sprawy zawsze załatwiałam z nim, bo wiedziałam, że mama jest skłonna go wysłuchać - mnie natomiast - miałam wrażenie - nie traktuje poważnie. A żółw był jak najbardziej poważną sprawą.

Mama uległa czarowi taty i porozmawiała z kapitanem, a ten zgodził się przywieść nam żółwia - za.... pudełko kremu Nivea (???). Nie pytajcie czemu akurat krem Nivea. Nie wiem... Do tej pory nie wiem. Ale to nie ważne, grunt, że będzie żółw.

Po paru miesiącach kapitan zjawił się u nas w domu, a w ręku trzymał żółwia. Mieścił mu się w dłoni. Nikt z nas nie miał pojęcia jak się z nim obchodzić - w tamtych czasach raczej nie było żółwi na kopy i nikt ze znajomych takiego zwierzaka nie posiadał. Kapitan dał jedną wskazówkę : " Je - jak go wsadzisz do wody i je tylko sałatę." No to już było coś.

Wsadzałam żółwia do miski z ciepłą wodą - sięgającą mu do połowy pancerza -to że nie pływa odkryłam, kiedy wsadziłam go do wypełnionej po brzegi wanny i opadł na dno jak kamień i nie wykazywał oznak umiejętności pływania - biedne zwierzę - ale nie utopiłam go i więcej nie uczyłam pływać - choć szkoda że nie pływał - byłby jeszcze bardziej odjazdowy - i czekając kiedy otworzy paszczę - pewnie po to żeby się napić - wciskałam mu sałatę. Było to ekscytujące przez pierwsze parę razy, potem było nudne, bo żółw jadł w żółwim tempie.

Pewnego razu - po daremnych próbach nakarmienia go w wodzie - wyjęłam go i postawiłam na podłogę - traf chciał - że akurat koło sałaty, na którą się rzucił jakby tydzień nie jadł. Wtedy doszłam do wniosku, że żółw je na lądzie tak samo dobrze jak w misce z wodą - z tą różnicą - że nie trzeba mu przy tym asystować i nie trzeba czekać z liściem w dłoni aż przełknie - co robił długo.

Od tej pory przestał jadać w misce ku obopólnej radości.

Z czasem zaczęłam go wynosić do ogrodu. Żółw odnalazł się tam natychmiast pochłaniając kwiaty, mlecz, babkę, trawę i... dżdżownice.

Ogród był ogromny i miał gdzie "biegać" - ale on z uporem maniaka - "uciekał" za bramkę wejściową na chodnik przed domem i szedł w stronę kościoła - który był obok. Zaprzyjaźniony ksiądz - idąc lub wracając z kościoła - zgarniał żółwia i przynosił go pod bramkę wołając: "Panie Tolku, żółwia przyniosłem" na co tata odpowiadał :" Dziękuję bardzo, znowu cholera mi uciekł" - i tak całe lato.

A powiem wam, że żółw szybko chodził i potrafił schodzić po schodach.

Zazwyczaj kładłam go na górnym trawniku do którego prowadziło 5.kamiennych schodów. Żółw stawał na najwyższym stopniu, chował łeb i przednie nogi do skorupy, a tylnymi się odpychał i spadał w dół - czasem o jeden stopień, czasem o dwa - i tak do końca schodów. Potem "przemykał" przez podwórko, zahaczał o kwiatowe grządki mamy - robiąc tam spustoszenie - a następnie szedł do ogródka z przodu domu jeść płatki róż. A gdy się najadł - uciekał przez bramkę - w stronę kościoła. Cała akcja zajmowała mu co najwyżej 2.godziny. Zależy jak długo zajmowało mu jedzenie.

Ale oprócz tego, że był ogrodowym żółwiem - był też moją Gamerą. - Żółwiem z Kosmosu - walczącym z najróżniejszymi złymi potworami.

Jak ze zwykłego żółwia zrobić Gamerę? A bardzo prosto. Wystarczy taśma klejąca, plastelina, plastikowe rakiety, żołnierzyki i latarka - reszta uzbrojenia wymyślana była na potrzeby chwili.

Gdy chciałam, żeby był żółwiem atakującym - taśmą klejącą mocowałam mu do pancerza z boków rakiety, gdy miał być statkiem kosmicznym wiozącym żołnierzy na akcję - taśmą klejącą mocowałam mu na skorupie żołnierzyki, gdy leciał na ratunek w nocy - przyczepiałam mu latarkę. Można było przyczepić, przylepić do niego co się chciało - oczywiście pod warunkiem, że mu nie było za ciężko.

Ustawiałam mu na drodze mury z klocków - które burzył jak taran, samochodziki - po których przechodził, domki; czasem przechodził przez kartkę z bloku - na której narysowani byli "wrogowie" lub ich tajna baza.

Można było obwiązać go sznurkiem, do sznurka przyczepić to co akurat trzeba było przenieść - i jak helikopterem "przelecieć" nim do np. innej galaktyki. Był super. I jakoś tak był obojętny na to wszystko.

Pewnie go męczyłam, ale starałam się uważać.

I stosowałam jedną zasadę w zabawie z innymi - a każdy chciał się ze mną bawić takim żółwiem - mianowicie: nikomu nie pozwalałam brać go do ręki... - oprócz Małej Anki mojej przyjaciółki - która do żółwia miała takie same prawa jak ja.

Dobrze dla Tuptusia - tak miał na imię - że ekscytacja Gamerą dość szybko mi minęła i na widnokręgu mojej wyobraźni pojawiła się nowa rzecz. Nie pamiętam co to mogło być tym razem - wspinaczka wysokogórska, łódź podwodna lub tropienie dzików w lesie, grunt, że odtąd Tuptuś wiódł spokojny żywot w ogródku. Czas mu mijał na jedzeniu i uciekaniu pod kościół.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania