Ambitne Marzenia & tegoż skutki [4/6]

Jozëph Daüráth jadł właśnie podwieczorek, przysmak należyty osobie z poważanym statusem nie tylko majątkowym, kawior li lampka słodkiego wina ze słonecznego półwyspu Thoscány. Dzisiejszej pory podwieczorkowej nie mógł jednak ten poważny pan o jednolitych niebieskich skrzydłach i drobnym wąsie, spędzać w spokoju ducha.

Co każde złożenie specwidelca do kawioru w usta, zerkał niecierpliwie na zabytkowy zegar stojący u jednej ze ścian jadalni. Za każdym zwilżeniem języka poprzez lekki ruch dmuchanym naczynkiem wina, rzucał jakiś pozornie słuszny komentarz w stronę fortepianu.

Stał ten słoniowych gabarytów instrument częściowo chordofoniczy, na lśniącym polerką podeście pod katedralnymi wręcz oknami na ogród wychodzącymi. Klawisze porywały do działania młoteczki, a te bezlitośnie biły w Bogu ducha winne struny. A z dołu naginały brzmienia pedały, smukłym pantoflem deptane.

Fortepianistka swą obecnością jak kotylion u smokingu, rozświetlała czerń muzycznej machiny. Obtoczone tasiemkowymi mankietami dłonie raz za razem, wznosiły się i opadały, pędziły i brodziły. Wirtuozeria zdawała się w tym przypadku żywiołem a Roisîn Daüráth jej żywiołakiem, magią o wiecznie czułym słuchu i poczuciu tempa metronomu.

Tak przynajmniej twierdził Jozëph. Nie były to jednak pochwały tak dalece niecelne jak mogłoby się zdawać.

- Ah... Preludium e-moll Opüs dwadzieścia osiem, numer cztery... Volphgáng był doprawdy darem niebios - westchnął pan Daüráth.

- Autorem jest Zhopîn - wtrąciła Roisîn, nie za głośno by nie wzburzyć melodii lecz i nie za cicho, by ojciec usłyszał.

Jozëph pogładził się po wąsie, zafalował skrzydełkami. Przebiegł wzrokiem po jadalni potykając się o świeżo zakupioną szafę grającą, zaplątując na chwilę o struny potężnego kontrabasu zawieszonego obok zegara by wreszcie zatrzymać się na zdjęciu. Wepchnięte w tandetną pozłacaną ramkę, sprawiało wrażenie zepchniętego w cień.

Fotografia w technicolorze prezentowała rodzinę Daüráth w czas wakacji nad wodogrzmotami Nîagára, przeszło piętnaście lat temu. Wspominka z wilgotnego południa wypadała blado w sąsiedztwie innych, obramowanych bogaciej, fotosów. Z prawej napierało uwiecznienie inauguracji otwarcia siedmiu nowych przepompowni w miejskiej oczyszczalni ścieków, Jozëph przecinał wstęgę wraz z samym burmistrzem. Z lewej pchał się tandem dyplom-zdjęcie, Sto Trzecie Krajowe Mistrzostwa Fortepianistów i Roisîn na trzecim schodku podium.

Bal fundatorów sierocińca na ulicy Orphëná, Jozëph przy stoliku z lokalnym działaczem partii rządzącej. Festiwal Muzyki Klasyczniej w Heverëtt, Roisîn na scenie niemal całkowicie przysłaniana przez bukiet kwiatów. Wiec wyborczy prominentnego koalicjanta ugrupowania dominującego w Kongresie, Jozëph podający mu rękę. Hucznie kameralna rocznica filharmonii, Roisîn lekko zarumieniona salwą oklasków jakich fotografia niestety nie była wstanie wychwycić. I tak dalej, i tym podobne...

Na osiągnięcia Jüliasa, gdyby nawet jakieś tam kwalifikowały się na ścianę chwały, nie starczało miejsca.

- Ciekawe gdzież ten chłopak się szwenda? - zatroskał się ojciec.

- Może świętuje z kolegami zyskanie doktoratu? - zaproponowała siostra między stuknięciami w klawisze poprawiająca kosmyki kręconych włosów.

- Córuś, ja znam swoją progeniturę. Jülias nie ma kolegów, dziewczyny pewnie też.

Słuszne porcelanowej lalce, brwi Roisîn ściągnęły się. Oceaniczny błękit skrzydełek oblał się cieniem. Nie przerwała jednak gry.

- Poza tym te jego badania to jakaś fantazja. Za dużo czyta tych magazynów z opowiadaniami. Jakieś statki walczące w Kosmosie, ludzie ze spiczastymi uszami, co to ma być za literatura? To nie jest literatu...

Wstęp do znacznie dłuższego wywodu nie tylko o dzisiejszej młodzieży, został ukrócony przez dzwonek u drzwi.

- Córuś, bądź tak dobra i zobacz kogo diabli niosą.

- Już się robi tato.

Z trudem ukrywaną radością, przerwała zdzieranie linii papilarnych. Wstała od instrumentu, pogładziła zieloną sukienkę i zastukała pantoflami wychodząc z jadalni. Uważając by nie trącić któregoś z ostentacyjnie wyeksponowanych w korytarzu instrumentów, ruszyła w kierunku drzwi.

W ozdobionym metalowymi laurami okienku, widać było jakieś dwie postacie. Roisîn skrzywiła się widząc jak cienie na szkle bujają się, ewidentnie pijackim pląsem. Przystanęła przy mahoniowej mandolinie o parę stóp od drzwi. Poprzez antywłamaniowe tworzywo wyraźnie usłyszała świetnie jej znany ton głosu.

Poderwała się, wyrzuciła rękę na zasuwę. Przekręciła ją trzykroć, uderzyła w klamkę popychając wrota do posiadłości Daüráthów energicznie.

Widok jaki się jej ukazał, był zdecydowanie nie tym czego się spodziewała. Na ganku stał co prawda jej brat, lecz pod na szyi uwieszonego miał raczej nieproszonego gościa. Wcale ładnie ubraną, jednooką kobietę z ustami naznaczonymi zakrzepłą krwią. Czerwień szpeciła również dolną część nieszczęsnych ubrań, spomiędzy zaciskanych na brzuchu palców wystawały jej kolce błyszczące jak złoto. Na domiar złego, stopy miała bose i całe uwalane w kurzu.

- Kto to jest? - syknęła Roisîn.

- Koleżanka z kółka szachowego - wypalił Jülias.

- Idioto, to ja jestem w kółku szachowym - syknęła siostra o niebo bardziej sykliwie.

- Ciśnie mi się na gymbę żart o zbiciu figury skoczka - kaszlnęła Vîolete.

- Nie pomagasz... siostra słuchaj, później wszystko wytłumaczę. Trzeba ją opatrzeć.

Vîolete zgodziła się ruchem głowy i nagle ruszyła niby trolejbus zerwany z trakcji. Ślizgając się po parkiecie pociągnęła za sobą próbującego się wyrwać Jüliasa. Znacząc nietani brąz artystycznie pofalowanych desek podłogi krwią, parła na oślep w górę korytarza. Plącząc krok i mieląc w ustach przekleństwa z jakiejś zwichrowanej gwary, kroczyła od ściany do ściany slalomem niby na zawodach w jeździe narciarskiej.

Tandem walca w drgawkach około agonalnych zahaczył o świeżo odrestaurowaną lutnię, wprawiając instrument w ruch wahadłowy. Ku przerażeniu Roisîn, zaraz potem otyły neseser Jüliasa zderzył się z lakierowaną na cytryn cytrą strącając ustrojstwo z zaczepu.

Siostra niedoszłego doktoranta zanurkowała udając pingwina. Rozcapierzonymi panicznie dłońmi uratowała deskę ze strunami od upadku z zabójczej wysokości półtorej metra. Odwiesiła eksponat z nabożną czcią i widząc jak jej brat wlecze się z koleżanką w górę schodów na końcu korytarza, odetchnęła z ulgą.

- Co to za hałasy? Kto przyszedł? Halo? - zabrzmiało z jadalni.

- Nic takiego tato! To tylko komiwojażer był! Kazałam mu spadać! A później się po prostu przewróciłam!

- Znowu!? Wielkie nieba! Córuś, przypomnij mi żebym złożył skargę na administrację sąsiedzką. Na ostatnim zebraniu jasno się wyraziłem, iż nie życzę sobie na tych ulicach żadnych kupczyków!

Nie chcąc słuchać już ani słowa z diatryb ojca, Roisîn pośpieszyła na piętro.

***

W pokoju Jüliasa jak zwykle panował półmrok. Grube rolety wpuszczały jedynie minimum światła pozwalającemu przeżyć paru doniczkom szałwii na parapecie. Zapach starych książek których termin oddania do biblioteki dawno minął, był przejmujący.

Nad wszystkim czuwały krzywo przylepione plakaty filmowe. Ümibozu Król Potworów ział laserem ponad bryłą komputera uginającą blat biurka. Hÿdrá Trójgłowy Potwór kłapała paszczami przy tablicy korkowej napuszonej plątaniną notatek li szkiców. Ümibozu VS Królowa Hÿdrá w kolekcjonerskim wariancie srebrnym, rozpościerali się nad łóżkiem. Tam też leżała pokasłująca Vîolete, farbując pościel w kreskówkowe nietoperze na rubinowo.

Kiedy Roisîn weszła do pomieszczenia, o mało co nie rozbiła koczującemu przed drzwiami bratu głowy. Jülias drżał nad zwiniętą z łazienki apteczką i próbował rozsupłać rolkę bandaża jaką w niezrozumiały umysłowi ludzkiemu sposób, poplątał chaotycznie. Krzywiąc się na dźwięk charczenia rannej, panna Daüráth złapała się mocno za nasadę nosa i wzięła głęboki oddech.

Przyklękła i wyrwała bandaż z zapoconych stresem dłoni. Sprawnym ruchem pozbyła się supła, brat podziękował jej spojrzeniem zbitego psa.

- Do diabła, mówiłam chyba, że żadna binda niepotrzebna. Jülias idioto, przyłaź tu już. Ty też dziołcha - wystękała Vîolete.

Chłopak bez zastanowienia doskoczył do łóżka, siostra jego wahała się chwilę. Przekonał ją jednak szklany trzask i kolejny złocisty kolec jaki wybił znad łona rannej. Stanąwszy nad zaplutą krwią kobietą, ciarki ją oblazły pod naporem jednego oka owej osoby.

- W ramach formalności, Vîolete Aranyá. Miło panią poznać, będziemy miały dzisiaj babski wieczór, na to wygląda - beztrosko powiedziała jednooka.

- Roisîn Daüráth, nie jestem pewna czy miło.

Nieśmiało wyciągnęła rękę by zaraz doznać gniotącego uścisku i ukłucia paznokci ze strony Vîolete.

- Byłam na twoim ostatnim koncercie, to ja awanturowałam się przy bufecie w trakcie antraktu. Śmigasz po klawiszach jakby sam Můrmux cię uczył.

- Dziękuję... cokolwiek to znaczy. Możesz już puścić moją dłoń? Boli...

- Tak się zastanawiam, do czego jeszcze zdolne są te palce?

- Vîolete! Masz krwotok a z brzucha wyrasta ci diabli wiedzą co, tak tylko przypominam - zajęczał interwencyjnie Jülias.

Przewracając oczami lekceważąco, rozluźniła uścisk dłoni. Palce zaczepiła natomiast o przypinkę w żakiecie, herb Stowarzyszenia błyszczący złowrogim onyksem. Zadźwięczała szpilka z tyłu blaszki brzmiąc jak opadająca po betonie łuska. Wyrzucając rękę po łuku, bez żadnego celowania utrafiła kolejno nasady prawych kciuków Roisîn i Jüliasa.

Siostra krzyknęła wystraszona, brat jednak złapał ją delikatnie za ramię dając znak głową iż to cos zwyczajnego. Jak na magiczne rytuały.

- Będę rzygać - szepnęła dziewczyna.

Na igiełce emblematu bujały się dwie identyczne krople krwi. Aranyá uśmiechnęła się trochę zbyt szeroko i oblizała wargi. Roisîn oklapły skrzydełka i spróbowała wycofać się, uścisk jej brata stał się jednak kamiennie kurczowy.

- Mam nadzieję że oboje jeszcze się nie chędożyliście. Inaczej imploduję a flaki wyleją mi się przez oczy, czy inny chuj.

Nie czekając na odpowiedź, Vîolete strząsnęła kropelki na język. Wkładając plakietkę na palec serdeczny niby pierścień, jęła kreślić w powietrzu abstrakcyjne wzory. Smugi jakby załzawionego powidoku szybko przybrały karmazynową barwę by w nagłym impulsie rozpuchnąć się złotymi skrami.

- Elohim! Elohim! Glasya Labõlas!

Wnet kolce rozszarpujące ją od środka, prysnęły pozostawiając za sobą tylko pyłek. Wymalowany smugami zniekształconego widoku symbol rozleciał się w śluz. Chlapiąc jak wyciskana z piany gąbka, zawrzał przemieszczając się insektowymi porywani. Natarł na rany, wsiąkł w nie jak woda w piaski pustyni.

- Dajcie gorzołe, do pierona juuuż! - wrzasnęła Vîolete wyginając się niby bat.

Porzucając siostrę w roli sanitariuszki, Jülias ewakuował się czym prędzej. W kontraście do galopu jaki przed chwilą się odczyniał, po zatrzaśnięciu za sobą drzwi serce mu stanęło.

- Jülias? Kiedy ty wróciłeś?

- Dawno już tato... mam przecież własny klucz. Nie zgubiłbym go, na pewno nie razem z kilkuset stronami mojej dysertacji...

Chłopak ugiął się, zafalował skrzydełkami. Ojcowska dłoń spoczęła na jego barku, Jozëph napuszył swe skrzydła i wyprostował się w pozie z rodzaju "ostatnie słowa mentora przed finałem trylogii".

- Twój pradziad zaczynał jako zwykły składacz naboi w fabryce Maxîm, dziad zaś stał się pracownikiem miesiąca i to dwa lata z rzędu! Zasłynął filtrem do maseczek neutralizującym zatrucie ołowiem, zwiększając jednocześnie obszar eksploatacji pracowników. Ja, jak dobrze wiesz nie tylko ty ale i cały świat biznesu Heverëtt, jestem członkiem zarządu tej wspaniałej korporacji. Tobie drogi synu, wróżę jeszcze większe szczyty. Kto wie, może kierownik działu produkcji skrzynek amunicyjnych? Może nawet i nadzorca bezpieczeństwa i higieny pracy na utylizacji odpadów? Proszę cię tylko, na miłość boską, opamiętaj się i postępuj jak na Daürátha przystało!

- Tato... - wykrztusił Jülias czując jak łzy napływają do oczu.

- Chwileczkę synu, jeszcze jedna sprawa. Czemu tu wszędzie jest nabrudzone!? Co to jest? Farba jakaś? Szlaczek się ciągnie do twojego pokoju, młody człowie...

- Elohim! Elohim! Sabnack Savnõck!

Błysk przemknął przed oczami Jüliasa, śliskie pacnięcie jakie za nim podążyło było mdląco rzeźnickie. Kiedy okołofraktalne mroczki spełzły wreszcie z gałek ocznych chłopaka, o mało co nie stracił przytomności.

Przed nim nadal stał Jozëph, był jeno z lekka sztywny. Prezentował swoją postacią o pogorszonej rozpoznawalności rysów twarzy, pomnik z szarego kamienia pedantycznie polerowanego. U szczytu czoła, na granicy migrujących włosów wibrowała wbita rurka skoncentrowanej w jedno, magicznej elektryczności.

Kolejny pocisk trafił w pana domu, zbiór opowiadań o smoczych księżniczkach i półnagich barbarzyńcach z absurdalnie wielkimi toporami, obalił posąg. Kiedy huk upadku zaprzestał wiercenia w bębenkach Jüliasa, ten kończył się odwracać ku jedynej możliwej sprawczyni klątwy.

Vîolete stała wsparta o framugę drzwi i uśmiechała się szelmowsko. Zwiotczała prawa ręka w sztywnych palcach ściskała wyraźnie rozgrzany emblemat Stowarzyszenia. Podarte nad pasem ubranie odsłaniało w kontraście do opalenizny twarzy, trupio blady brzuch. W pełni zaleczony i wzorcowo smukły. Jülias przełknął ślinę która nie wiedzieć czemu, napłynęła mu pod język.

Jednooka zatrzepotała skrzydełkami i zaśmiała się szorstko. Przetarła rękawem resztki swej heretyckiej juchy z podbródka i wpięła herb w żakiet. Odezwała się zawadiackim tonem, jakby właśnie wykonała wielce udany żart.

- Stwierdziłam że oszczędzę ci tej płonnej gadaniny. Nikt przecież nie lubi ględzić ze swoim fatrym o ścieżkach zawodowych. A teraz, bieżaj gipko giermku, wolę mieć kaca niźli bóle pseudoporodowe.

***

Siedzieli w jadalni, krzesło w krzesło, tak blisko siebie a jednak szkłem niechętnej rozmowy przedzieleni.

On grzebał widelcem w odgrzewanym makaronie z serem. Nadruk na podkoszulku nie dość że przecinany przez krawat, to zniekształcany ciążącą w dół przypinką. Ledwo można było odczytać minimalistyczne logo, komicznie niszowego zespołu muzyki alternatywnej.

Ona stukała paznokciami w blat, być może ćwicząc pamięć ruchów po klawiszach fortepianu, a być może udając zajętą. Co jakiś czas przerywała by pogładzić się po błękicie skrzydeł czy podjąć daremną próbę opanowania zmierzwionych włosów.

Widelec zapadł się w nieapetycznie przeleżałym posiłku. Rozedrgana dłoń Jüliasa chwyciła czule za tą Roisîn. Kryształy oczu jego siostry rozbłysły jak dwa cmentarne ogniki.

- Sama rozumiesz siostro, to jest konieczne...

- Co dokładnie? To że Vîolete zrzuciła ojca ze schodów niby przypadkiem? A może to że się do mnie dobierała jak latałeś jej po alkohol? Albo jeszcze lepiej, koniecznością było pozwolić jej zrobić sobie podpalanego drinka i prawie spalić sobie nową marynarkę? I jeszcze jedno, zrobiła sobie popielniczkę z ukulele, tego muzealnego, za pięćdziesiąt patyków.

- Mama zawsze powtarzała żebyśmy robili to do czego nas powołano. Roisîn, mnie powołano do odkrywania zapominanej historii. Wierzę w to każdą komórką mojego ciała. Ci ludzie... Stowarzyszenie o którym ci opowiedziałem, oni znają skrawki tej wiedzy, sama widziałaś. Potrzebują mnie, jestem wyjątkowy, mogę osiągnąć szczyt. Wykonać rytuał ewokacji i udowodnić całemu światu nauki, iż był w błędzie. To będzie rewolucja siostro, na skale globalną. Widziałem przebłyski tego niesamowitego świata jaki kryje się tam... w innym wymiarze...

Siostra zwróciła się ku niemu, chwyciła za drugą dłoń zmuszając do zbliżenia. Zaskrzypiały krzesła skracając i tak mały dystans, skrzydła dwójki młodych naprężyły się jak żagle, oddechy stały się nieznośnie gorące.

- Mama zawsze powtarzała żebyśmy kierowali się sercem - wydusiła z siebie Roisîn.

Każde z osobna czując jak ciśnienie tłucze piłą chirurgiczną po ścianach czaszki, scalili się w uścisku. Jak amalgamat ołowiu a złota, alchemiczne kuriozum, efekt osamotnionych organów zwątlonych wyczekiwaniem, zmęczonego serca li słabego umysłu.

Im obu pocałunek ten zdawał się w pełni niemożliwą anomalią czasową, w której to zamknięci zostali na milenia. Jednocześnie tułaczką bez celu, jak i skrupulatnie zaplanowaną trasą pociągu. Paradoksem wieńczącym nie pierwszy raz, lata spędzone w swym towarzystwie.

Wrząca chwila zakończyła się brutalnym powiewem chłodu. Lodowaty hałas dzwonka u drzwi rozbił dwoje rodzeństwa silniejszą niźli pokrewieństwa więzią połączonych, niby pocisk moździerzowy.

- O... otworzę - wyszeptał.

- Otwórz - zgodziła się.

Wstał od stołu i truchtem wypadł na korytarz. Piszcząc obuwiem po parkiecie, przeskoczył nad przewaloną na twarz figurą zaklętego w kamień Jozëpha i stanąwszy przed wyjściem, poluzował krawat.

Szczęknięcie zamka, trzask otwieranych drzwi. Przestrzeń między framugami zajmował obelisk kościotrupiej postaci kultysty o wypranych z wszelkiego pigmentu skrzydłach. Mężczyzna wykrzywił swą mało estetyczną twarz w sardonicznym uśmiechu, który z automatu napełniał chłopaka niepokojem.

- Profesor Ëscorpî! - żachnął się Jülias.

- Z osobą towarzyszącą, Jülias druhu.

Ÿorgë usunął się w bok niby wrota katedralne. Za nim, w przykucnięciu warował stwór dziwnej, w pełni dzikiej, elegancji. Smoliste futro ledwo co odcinało się w półmroku późnego wieczora a białka mętnych psich oczu czyniły to aż za bardzo. Stwór zamajtał szczotkowatym ogonem, wywalił krwisty ozór nabiegły żyłami i wygiął się wprzód eksponując opasane jedynie szalem z przypinką Stowarzyszenia, nagie piersi.

Pół kobieta, pół kunopies, szakal lub też inna wadera.

Zaszczekała i zerwała się do biegu, znacząc podłogę szramami, powaliła Jüliasa na bok. Profesor pomógł mu wstać niezwłocznie, jednak wzrok miał skierowany na goniąca własny ogon potworzycę.

- Proszę poznać swoistą maskotkę Stowarzyszenia HR, oto słynna z miejskich legend Wilczyca z Cápellá Blánca, Rowël Îlop!

- Ta sama która dwadzieścia lat temu mordowała ludzi wyjadając im m... mózgi?

Rowël zwinnie skoczyła na ścianę wczepiając się w nią pazurami. Obwąchawszy wiszącą tam mandolinę, zacisnęła kły na jej gryfie i zbiegła wykonując przewrotki.

- Mam nadzieję, iż nie będzie to problem? Poza tym, to głównie prostytutki były...

- W żadnym wypadku problem, Ÿorgë druhu.

Nagle rozległ się krzyk, bezsprzecznie wydany przez Roisîn. Zaraz potem trzask i klekot klawiszy wraz z fortepianowymi młoteczkami. Nie zważając na uspokajające gesty profesora, Jülias pobiegł ile sił w nogach. Rowël faktycznie dorwała jego siostrę, siedząc na niej okrakiem pośrodku podestu, oblizywała ją zaciekle.

Strącony z podwyższenia fortepian został odrzucony tuż obok. Opierając się na przekrzywionych nogach i rozdziawiając przełamaną klapę, wyglądał jak wahadłowiec kosmiczny po pożarze ołówkowego grafitu li awaryjnym lądowaniu w górach Ürálu. Akuratna reprezentacja stanu układu nerwowego Jüliasa Daürátha.

- Złaź ze mnie! Jasna cholera, pomocy! - zawodziła Roisîn.

Niedoszły doktor zdecydowanym krokiem podszedł do dyszącego stwora. Z trudem złapał za wijący się ogon i wyszarpując garście załupieżonych włosów, wytargał w tył. Nim porządnie się zaparł, wyrzut tylnej łapy Wilczycy Îlop z iście końską, mułową czy inną oślą mocą, posłał go na deski.

Zamiast uratować swą siostrę od potencjalnego zapalenia skóry, zarobił pulsująco kwitnącego sińca rozlewającego się poniżej klatki piersiowej. Zwrócił za to uwagę na brak bielizny, na futrze okalającym miednice i jej okolice. Było to jednak marne pocieszenie, zaczął się bowiem zwijać z bólu włażącego już na żebra.

- Święty Boże, to mi zeżre twarz? To zeżre mi twarz!? - jęknęła panna Daüráth.

- Proszę się nie rzucać! Panna Rowël jest zwyczajnie... ponad miarę towarzyska. Nic się pani nie stanie. O ile nie przyjmowała pani żadnych inhibitorów zmieniających postrzeganie kognitywne, to nie przegryzie ciemienia - uspokajał profesor Ëscorpî.

- Jülias! - zabrzmiało spomiędzy mlaskań wilczego ozora i dyszeń zachwytu.

Na odsiecz jednak przybyła szarpiąca się z barierką schodową, Vîolete. Choć uważała by nie ulec zdradliwej grawitacji i nie połamać się w czas upadku, poplątał krok i tak. Z plaskiem padła na parkiet, lecz zaraz poderwała się ruszając do jadalni.

- Aport fafik! - wrzasnęła zamachując się kwadratową butlą po bürbonie.

Posłuszna rozkazowi, Rowël przestała molestować Roisîn i wyprysnęła w powietrze. Jak rasowy wyżeł zadający śmiertelny cios zającowi, złapała butelkę w zęby. Siła szczek czegoś pomiędzy demoniczną hieną a biologicznym eksperymentem przezwyciężyła szkło. Piskliwie charcząc, Rowël wylądowała zarzucając łbem, parskając szklanym szrapnelem i kuląc się lękliwie.

Jülias mimo uciążliwego bólu, zgramolił się na równe nogi i pomógł wstającej siostrze utrzymać równowagę. Biednej Îlop asystował zaś Ÿorgë, wziął potworzycę w ramiona i poklepał rytmicznie w plecy. Na podłogę zwrócone zostały krwawe skrzepy poprzetykane szkłem.

- Aranyá! Ty bezmyślna dziewucho! A co jeśli by się zakrztusiła? Co trzeba mieć w głowie, żeby tak krzywdzić zwierz... ludzi! - zagotował się profesor.

Vîolete parsknęła i zatoczyła się do stołu. Rozrzucając krzesła, przysiadła na blacie i dobyła swej ręcznej haubicy.

- Po pierwsze psorze, nawet ja jestem z dwajścia razy bardziej ludzka niż ta gadzina czechmońska. Po drugie, tydzień temu odstrzeliłam jej dupę i odcięłam ogon. I co ciuliku? Cała i zdrowa!

Ÿorgë czując się najwyraźniej zaatakowany ad persona, powstał ściskając wciąż oszołomione wynaturzenie jak naburmuszony chłopczyk urodzinowy prezent w formie szczeniaczka.

- Nie możesz zachowywać się jak jakiś barbarzyńca! Jakby Abaddõn ci nie powiem gdzie, wlazł. Tak samo jak wtedy kiedy wyczynił się karambol na estakadzie! Gdyby to ode mnie zależało, już dawno byś pełzała jako skolopendra. Co najmniej!

- Zrobić Rowël we łbie wodziankę a w torsie szpajzę, to i tak się zregeneruje. Ale ciebie się to nie tyczy, więc morda w kubeł.

Kiedy heretycy kłócili się i w miarę progresu wyciągali coraz to bardziej intrygujące brudy, rodzeństwo usunęło się w kąt.

Kiedy już Roisîn wytarła całą wilczą ślinę w koszulkę brata, odetchnęła ciężko i oparła się o jedną z komód aneksu kuchennego. Jülias poczynił podobnie przysuwając się obok i niezdarnie zrzucając deskę do krojenia na podłogę.

- Nic ci nie jest, mam nadzieję. Zrobić ci coś do picia? Czy coś...

- Powiedziałabym że ten stwór całuje tylko trochę gorzej od ciebie, ale wrażenie psuje odór bezdomnego kundla.

- Roisîn...

- Nie przepraszaj idioto. Jeśli jedynie oni, ci pomyleńcy straszni, są w stanie spełnić twoje marzenia, to wchodzę w to i zrobię wszystko by pomóc - westchnęła dziewczyna.

- Siostra! - pisnął Jülias zamykając ją w uścisku.

Para skrzydeł zawibrowała harmonijnie a insektoidalnie. Trwali tak w czułym połączeniu dłuższą chwilę, niepomni obróconego w kamień ojca, napaści potwora z miejskich legend czy wznoszących larum okultystów na drugim końcu pomieszczenia. Niestety i to ciepłe zbliżenie zostało przerwane chłodem.

Po raz kolejny tego wieczora, dzwonek u drzwi wygrał swą melodyjkę. Kultyści zamarli w niemym ni to przerażeniu ni ekscytacji. Rowël położyła po sobie uszy i podkuliła nogi zwieszając ogon. Vîolete zeskoczyła ze stołu i stanęła na baczność, sztywno jak stalowa belka nośna. Ÿorgë stanowczo wskazał Jüliasowi ruchem głowy korytarz. Samemu upuścił zastraszoną Îlop by poprawić przypinkę w klapie prochowca i przetrzeć pot z czoła.

Dzwonek niecierpliwie się powtórzył. Zaniepokojona Roisîn posłała bratu szkliste spojrzenie, on spróbował odesłać uśmiech. Ëscorpî pośpieszył chłopaka ochrypłymi słowami:

- Jülias druhu, otwórz proszę. Oto przybyła założycielka naszego stowarzyszenia, szefowa naszego całokształtu. Pani Raisa H. R.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • MKP 9 miesięcy temu
    "Poza tym te jego badania to jakaś fantazja. Za dużo czyta tych magazynów z opowiadaniami. Jakieś statki walczące w Kosmosie, ludzie ze spiczastymi uszami, co to ma być za literatura? To nie jest literatu..." - to jest literatura NAJWYŻSZA! Hołd założony, ku czci wyobraźni!!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania