Ambitne Marzenia & tegoż skutki [3/6]

Mężczyzna strzelił zapalniczką a urządzonko wedle rozkazu urodziło miękki płomyk. Chwiejnym czubkiem posmyrał owym ognikiem koniec zmiętego skręta. Bibułka nienajlepszej jakość uległa zapłonowi, kojący dym wsiąkł pod język, oczy zaczerwieniły się mile podrażnione.

Załopotawszy byle jak narzuconym na szerokie barki prochowcem, człowiek wgramolił się na blaszany kubeł na śmieci i oparł plecy o brudną, ceglaną ścianę zaułka. Puścił siwy kłąb nosem i odprowadził go wzrokiem kiedy to rozwiewał się na tle wiszących niesamowicie wysoko, chmur jak lotniskowce samolotami obładowane.

Patrząc tak w szczerząca się pozginanymi antenami satelitarnymi, górę zaułku, przypominały mu się okopy Marchii Rîberá.

Zamiast terkotu LKM'ów były popukiwania samochodów na ulicy opodal. Smród prochu i polowych lazaretów zastąpił swąd portu. A makabrę martwych położonych szrapnelem, mgliście przypominały rozszarpane przez szczury kartony. Nigdy by się do tego nie przyznał, nikomu by nie powiedział, lecz chciałby wrócić na front.

Wiedział iż było to skrajnie obrzydliwe, iż gdyby wypsnęło mu się coś takiego przy wczorajszym obiedzie z rodziną, to dziś siedziałby w materacowym pokoju bez klamek czy okien.

Sięgnął do sportowej torby na ramieniu, roztargał zacięty zamek i wpakował do środka niepotrzebną już zapalniczkę. Poszperał między pozwijanymi rurkami a podobnymi do manierek chlupoczącymi zbiorniczkami. Stukając okularami o skrytą na dnie torby lufę, wydobył maskę przeciwgazową.

Uniósł uposażenie przed siebie jak skalp zdarty z czerepu wroga. Złapał kontakt wzrokowy z szarą gumą, czule przybliżył śmierdzący zużyciem sprzęt do twarzy. Maska zdawała się patrzeć na niego swymi obitymi posrebrzaną blaszką okularami. Wężowe wybrzuszenia wokół paszczy minoga dziurą na filtr będącej, dodawały jej osądzającego wyrazu.

Wgapiał się w swą drugą twarz, tą którą nosił zaledwie parę lat, a jednak zrosła się z nim niepomiernie bardziej niźli oryginał ze skóry, mięśni li tłuszczu. A teraz zdarta boleśnie wisiała przed nim, w swym szklanym spojrzeniu odbijała grzechy dokonywane w okopach setki mil stąd.

Spalanie żywej skóry, mięśni i tłuszczu. Kaptur maga piromanty widział to wszystko.

Mężczyzna zaciągnął się, chuchnął dymem we własną twarz. Refleksy i węzły dymu odbiły się od oczu. Zadrżał, zatrzepotał porwanymi skrzydełkami czerwonego odcienia, ręka wygięła mu się jak na spotkanie sennego koszmaru.

Z poruszonej maski wypadła mdląco zielona, plastikowa karta. Upadła mu pod nogi pstrykając sztywnym tworzywem z jakiego była wytłoczona. Pomyślał iż zapewne ogień z tego polimeru powstały, byłby dalece bardziej zgubny dla płuc niż skręcane w okopach fajki.

- Kurwa...

Wpakował maskę na powrót między złom rozpychający torbę. Poprawił prochowiec i zeskoczył z kubła prósząc popiołem wokół. Schylił się i stęknął przez upominająca się o atencję, dwuletnią ranę postrzałową w dole pleców. Podniósł kartę brudząc sobie opuszki palców zaułkowym szlamem.

Rzucił okiem na prostokącik błyszczący państwowym godłem i bzdurnymi logotypami jakichś tam ministerstw. Z płaskiej powierzchni gapił się na niego on sam. Niby identyczny a zupełnie odmienny. Może chodziło o to, że mężczyzna na zdjęciu był ogolony? Albo o to iż jego oczy nie były obramowane srebrem?

- Karta weterana trzeciej kategorii... kapral Dënis Ëspasá... upoważnia do porady lekarskiej poza kolejką i zniżek połowicznych na bilety transportu komunikacji miejskiej. Mogli by zamiast tego dać większą emeryturę. Łaskawe trzy tysiące marek, jak psu na budę...

W nagłym przypływie złości zgiął dowód uczestnictwa w wojnie. Dokument wygiął się w równy łuk, pobielał u szczytu, plastik w mig popękał maciupeńkimi rowkami. Polimer nawet nie trzasnął, złożył się równo jak naoliwiony zawias.

Dënis skrzywił się z obrzydzeniem. Odrzucił zepsuty śmieć i wrócił do palenia. Powolne zatapianie się w swych myślach, przerwała mu upiorowa intonacja wsączająca się w zaułek jeżącym włos pogłosem.

Wyrwał skręta z ust, rozejrzał się zaniepokojony falując skrzydłami. Zaraz potem gdzieś w dali rozległy się jazgoty syren strażackich. Wytężył słuch na wciąż zbliżające się zaśpiewy, niby sakralnego tonu a dziwnie, antycznie wręcz śliskie.

Zdecydowanym ruchem przerzucił skręta do lewej ręki i sięgną za pasek. W szlamowatym półmroku uliczki błysnęło tasakowe ostrze noża typu Bowië. Dënis obrócił broń kilkakroć w palcach, zadarł głowę na jeden koniec zaułka, potem na drugi. Syreny pożarnicze przycichły znacznie, złowieszcze zaklęcia tylko narastały.

- El-Shaddai! El-Shaddai! Obsëcro te, Domine mágne. În me qüoqüe cádáth Lazarum benedicthîo!

Zagrzmiał wnet wyraźny choć niezrozumiały, niepojęty Dënisowi bełkot. Weteran kątem oka wyłapał echo blasku złotogłowego światła. Obrócił się na pięcie, oczy mu załzawiły zaatakowane przez witraż lśniących promieni jak belki poczwórnego krzyża na którym Pan człeka stworzył.

U wylotu z zaułka garbił się spodlony starością duchowny, skrzydła miał zniszczone, brodę osmaloną, czuprynę wypaloną do rażonej ogniem woskowej skóry. Parł ślepo przed siebie szurając barkiem o ścianę. Do piersi przyciskał Librë Sagrát podkurczoną prawicą.

Wolna ręka kreśliła kręgi, smugi tworzyła jak powidoki widziane przez oczy podrażnione gazem bojowym, coś wykrzywiającego się w kształty ewokacyjne. Emitujące spirytystyczno sakralną energię trójkątne gwiazdy, solarne chaosy.

Dënis wzdrygnął się na ten obraz, przetarł pośpiesznie oczy, rzucił skręta pod but. Podreptał do okutanego w zakrwawiony habit starca chowając niezręcznie nóż. Nim zdążył dojść do rannego, ten przewrócił się na kolana. Brodacz rozkaszlał się, zapluł krwawą flegmą a z ziejącej rany na szyi wytrysnęła mu żółć jak i dźwięczne bijący o bruk nabój.

Weteran odruchowo chwycił duchownego i ustawił na równe nogi. Kwitnące na habicie krwawe kwiaty zabrudziły i jego prochowiec i koszulę pod nim. Starzec wygiął głowę ku niemu, wzrok miał pusty li gorączkowy, usta spierzchłe nabrzmiałe a opuchlizną. Naprężone żyły jakie wystawały na czole duchownego zdawały się swymi gałęziowymi kończynami formować czterokrotny krzyż.

Starzec w lot zaprzestał mamrotania i odtrącił Dënisa z diabelską siłą. Ostatnie złote geometrie zmaterializowały się przed wątłym, obtłuczonym duchownym. Nim weteran zdołał złapać równowagę, starzec dopadł go szarpiąc za uszy, brudząc pigmentem skrzydeł rękawy habitu, skracając niepokojąco dystans.

Święta księga upadła między nogi dwóch mężczyzn, jeden wbijał paznokcie w czerep drugiego co popróbował wyrwać się z uścisku. Nie zważając na brak wiatru, strony księgi przekartkowały się samemu. Zalewając się flegmą, usta starca jęły prawić kolejne enigmatyczne frazy. Żar buchnął na szarpiących się.

- El-Shaddai! El-Shaddai! Phác pasthorëm thüüm supërbüm! Ëgredîminî ët punithë blásphemos!

Dënis wrzasnął głucho, upadł na płask łapiąc się za oczy. Zajęczał kuląc się w pozycję embrionalną kiedy to srebrne fraktale eksplodowały mu pod powiekami. Uczuł jednocześnie jakby rozżarzone żelazo wślizgujące się pod skórę, na wzór konaru starego dębu, rozlanej ropy płonącej od zapałki, sięgało najboleśniejszych zakamarków ciała.

Zagryzł zęby, szkliwo strzeliło. Jakże głośno, ogłuszająco boleśnie. Wbił grzbiety dłoni w oczodoły, nie pomogło to. Lampa elektryczna z piekielnym ogniem w kablach drapała jego duszę poprzez zapłakane oczy.

Kolejny słowotok uderzył jak grom z najwyższych szczytów Empireum.

- El-Shaddai! El-Shaddai! Esto ëqües! Gladîüs esto! Esto bëllátor! Phîdem áphpher! Et mortëm!

***

Wypał granatu tuż pod czaszką, seria z UKM'u przed oczami, trąby przeciwlotniczych dział, mokre opady po wybuchach min. Stanął przed nim, spowity w szatę Kosmosu z koroną Ziemi. Ten którego Nie Sposób Ujrzeć i Żyć. Chmury rozstąpiły się a przed nim wylądował na serafinowych skrzydłach miecz. Chwycił go a złoty ognik zamknął się nad nim kopułą.

Później był jeno Smok, Ryczący Lew, Zły, owinięty kajdanami, zamknięty w metalu i polimerze, przemiażdżony w syntetyczne paliwo. Był jeno okop, rozgrzane do białego druty kolczaste i sekwoja ognia wyrastająca tuż przed nim.

I głos słyszalny w burzy żarliwych modłów, głos prawiący niezrozumiałym językiem o odpuszczeniu grzechów, o krzyżowej drodze na zgubę bluźniercom.

***

Kiedy ocknął się, już nie czuł żadnego bólu. Po umyśle nie plątały się żadne złe myśli. Jak przeczuwał, był błogosławiony.

Siedział zgarbiony a naprzeciw niego, na torbie sportowej przycupnął duchowny. Wlepiał w niego nabiegłe karmazynem ślepia jak wygłodniały chart w rannego lisa. Uniósł zwinnie dłoń nad głowę, rozwarł trzymaną księgę gdzieś pośrodku. Spomiędzy przypowieści zapisanych w czterech kolumnach pylistej czcionki, wypadł skrawek nadpalonej kartki.

Stawy starca skrzypnęły donośnie kiedy nakreślił księgą czterokrotny krzyż. Dënis przeżegnał się dokładnie, po czym sięgnął po nieforemną kartkę. Popiół znaczący jej powierzchnię był jeszcze ciepły, wyrywek z jakiejś większej strony prezentował porwany płomieniem rysunek jakiegoś goeckiego szaleństwa geometrycznego. Był też napis wysmarowany pogrubioną czcionką.

- Rozprawa nad kulturą i historią Cywilizacji Hůmbaba ze szczególnym spojrzeniem na kwestię kręgów ewokacyjnych. Jülias Daüráth, anno 1978... - wychrypiał weteran pytająco zwracając twarz ku duchownemu.

- Spal bluźnierców. Uratuj Heverëtt.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP 9 miesięcy temu
    "Nigdy by się do tego nie przyznał, nikomu by nie powiedział, lecz chciałby wrócić na front." - ano często tak jest. Ludzie po wojnie, po tak intensywnych doznaniach, nie potrafią się odnaleźć w codzienności.

    Maska zdawał się patrzeć na niego swymi obitymi posrebrzaną blaszka okularami. - zdawała i blaszką

    Sobie dokończę 😉
  • MKP 9 miesięcy temu
    Nie ma to jak porządne objawienie, żeby podkręcić fanatyzm🤣

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania