Poprzednie częściAbaddon rozdział 1

Abaddon rozdział 11

Jaka ona jest słaba – zadręczała się myślami Libusza, gdy przypatrywała się śpiącej Szeborze. Wciąż zasypiała w tej samej pozycji, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Bezbronne jagnię, któremu obrzydliwa jest przemoc. Dziewczyna miała już szesnaście lat. W tym wieku sporo panien w wiosce stawało się już żonami, a wiele z nich nawet wychowywało dzieci. Jaki błąd popełniła wychowawczy? Była zbyt surowa? Należało nieco odpuścić? Mniej wymagać? Ale, gdy dwa lata temu Szebora stanęła przed nią z determinacją w oczach, Libusza dostrzegła w niej odbicie samej siebie i zapragnęła stać się dla tego nieszczęsnego dziewczęcia mentorką, której sama nigdy nie miała. Jednak coś poszło nie tak. Przez ostatni rok tylko się na siebie gniewały. Dochodziło nawet do rękoczynów, z czego nie była dumna, ponieważ Szebora jeszcze bardziej się od niej oddaliła.

Naraz spostrzegła, że dziewczyna ściska coś w dłoni. Delikatnie uchyliła jej palec, chcąc podejrzeć, co to takiego. Lecz Szebora nigdy nie zasypiała głęboko. Ledwie ją dotknęła, a ta całkowicie się rozbudziła.

– Co robisz? – zapytała strachliwie, chowając przedmiot pod lnianą koszulę.

– Masz przede mną tajemnice? Co to za błyskotka?

Szebora usiadła i przetarła twarz.

– Nie zabrałam z dworu szlachcica, jeśli sugerujesz coś podobnego.

– Nie o to pytałam, prawda?

– A muszę odpowiadać?

Libusza ścisnęła laskę, na której się podpierała.

– Zapomniałaś o naszej umowie? Gdy zgodziłam się nauczyć cię zabijać anakimy, obiecałaś, że nie będziesz trzymać przede mną żadnych tajemnic. Jak mogę tobą pokierować, skoro pokazujesz mi tylko tyle, ile sama uznasz za stosowne? Ile jeszcze razy będę musiała przemawiać ci do rozsądku?

– To tylko broszka, o co się wściekasz?!

Libusza przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że tym razem z nią nie wygra. Szebora bywała niezwykle uparta. Walczyłaby o tę broszkę, jak dziki pies o kość.

– Mam tylko nadzieję, że nie ukradłaś jej szlachciance, która była tu kilka dni temu. Jeśli będę mieć przez ciebie problemy, odejdziesz. Rozumiesz?

Była na tyle rozsądna, żeby skinąć twierdząco głową.

– Dobrze. A teraz zaparz mi herbatę. Musimy poważnie pogadać.

Szebora zwlokła się z łóżka, jakby miała nogi z ołowiu. Podrapała się po rozczochranej czuprynie i stęknęła boleśnie. Ubrania miała nieświeże i zmięte. Usta poranione od przygryzania, a za paznokciami kurz. Libusza pomyślała, że to było czymś więcej niż wrodzonym niechlujstwem. Nieraz przyłapywała dziewczynę na tym, że przygląda się sobie w strumyku z fascynacją przemieszaną z odrazą. Nie utożsamiała się z własnym odbiciem i niechętnie dotykała własnego ciała. Od kiedy wspólnie zamieszkały, nie urosła zbyt wiele. Libusza mogłaby dać jej najwyżej jedenaście lat. Nie spotykały ludzi z wioski prawie w ogóle, więc Szebora nie miała okazji, żeby się porównać z innymi pannami w jej wieku. Ale głupia nie była.

– Albo mam lepszy pomysł. Najpierw pójdziesz się wyszorować. – Trąciła Szeborę w łydkę laską. – Zaczynasz cuchnąć. Przez ciebie mamy w chałupie więcej much!

– To wokół ciebie latają! Nie widziałam żebyś się kąpała ani razu!

– Coś podobnego! Nie wierzę, że to powiedziałaś! Czynisz przytyk starej kobiecie? – Kaszlnęła wymownie i przygarbiła się, jakby pod wpływem nagłego bólu. – Woda w strumyku może mnie zabić! Czyżby ci na tym zależało? No już! Zmykaj! Żebym mogła wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza.

Szebora chwyciła kostkę mydła i z pochmurną miną pokierowała się do wyjścia. Libusza czekała długo, aż wróci. W końcu ugotowała groch i zjadła w samotności. Gdy skrzypnęły drzwi, zdążyła już usadowić się wygodnie na krześle, które dwa lata temu Szebora przytaszczyła do jej chałupy. Należało do dziadka Szebory i miało dla młodej wartość sentymentalną. Z początku nie pozwalała Libuszy siadać na nim, ale wreszcie przestała na to zwracać szczególną uwagę.

– Co z tą herbatą?

– Jeszcze sobie nie zrobiłaś? Chyba uważasz, że jestem twoją służką…

– Z pokrzywy, nie za mocną, bo dostanę zatwardzenia. Tam masz mój kubek. – Wyciągnęła spod koca dłoń i wskazała go zakrzywionym palcem. – Zalej do połowy. Tyle wystarczy.

Szebora przewróciła oczami i skierowała się do kamiennej półki. Wyciągnęła ze słoja kilka suchych liści i wrzuciła je do kubka.

– A co, jeśli dosypię trucizny? Pewnego dnia coś mnie podkusi.

– Bez wątpienia zauważę, że coś kombinujesz, bo zaczną ci drżeć ręce, a spojrzenie skakać na boki…

– Do diabła, wciąż wracasz do tamtego! Udałoby mi się, gdybyś nie przewiercała mnie wzrokiem i nie doszukiwała się wad. Nigdy nie poczuję się dostatecznie pewnie, jeśli nie przestaniesz mnie krytykować.

– … a to był jedynie środek nasenny – kontynuowała, ignorując żałosne pretensje. – Co by było, gdybyś musiała użyć trucizny? Prawdopodobnie zrobiłabyś w majtki ze strachu.

– Proszę, twoja herbata.

Szebora wcisnęła jej w ręce gorący kubek i Libusza syknęła z bólu. Postawiła naczynie na kocu złożonym na kolanach i chwyciła go przez materiał.

– Przysuń sobie stołek.

– Zamierzasz znowu mnie odpytywać z wiedzy o ziołach? Już wszystko opanowałam, więc zaskocz mnie czymś nowym, inaczej będę myśleć, że tylko marnuję z tobą czas.

– Zamknij jadaczkę. Jeśli będziesz mi teraz wchodziła w słowa, by rzucać krnąbrne uwagi, dostaniesz po głowie. Doceń, że chcę cię wprowadzić w ten szalony świat z godnym przygotowaniem. Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu, o czym już się przekonałaś nie raz.

Szebora mruknęła coś pod nosem, ostatnim podrygiem buntu, po czym usiadła ciężko na stołku i skrzyżowała ramiona.

– Zacznę od tego, co cię zapewne najbardziej nurtuje. Rośniesz, mimo, że uważasz coś odwrotnego i w końcu zaczniesz przypominać kobietę. Mogę ci to obiecać. Czy wiedza o tym, wreszcie cię wyrwie z przygnębienia?

Twarz Szebory oblała się głębokim rumieńcem zażenowania. Jej spojrzenie stało się na moment niemal wrogie, jakby Libusza była odpowiedzialna za część krzywd, jakie Szebora doznała.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– Wyczytałam prawdę z fusów – burknęła.

– Słucham?

– Wysilasz się czasami z myśleniem? Naprawdę uważasz, że jesteś jedyną osobą na świecie dotkniętą tą przypadłością?

Dziewczyna zjeżyła się.

– Nie jestem… – W jej tonie trudno było odróżnić stwierdzenie od pytania.

Libusza zlustrowała ją wzrokiem.

– Jest w tobie tylko jeden wyjątkowy element. Dotąd nie słyszałam, aby którykolwiek z anakimów zdecydował się wydłużyć człowiekowi dzieciństwo, choć anakimy wpadają czasami na idiotyczne pomysły. Zazwyczaj jednak obdarowują długowiecznością ludzi dojrzałych płciowo.

– Wcale nie wydłużono mi dzieciństwa! – oburzyła się – Czuję się dorosła i w tym problem!

– Siedź cicho przez moment. Powinnaś raczej zadać pytanie, dlaczego oni to robią. Skupmy się na anakimach, a nie na tobie. Co za młodzież… – Uniosła do ust kubek i podmuchała w herbatę.

– Więc czemu to robią?

– Nie mam pojęcia. Więc będę zgadywać.

Szebora przesunęła spojrzenie za okno, ledwie kryjąc irytację.

Libusza kontynuowała:

– Myślę, że to kaprys. Choć jestem skłonna przyjąć, że może im to pomagać w zawieraniu korzystnych układów z ludźmi. W przeszłości starałam się nie interesować tą sprawą za bardzo. Czasami lepiej wiedzieć mniej, niż więcej. Zresztą, pewnego razu anakimy przestały dzielić się z ludźmi krwią i pozbywały się każdego, kto był pod jej wpływem i chociażby coś wiedział o jej działaniu. Tylko pomyśl, co się stanie, jeśli ludzie zrozumieją, jaką moc daje picie takiej krwi. Co może bardziej zmotywować człowieka do walki z anakimami, niż możliwość przedłużenia młodości? Chyba zdajesz sobie sprawę, że lepiej dla tych istot, żeby plotka nie dotarła do niewtajemniczonych uszu. Ale jak wiesz po sobie, zdarza im się dalej popełniać to wykroczenie. Chcesz to wyjaśnić?

Szebora zacisnęła powieki, zbyt przytłoczona negatywnymi myślami, by odpowiedzieć.

– Zapamiętaj dziewczyno, nikt z anakimów nie może odkryć, że jesteś inna… – Pochyliła głowę i spojrzała na Szeborę intensywnie. – Bądź pewna, że jeśli to wyjdzie na jaw, połamią ci kości jak zapałki i zetrą z tego świata tak skutecznie, że nie pozostanie po tobie nawet wspomnienie. Dorwą również anakima, który cię taką uczynił i to jedyna pozytywna rzecz w tej sprawie.

Szebora przesunęła się ze stołkiem bliżej, jakby nagle wpadł jej do głowy pomysł. Libusza uśmiechnęła się cierpko.

– Jeśli doszłaś do wniosku, że jednak warto ryzykować, mam dla ciebie złe wieści. Jest mniej niż połowa szansy na to, że łyk krwi anakima nie okaże się dla człowieka śmiertelny. Czasami to działa, innym razem umiarasz. I nie wiadomo czy to kwestia ludzkiego organizmu, czy zależy to wyłącznie od anakima. Znam cię na tyle, by wiedzieć, że nie będziesz w stanie udźwignąć ciężaru śmierci niewinnych ludzkich istnień w imię zemsty. – Uczyniła dramaturgiczną pauzę. – Sama przechodziłam przez ten proces myślowy, rozżalona własnym nieszczęściem, ale rozumiałam, że to kiepskie rozwiązanie.

– Więc to krew anakimów odpowiada za mój wygląd. I ty również ją wypiłaś.

– Wyglądasz, jakbyś dopiero teraz na to wpadła. Naprawdę wierzyłeś, że jestem wiedźmą, która stąpa po ziemi tyle lat dzięki czarom? – Zarechotała śmiechem, omal nie wylewając herbaty. Zamieszała w niej palcem i głęboko westchnęła. – Oj dziecko. Jeszcze daleka przed tobą droga do pełnego zrozumienia. Gdybym teraz wypuściła cię w świat, ten by cię połknął.

– Dlaczego to uczyniłaś? – W zielonych oczach Szebory pojawił się chłód i rezerwa. – Co dałaś anakimowi w zamian za młodość?

Libusza prychnęła lekceważąco. Była za stara, by się przejąć czyjąś oceną na swój temat.

– Opowiem ci trochę o sobie. Byłam ambitną córką bogatego kupca. Dobrze wyedukowaną. Interesowały mnie rachunki, potrafiłam czytać i pisać, znałam się na interesach. Miałam o sobie dobre zdanie, mimo krzywych spojrzeń mężczyzn. – Poprawiła się w krześle. – Moja rodzina była liczna, ale sporo nas poumierało. Zostałam tylko ja i dwójka moich braci. Starszy i młodszy. Obaj leniwi i do tego głupi. To ja pomagałam ojcu, gdy oni tymczasem trwonili nasze pieniądze i wpadali w kłopoty. Ojciec miał problemy ze wzrokiem i szybko się męczył, więc sporo spraw wykonywałam za niego. Niepokoiłam się, bo z roku na rok był coraz słabszy. Gdyby umarł, mój starszy brat Lubosław przejąłby cały interes, a wtedy wszystko nieciekawie by się dla mnie potoczyło. Nie zamierzałam do tego dopuścić. Liczyłam, że zanim stanie się najgorsze, tego kretyna porwie złe licho. – Uśmiechnęła się krzywo. – Nie patrz tak na mnie, Szeboro. Nie znosiliśmy się od dziecka, a później to uczucie przerodziło się w prawdziwą nienawiść. Jednakże nie pragnęłam żyć z krwią Lubosława na rękach, nawet wtedy, gdy sobie obmyślił, że wyda mnie za mąż. – Ścisnęła kubek tak mocno, aż pobielały jej knykcie. – Lata nie ostudziły emocji, nadal kotłuje się we mnie gniew, gdy o nim myślę. Ten tępy dureń groził mi i zmuszał do posłuszeństwa. A ja wolałabym skoczyć w przepaść, niż zgodzić się na małżeństwo i podporządkować obowiązkom żony, a potem matki. Wić gromadkę dzieci, jedno po drugim, by ostatecznie umrzeć z wycieńczenia, niczym poczciwa, dojna krowa. Zdecydowanie nie zamierzałam podzielić losu mojej matki, choćby mnie przeklęto. Od dłuższego czasu snułam w głowie inną przyszłość dla siebie. Wiele oczekiwałam i pokładałam spore nadzieje.

– W świecie opanowanym przez anakimy? – wtrąciła sceptycznie Szebora.

– Nie było żadnych anakimów. Jeszcze nie…

Dziewczyna uśmiechnęła się półgębkiem.

– Brzmi, jak sen. Gdzie znajduje się skrawek ziemi wolny od nich?

– Wtedy? – Rozejrzała się. – Wszędzie dookoła! Ziemię użyźniała krew przelana wyłącznie ludzkimi dłońmi. Czas anakimów nadszedł trochę później, naprawdę. Pamiętam to tak, jakby to było wczoraj. Skończyłam piętnaście lat. Ojciec mocno się rozchorował. Potrzebował opieki przez dzień i noc, jednak najstarszemu bratu, co innego zaprzątało myśli. Wtedy głośno było o pewnym tajemniczym zdarzeniu. Do portu zawinął statek. Żeglarze opowiadali, jak to okrutnie poturbowała ich burza. Połowę ludzi zmiotło z pokładu. Cenny towar został roztrzaskany, maszty popękały, a żagle rozdarły się na strzępy. Burza zepchnęła statek z kursu w zupełnie obce rejony. Lecz, gdy wody wreszcie się uspokoiły, oczom zrozpaczonym ocalałym ukazał się niesamowity widok. Dostrzegli zielony ląd, z kamienistą plażą, na której wylegiwały się mewy. Wielu myślało, że to zbiorowy miraż, ale wyspa zdawała się niesamowicie realna. Już z daleka widać były żyzne połacie ziemi, z kożuchem chmur nad wzgórzami, choć przecież chwilę temu niebo ciskało wyłącznie piorunami. Z rozłożystych koron drzew zwieszały się smakowite, dojrzałe owoce. Ryby wyskakiwały z wody, błyskając łuskami, wystarczyło tylko po nie sięgnąć. Innymi słowy, istny, pulsujący życiem raj na wyciągnięcie ręki. Napełnieni energią i z pieśnią na ustach mężczyźni, dobili do brzegu. Rozbili obóz i posilili się tym, co im zostało. Kilku żeglarzy było rannych i oszołomionych, potrzebowali opatrunków. Kapitan rozkazał najsprawniejszym mężczyznom, aby wyruszyli na zwiady po okolicy. Mieli przepłoszyć czające się w kniejach drapieżniki i zdobyć więcej pożywienia. Z początku nic nie budziło niepokoju, choć wielu uważało, że są obserwowani. Wkrótce wrócili z upolowanym ptakiem i obładowani owocami. Pod wieczór rozpalili ognisko i wzięli się za przeliczanie strat. Okazały się większe, niż przypuszczali. Ostatnie o czym myśleli w takiej sytuacji, to powrót do domu z pustymi rękoma. Ale wyspa była niczym dar z niebios. Kto wie, myśleli, może skrywała pirackie skarby, bo przecież ktoś już musiał do niej dotrzeć.

– I znaleźli jakieś? – spytała znudzona Szebora. – Dobij do brzegu z tą opowieścią. Po co w ogóle ją słucham? Myślałam, że opowiesz mi o anakimach.

– Zrzędliwa i niecierpliwa! Nie jadłaś śniadania?

Wyprostowała się.

– Po prostu rozmarzyłaś się, jak nigdy! Czy ty w ogóle byłaś na tej wyspie? Na pewno sporo koloryzujesz.

Libusza rzuciła pod nosem przekleństwo.

– Masz tyle wyobraźni, co kamień na drodze, więc usiłuję ją z ciebie wykrzesać.

– Tylko po co? Wolę surowy realizm, bez dodatkowych upiększeń. Przejdź już do konkretów.

– Surowy realizm… – powtórzyła po niej z pogardą. – Słyszałeś o czymś takim, jak punkt widzenia? Możliwe, że wyspa jest boleśnie zwyczajna. Ale właśnie tak opisywali ją żeglarze. Gdy patrzysz na coś emocjami, postrzeganie się zmienia. Dla tych ludzi zielony ląd jawił się jako cud.

– Dobra, tylko dlaczego mają mnie obchodzić jacyś żeglarze? Wyjawisz co to za wyspa, czy będę musiała zgadywać?

Na chwilę omotały Libuszę wspomnienia. Zamarła z kubkiem przy ustach. Po ramionach przebiegł dreszcz. Wzięła kilka łyków herbaty, aby się otrząsnąć z widma przeszłości.

– To Wyspa Zarazy. – Odchrząknęła. – Taką nazwę otrzymał ten niewielki raj.

Szebora przestała na moment oddychać i wyglądało na to, że i ona o niej słyszała. Jej spojrzenie stało się badawcze.

– Musisz… być naprawdę stara, skoro żyłaś, gdy odkryto ten ląd.

– To nie zabrzmiało uprzejmie.

– Ile naprawdę masz lat?

– To nie ma znaczenia!

– W porządku. Zatem, co dalej?

Libusza popiła herbatę, poprawiła się w krześle, po czym kazała sobie przynieść ciastko owsiane.

– Znasz tę historię?

– Szczątkowo. Ludzie zaczęli znikać, tak?

– Znikać? – zaskrzeczała ponurym śmiechem. – Łagodnie powiedziane… Ta historia naprawdę cię zaskoczy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania