Berlińska ucieczka czyli Hitler i Bormann w Argentynie rozdział III

III rozdział powieści „ Berlińska ucieczka czyli Hitler i Bormann w Argentynie”

 

 

 

III

 

Berlin 2. V. 1945 roku, bunkier pod Kancelarią Rzeszy, godziny nocne.

Martin Bormann zatrzasnął za sobą drzwi jadalni opustoszałego bunkra pod Kancelarią Rzeszy. Nerwowymi gestami dłoni upewniał się czy na swoim miejscu, w kaburze, znajduje się wysłużony Luger wzór '09. Sprawdził stan magazynka, pełen załadunek dziewięciu naboi wzmógł w nim poczucie bezpieczeństwa, do kieszeni wsunął dwa rezerwowe magazynki, powinno wystarczyć – uznał. Na ramieniu zawiesił znaleziony na korytarzu, oparty o ścianę MP 40, bez rezerwowych magazynków – żachnął, w razie potrzeby na pewno znajdą się w trakcie ucieczki. Do czarnego skórzanego pasa przypiął pochwę bagnetu do karabinu Mauser, na wypadek walki wręcz. Na głowę nałożył stalhelm, jeden z wielu porzuconych w pomieszczeniach bunkra. Przeładował pistolet maszynowy, upewniając się czy pierwszy nabój został wprowadzony do lufy. Większego poczucia bezpieczeństwa już nie jestem sobie w stanie zapewnić - stwierdził. Przesunął dłonią po mankiecie munduru chcąc przekonać się, że zaszyty tam testament Adolfa Hitlera znajduje się na właściwym miejscu. Opuścił salon, nie zamykając za sobą drzwi. Wilgotnym korytarzem skierował się ku wyjściu, jego uszu dobiegły dwa głuche wystrzały. Zapewne generałowie Burgdorf i Krebs popełnili planowane od kilku dni samobójstwo– wywnioskował. Pokonał pierwszy załom schodów, zakręcający pod półpełnym kątem, przed kolejnym, betonowym ciągiem betonowych stopni. Wymijał właśnie dwóch pijanych esesmanów, dla pewniejszego uchwycenia równowagi, obejmujących się za barki, gdy usłyszał za sobą znajomy głos oznajmiający, „Marin idę z tobą”. Odwrócił się, ujrzał zdesperowany wzrok doktora Stumpfeggera, drugiego lekarza fuhrera.

- We dwójkę będzie raźniej, dodał tamten.

Przemierzył myślami na wskroś cały plan ucieczki, obecność kogokolwiek dodatkowego mogła zdekonspirować całość przedsięwzięcia. Nie mógł też zachowaniem swoim wzbudzać podejrzeń. W przypadku gdyby odrzucił propozycje wspólnej ucieczki, a Stumfeger przeżyłby ją, bez wątpienia poinformowałby o tym fakcie opinię publiczna i wyszłoby na jaw, że on Martin Bormann, a w szczególności jego losy nie potoczyły się zgodnie z biegiem nakreślonym przez oficjalną historię.

- Trzymaj się mnie Ludwig, cokolwiek miałoby się nie wydarzyć podążaj tuż za mną.

- Gdyby któryś z nas,...wiesz co mam na myśli, ten który przeżyje musi zawiadomić rodzinę.

- Wiem co masz na myśli, jeśli nie chcesz by spotkało nas cokolwiek złego, lepiej na przyszłość nie wypowiadaj podobnych wniosków głośno, oznajmił sekretarz fuhrera, stawiając pewnie kroki na kolejnych stopniach prowadzących wzwyż.

- Racja Martin.

- Jeżeli gdziekolwiek znajdziesz porzuconą broń, podnieś i miej gotową do strzału.

Mówiąc to oboje pokonywali kolejne załomy schodów, prowadzących na powierzchnie ziemi. Zdania jakie wypowiadał Martin Bormann powstały niejako w zastępstwie myśli domagających się natychmiastowej werbalizacji, a dotyczących pozbycia się przy najbliższej, nadarzającej się okazji, niepożądanego towarzystwa doktora Stumpfeggera, jednocześnie nie znajdując sposobu na wybrniecie z niezręcznej sytuacji. Nie mógł też w żaden sposób wzbudzać podejrzeń co do rzeczywistego celu opuszczenia bunkra, gdyby jakakolwiek informacja przedostała się do opinii publicznej, bądź też alianckich środków przekazu, jego dalsze losy mogłoby potoczyć się w nieprzewidywalny sposób.

- Musimy się nawzajem asekurować, powiedział do podążającego tuż za nim doktora.

- Oczywiście Martin, w tym właśnie celu przecież wypiliśmy hektolitry wódki.

Zamieszanie powstałe na skutek informacji o samobójczej śmierci fuhrera wraz z żoną, sprawiło że nikt nie zauważył momentu wymknięcia się z bunkra pod Kancelarią Rzeszy Maritna Bormanna, wraz z towarzyszącym mu Ludwigiem Stumpfeggerem. Wyszli betonowym włazem, uchylonym od kilku dni, wprost na ulice targane podmuchami eksplozji. Sekretarz fuhrera wysunął się na czoło, Stumpfegger podążał w nieznacznym oddaleniu, nie tracąc z oczu krępej sylwetki Bormanna, oświetlanej raz po raz przez łuny wybuchów. Przemieszczali się wolnym krokiem, odruchowo pochylając się na dźwięk każdego, rozrywającego się pocisku, nawet tych upadających w dużej odległości. Uważnie nasłuchiwali i bacznie obserwowali możliwy do objęcia wzrokiem, krąg ruin. Przed nadlatującymi ze wszech stron pociskami kryli się za wrakami wypalonych, sowieckich czołgów, za ich odstrzelonymi kopułami, za gąsienicami wrytymi w ziemię. Z okien mijanych budynków wyzierał ogień, smagający twarze biczami rozrzegwionych płomieni, trawiących drewniane elementy architektury. Przedzierając się pośród ruin wtulali ogorzałe twarze w kołnierze, przysłaniali je zwisającymi połami mundurów. Nadlatujące pociski obniżały kąt lotu, rozrywały się pośród ruin okalających dawne, uliczne prospekty. Ich gwizd bywał na ogół groźniejszy od samych skutków ich wybuchu, powodował z niczym innym nieporównywalne uczucie zagrożenia i niepewności. Eksplozje zwykle okazywały się mniej groźne od wyobrażeń o nich, wstrząsały ziemią w znacznie bardziej odległym miejscu niż dotyczące ich przewidywania. Jeden z pobliskich wybuchów ogłuszyła Bormanna, podmuch fali uderzeniowej powalił go na kolana, na długo pozostawiając w uszach przenikliwy, niski ton, zagłuszający wszelkie inne dźwięki. Po upływie kilku minut sekretarz fuhrera z wolna odzyskiwał świadomość i poczucie rzeczywistości, odwrócił się za siebie, w kierunku miejsca skąd dobiegł go głos Stumpfeggera.

- Ludwig jesteś tam.

Ponowił pytanie. Nie uzyskując odpowiedzi wsparł się na pistolecie maszynowym , powstał i udał się w kierunku gdzie słyszalny był głos Stumpfeggera. Ominął szeroki krater po wielko kalibrowym pocisku, uchylił twarz przed sterczącymi prętami żelbetowej konstrukcji, chwytał równowagę po osunięci się stóp na zwałowisku cegieł. Dostrzegł wystające zza wraku czołgu, czarne, oficerskie buty - podszedł bliżej. Wsparte o gąsienice czołgu leżały nieruchomo zwłoki Ludwiga Stumpfeggera, jego mundur na piersiach i nogach postrzępiony i rozerwany, wskazywał na znalezienie się w najbliższym sąsiedztwie eksplozji. Najpewniej podmuch wybuchu rzucił go na burtę czołgu, dodatkowo jeszcze ugodziły odłamki – wysnuwał wnioski, obserwując zakrwawione zwłoki towarzysza. Z narastającym smutkiem patrzył na okaleczone ciało, znali się przecież długie lata, sięgając myślami do przeszłości, przetoczył wzrokiem po ruinach okolicznych ulic. Nie czas na sentymentalne uniesienia, nie może ulegać tkliwym wspomnieniom, wojna trwa nadal, on w równym stopniu narażony jest na skutki ostrzału – powiedział w duchu. Poległemu kompanowi w niczym już nie może okazać się pomocny, nie miałby przecież dokąd przetransportować zwłok, ani też gdzie ich ukryć. Zmuszony jest martwić się o swoją skórę. Stmpfeggerowi nic już nie zwróci życia, ja przynajmniej pozbyłem się kłopotliwego towarzystwa - doszła do głosu myśl, długo dryfująca na powierzchni świadomości. Odzyskiwał z wolna słuch, zanim wykonał kolejny krok, starał się określić kierunek lotu świszczących ponad ruinami pocisków, usiłował zlokalizować miejsce ich wystrzeliwania. Bateria artyleryjska musi stacjonować na północy, na którejś z ulic dzielnicy Pankow. Korzystny zbieg okoliczności, zmierzając do dworca Lehrter musi udać się w tamtym właśnie kierunku, a więc w kierunku przeciwnym do miejsca gdzie wybuchają pociski ostatnich salw – uznał. Wojenny instynkt wytyczał najbezpieczniejsze przejścia pomiędzy nastroszonymi zwałowiskami betonu i metalu. Pomimo niewielu punktów odniesienia jakie przechowywała jego pamięć, które teraz przeistoczyły się w osypujące się zgliszcza, nadal zachował orientację w berlińskiej topografii. Z obranego kierunku zbaczał w sposób świadomy, wywołany koniecznością wyminięcia grożących zawałem wypalonych ścian, stromych osuwisk nawarstwionego gruzu. Posuwał się wolno lecz z uwzględnieniem wszelkich zasad przebywania w mieście ogarniętym działaniami wojennymi. Mógł teraz wcielić w życie opowieści oficerów ewakuowanych spod Stalingradu, przedstawiających ze szczegółami specyfikę frontu, przebiegającego wzdłuż ulic, trakcji kolejowych, magistrali. Gdzie szańcami nie do zdobycia okazywały się pospiesznie ufortyfikowane gmachy fabryk, domów handlowych, mieszkalnych bloków. Uliczne barykady zbudowane naprędce z płyt chodnikowych, wagonów tramwajowych, powalonych drzew, samochodowych wraków. Wyminął osuwisko gruzu stanowiące do niedawna którąś z secesyjnych kamienic przy Wilhelmstrasse, ukazujące czeluść dwukondygnacyjnej piwnicy. Widzialną perspektywę oświetlał pożar sąsiedniego apartamentu. Wzrok, utkwiony dotąd w niestabilnym gruncie, uniósł ku górze. Pośród nieregularnych, postrzępionych fasad zburzonych budynków, dostrzegł ruiny stacji metra Lehrter, opatrzone ocalałymi metalowymi tabliczkami, oznaczającymi kolejne z peronów. Zbliżył się do oznakowań toru czwartego przy peronie trzecim, w odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegł sylwetkę mężczyzny. Na zmianę, krył się on instynktownie za fasadą ruin dworcowej poczekalni, to wychodził na otwartą przestrzeń peronu. Bormann ostrożnym krokiem podszedł bliżej, w prawej dłoni mężczyzny dostrzegł zwiniętą w rulon gazetę. Znak rozpoznawczy wydawał się bardziej niż przekonywający. Nabrał ufności, postąpił kilka kroków na przód.

- Guten abend, - wykrzyknął głośne słowa powitania, chcąc zagłuszyć echa eksplozji. Będąc już w odległości kilkunastu kroków, zapytał – Berliner Zeitung?

- Berliner, wydanie sprzed dwóch miesięcy, niczego nowego się pan z niej nie dowie, lecz w zamian nie pomyli mnie pan z nikim innym, oznajmił równie głośno mężczyzna wymachując sfatygowaną gazetą.

- Niczego nie muszę się dowiadywać, posiadam wystarczającą ilość wiadomości z ostatniej chwili, powiedział Martin Bormann, wyciągając dłoń na powitanie.

- Mam panu do przekazania kilka rzeczy i kilka informacji. Nieznajomy człowiek podał mu skórzaną torbę podróżną.

- Tutaj są wszystkie niezbędne instrukcje, tysiąc dolarów amerykańskich, dokumenty umożliwiające przedostanie się na południe Niemiec, umundurowanie pracownika służby leśnej - oznajmił nieznajomy z dającym się wychwycić obcym akcentem. Przyzwyczajony jest pan do noszenia munduru, nie będzie więc czuł się pan w nim nienaturalnie i tym samym nie wzbudzał podejrzeń. Służbową czapkę, mogącą uchodzić za wojskową, zamieniliśmy na kapelusz myśliwski. Przebrać się pan może w poczekalni dworcowej, należy się jednak spieszyć, awangarda oddziałów frontu ukraińskiego będzie tutaj najpóźniej dzisiaj nad ranem, lepiej ażeby nie zastali pana w tym mundurze. Z Berlina najbezpieczniej wydostać się tunelami metra, należy się kierować na południowy zachód.

- Dziękuję za tę wskazówkę, przez całe życie nie jeździłem berlińskim metrem.

- Jak wynika z wcześniejszych uzgodnień, oficjalnie udaje się pan do miejscowości Mittenwald w Bawarii, lecz za dalszą część ucieczki nasza organizacja nie bierze już odpowiedzialności, oznajmił rzeczowo nieznajomy.

- O dalszą część ucieczki zadba już inna, równie skuteczna organizacja. Za udzieloną pomoc czuję się szczególnie zobowiązany, nie posiadam niestety przy sobie z wiadomych powodów żadnych dowodów wdzięczności, zareagował Bormann.

- Pańską wdzięcznością były lata pracy na naszą wspólną rzecz, odpowiedział mężczyzna z każdym słowem, z coraz bardziej wyczuwalnym obcym akcentem. Na mnie już czas, powodzenia.

Nieznajomy mężczyzna nie odwracając się zniknął w podziemnym przejściu pomiędzy peronami. Martin Bormann uniósł lekką walizkę, pospiesznym krokiem skrył się w dworcowej poczekalni. Zdecydowanym ruchem dłoni odpiął klamry walizki, wydobyty z niej zielony mundur rozwiesił na poręczy ławki. Przeszukał zawartość kieszeni noszonej przez siebie marynarki, znalezione tam dokumenty wraz z legitymacją partyjną położył na siedzisku. Zdjął z siebie brunatny uniform, odpruł mankiet i wydobył z niego testament fuhrera, po czym zwinął go w rulon i umieścił obok. Testament umieścił pod wkładką na dnie kapelusza. W kilku pospiesznych ruchach ciała wzuł na siebie myśliwski strój, kolejno zamienił buty i nakrycie głowy. Sięgnął do bocznej kieszeni podróżnej walizki, zwitek zielonych banknotów wsunął do wewnętrznej, prawej kieszeni marynarki. Nim nowe dokumenty tożsamości umieścił w kieszeni po przeciwnej stronie, otworzył na czołówce książeczkę z napisem Personalausweis. Nazywał się teraz Johann Staubke, zamieszkały w Potsdamie, przy ulicy Erlenstrasse 5. Był pracownikiem Lasów Państwowych podległym Ministerstwu Lasów Rzeszy i myśliwym w jednej osobie - kolejny dokument stwierdzał przynależność do potsdamskiego koła łowieckiego. Następna strona przedzielona była kartką z maszynowym zapisem informującym że w przypadku kontroli, jako powód podróży może podać ucieczkę przed Rosjanami do leśniczówki w okolicach miejscowości Mittenwald w Alpach bawarskich, ostatniego miejsca pełnienia służby, co potwierdzało niewielkie zaświadczenie. Na dole kartki widniał zapis „Po przeczytaniu zniszczyć”. Kartkę te dołączył do pliku dokumentów wydobytych z kieszeni wojskowego munduru. Wyprostował się i wykonał kilka gwałtownych ruchów ramionami, mundur wydawał się być szyty na miarę. Upewnił się czy rozmiar butów nie okazał się przypadkiem zbyt mały, przeciwnie, były co najmniej o numer większe. Są bardziej przewidujący niż sądziłem, wystarczyło podać używany numer, a profilaktycznie podesłali z bezpiecznym zapasem – stwierdził z satysfakcją. Stanął na równe nogi, przytupnął obcasem o płytę chodnikową by stopa wygodniej ułożyła się na twardej podeszwie. Doskonale – uznał, wyglądam jak Goering podczas polowań w lasach okalających jego Carinhall, byleby tylko teraz odszukać właściwą drogę. Oparł o ławkę pistolet maszynowy, bagnet położył na siedzisku. Ujął pod pachę zrulowany mundur SS, w dłoni zacisnął plik zbędnych już dokumentów, pustą walizkę porzucił tuż przy ławce – mógł ją pozostawić któryś z wystraszonych wybuchami podróżnych – cicho dopowiedział. Rozglądając się wokół opuścił budynek dworca, przechodząc na drugą stronę kolejowej trakcji, zatrzymał się przy dopalających się żagwiach drewnianej butki dróżnika. Zdecydowanym gestem wrzucił do ognia mundur i jeden po drugim, trzymane w prawym nadgarstku dokumenty. Upewnił się że wszystkie z nich objęły płomienie, odcinające się od ściany ciemności jaskrawą linia konturów. Języki ognia trawiły z właściwą sobie wytrwałością kolejne partie uniformu, posyłając w niebo kłęby smolistego dymu. Książeczka partyjna NSDAP, dowód tożsamości, zaświadczenia stwierdzające posiadanie przyznanych odznaczeń, ostatni rachunek za prąd opiewający na nazwisko Bormann, szybko przemieniały się w czerwone zarzewie, a strzępy ich ulatywały wraz z podmuchami wiatru, przenikającego na wskroś zwałowiska ruin. Ostatni raz spojrzał na wysłużony mundur tytularnego generała SS, na patki z runicznym zapisem dwu błyskawic, z jednej strony i trzema, długimi liśćmi dębu po stronie przeciwnej. Spoglądał z rozrzewnieniem na naramienniki z generalskimi dystynkcjami, zwęglane siłą potężnego żywiołu. Patrzył na nazistowskie odznaczenia znikające w płomieniach podsycających żar, dopalających się, drewnianych krokwi. Nawet najwnikliwsze ekspertyzy nie stwierdziłyby zawartych tam informacji – zamyślił się obserwując resztki swojej dawnej tożsamości. Tamten człowiek istnieje już tylko w mojej świadomości i jeśli mam przetrwać musi tam pozostać na zawsze – powziął postanowienie, obrzucając wzrokiem po raz ostatni przygasający ogień.

Sprężyste kroki skierował ku podziemnemu przejściu, pokonując kolejne schody nie mniej pewnym krokiem, zniknął w podziemiach, pozostawiając za sobą stukot obcasów wysokich myśliwskich butów, podkutych metalem. Odszukał zachowaną w nienaruszonym stanie tablicę informacyjną o kierunkach i godzinach odjazdów pociągów, chcąc przedostać się na południe Berlina musi skierować się w prawo do stacji Alexanderplatz, w następnej kolejności podążać zgodnie z kierunkiem południowo zachodnim do stacji Uhlandstrasse lub też Dahlemdorf, - dochodził do przekonania. Jeżeli nie napotka na drodze zawału w późnych godzinach rannych powinien znaleźć się na rogatkach miasta – uznał po szacunkowym określeniu odległości pomiędzy stacjami metra na mapie, umieszczonej w sąsiedniej gablocie. Przeszedł chodnikiem peronu kilkadziesiąt metrów, gdy ten kończył swój bieg, zszedł wprost na kolejowe szyny. Starał się wydłużyć krok do rozmiarów stosowanego na defiladach, by każdy z nich obejmować mógł dwa kolejowe podkłady. Zanim jeszcze osiągnął odległość sąsiedniej stacji, osiągnął znaczną precyzję w wyciągniętym, defiladowym kroku. Bezbłędnie nakrywał stopą powierzchnię całego podkładu, nie zdarzyło się by podeszwa wysokiego buta omsknęła się po betonowym obrzeżu. Zbliżając się do kolejnej stacji dobiegły go odgłosy licznej grupy ludzi. Przystanął za łagodnym załomem ścian tunelu, przywarł całym ciałem do muru, z wolna posuwał się naprzód uważnie nasłuchując. Istniało prawdopodobieństwo że któryś z rosyjskich oddziałów zwiadowczych dotarł do najbliższej stacji metra, by uchwycić przyczółek w tej części miasta. Kroczył ostrożnie na przód, w rezonującym pogłosie urywanych dialogów, niosącym się tubalnym echem w zamkniętej przestrzeni, doszukał się zniekształconego brzmienia języka niemieckiego. Zbliżył się znacząco, mógł już wychwytywać znaczenie pojedynczych słów. Wyzbył się wszelkich obaw, to najpewniej cywilna ludność Berlina schroniła się przed ostrzałem w podziemiach metra, zgodnie z praktyką przyjętą podczas alianckich nalotów bombowych, na przestrzeni ostatnich lat, lecz wówczas służyły w tym celu specjalnie zaadaptowane schrony, teraz najwyraźniej zdesperowani ludzie, w popłochu, zbiegali do każdego napotkanego zejścia do podziemi. Pewnym krokiem zbliżył się do pierwszej gromady cywili rozlokowanych szerokim półkolem na terakotowych posadzkach peronu, przez chwilę obserwowali się w milczeniu. Takim samym obojętnym milczeniem powitaliby zapewne sowieckich żołnierzy wymierzających w nich lufy pistoletów maszynowych – pomyślał – ich zobojętnienie wydawało się być ostateczne i gotowe na przyjęcie każdej ewentualności. Ich brudne i wycieńczone twarze, oberwana garderoba, ściskane w dłoniach resztki skromnego dobytku, rozrzucone dziecięce wózki wypełnione wszystkim, co w pierwszym odruchu chciałoby się zabrać ze sobą w podróż bez powrotu, stanowiły teraz karykaturę odbicia, dokonaną w krzywym zwierciadle historycznej prawidłowości. Skazującej dumny do niedawna naród na egzystencję wydziedziczonych wygnańców. Obwiódł wzrokiem szerszy obszar stacji. Całą poczekalnię, ławki i chodniki wypełniały ściśle przylegające do siebie skupiska wygłodniałej i skrajnie wycieńczonej ludzkiej zbiorowości. Ze strzępów okrywających ich pierzyn wyzierały białe pierza, zabrudzone powłoki kleiły się do jeszcze brudniejszych ciał i ubrań. Ich spojrzenia mierzące zażywną postać Bormanna, odzianego w czysty, zielony mundur wydawały się wyrażać niemą prośbę o użyczenie im czegokolwiek do zjedzenia, wspomożenia czymkolwiek co podtrzyma ich kolejny dzień przy życiu. Martin Bormann przyspieszył tempo marszu. Pokonując podkłady kolejowe w tempie co drugi, spojrzał na czyste spodnie myśliwskiego munduru, na starannie wyprasowane poły marynarki. Jak na warunki pogrążonego w wojnie miasta wyglądam zbyt elegancko, mogę wzbudzić podejrzenia wprawnych alianckich ekspertów i psychologów, wychwytujących spośród tłumu uciekinierów współpracowników upadającego reżymu – szybko pojawiły się trafne wniosku, nawet Brytyjczycy i Amerykanie z pewnością nikomu z nas nie przepuszczą zbrodniczej przeszłości. Przystanął, przesunął dłonią po śrubach łączących szyny z podkładami kolejowymi, osiadły pomiędzy palcami wilgotny smar wtarł w spodnie i marynarkę munduru, resztkami przybrudził twarz i włosy. Mógł już stanowić podobnie jak wszyscy mieszkańcy Berlina, dotknięci wojenną pożogą, integralny element jego wojennej estetyki. Przyspieszył kroku, kolejna stacja odsłoniła przed nim swoje wnętrza, zaadaptowane na potrzeby wojennego szpitala polowego. Na prowizorycznych pryczach zbitych ze skrzydeł drzwi, kilku desek wspartych na cegłach, dworcowych krzeseł zestawionych z sobą siedziskami, spoczywali obandażowani żołnierze, cywile, członkowie Volksturmu i nieletni chłopcy w mundurkach Hitlerjugend. Amputowane kikuty rąk i nóg podwieszone na prowizorycznych temblakach, obficie krwawiły, nasączając bandaże karmazynową czerwienią. Spomiędzy łóżek polowego lazaretu zwisały wężyki kroplówek, na posadzkach poniewierały się zwoje zużytych bandaży. Strugi krwi wyciekały spod sterty amputowanych kończyn. Kilku lekarzy wraz z personelem pomocniczym dokonywało pospiesznych zabiegów i operacji, przedłużające się krzyki i pojękiwania dobitnie zaświadczały że dokonywane amputacje, zakładane szwy, przeprowadzane operacje dokonywały się bez znieczulenia, zapewne też bez udziału alkoholu. Niektórzy mniej ranni rekonwalescenci, z obandażowanymi głowami, podpierając się kulami przemierzali wzdłuż i wszerz chodniki dworcowej poczekalni. Potykali się raz po raz o ławki, porozrzucane hełmy, wojskowe pasy i wszelkie inne przedmioty będące na wyposażeniu oddziałów militarnych jak i dostarczone przez cywilów w przekonaniu uratowania ich przed grabieżcami w beżowych szynelach z czerwoną gwiazdą na czapkach. Nie mający nigdy wcześniej do czynienia z podobnie wstrząsającymi scenami Martin Bormann przyspieszył kroku, miał wrażenie że mijane podkłady kolejowe pozostawia za sobą z prędkością rozpędzonego pociągu. Rzucane na pobocza spojrzenia wydawały się doszukiwać analogi w obserwacjach czynionych w odległych już czasach, podczas jazdy pociągami dalekobieżnymi, jednakże tamte dokonywane były ze znacznie wyższej wysokości, co częstotliwość umykających podkładów czyniło bardziej spowolnioną, a znacznie większą prędkość, mniej odczuwalną. Nie miał zamiaru dłużej zastanawiać się nad prawami fizyki, przed nim roztaczał się horyzont znacznie bardziej doraźnych wyzwań. Zakładając że uda mu się bezpiecznie dotrzeć do południowych rogatek Berlina, zapewnić sobie musi bezpieczny transport na południe Niemiec, na same krańce alpejskiej Bawarii, zajęte już przez wojska amerykańskie. Posiada w prawdzie wiarygodne dokumenty, cel wyprawy także nie powinien wzbudzać podejrzeń, jednakże nie może przewidzieć jednego, od czego żaden człowiek nie może poczuć się wolny, niesprzyjającego biegu wypadków, niekorzystnego zrzeczenia losu, gdzie z pozoru pobieżna kontrola, jedno przenikliwsze spojrzenie żandarma w jego twarz, nasunąć może szereg podejrzeń, skutkujących postępującą po sobie, lawiną nieprzewidzianych skutków. Nie pozostaje mu nic innego jak żywić nadzieje o wyminięciu podobnych przeszkód, na tych samych zasadach życiowego farta, jakie uchraniały go dotąd przed wszelkimi zagrożeniami, pozwoliły dostąpić zaszczytu pełnionych funkcji, a teraz zapewnić muszą bezpieczne dotarcie w miejsce, które wyznaczy mu nowe życiowe przeznaczenie. Wojskowym, marszowym krokiem pokonywał odległości pomiędzy kolejnymi stacjami metra, tabliczki informacyjne oznajmiały nazwy kolejnych z nich Dahlem Dorf, Krumme Lanke. Pozostawił za sobą tabliczki z napisem Eingang, kręte schody kierujące swój bieg ku berlińskim ulicom i ledwie dostrzegalne bliki dziennego światła. Niezmiennym tempem przemieszczał się na przód. Ciemność podziemnego tunelu wydawała się rzednąć, miał złudzenie że rozprasza ją światło, wdzierające się do podziemi coraz większymi strumieniami. Nie uzyskał jeszcze pewności czy jest to rzeczywisty obraz, czy może złudzenie powstające za przyczyną zmęczenia, wywołanego zdarzeniami ostatnich dni. Zza mijanego zakrętu, wydostawał się, na wydawać by się mogło, nie mającą końca -prostą. Teraz mógł uzyskać już niezbitą pewność że odbijające się od ścian tunelu bliki światła posiadały swoje źródło w dalekiej perspektywie, w półkoliście zakończonym wjeździe do podziemnego tunelu. Jeszcze jakieś dwa, może trzy kilometry, szacunkowo określił odległość dzielącą go od wydostania się na powierzchnię miasta. Nie mógł już bardziej przyspieszyć kroku pomimo że perspektywa powrotu na ziemskie łono tchnęła w niego dodatkowe siły. Wkrótce też niespodziewanie nadeszło opamiętanie, nie posiada przecież najmniejszego wyobrażenia co do miejsca w którym przyjdzie mu zachować pełną orientację, ustrzec się przed czyhającymi zewsząd zagrożeniami. Bez względu na fakt że była to część stolicy jego własnego kraju, jego ukochana ziemia której nigdy dotąd nie ważyłby się zamienić na jakąkolwiek inną, teraz jawiła się jak obca i nieprzyjazna, poprzez bolszewicki najazd, bezpowrotnie zhańbiona. Uczuł narastające działanie adrenaliny, przesączanej do krwi w sytuacjach równie nieprzewidzianych jak obecna. Czemukolwiek co miałoby go spotkać, najbardziej nawet nieprzychylnym zdarzeniom, za wszelką cenę musi skutecznie stawić czoła. Z opresji w jakiej się znalazł on i wszyscy państwowi decydenci musi wyjść cało, gdyby nawet miał być to tylko on jeden - powziął nieodwracalne postanowienie. Wraz z każdym krokiem dzienne światło drążyło większy wyłom w mrocznych ścianach tunelu, po pokonaniu odległość celnego karabinowego strzał, przenikało do jego wnętrza w sposób niczym nie ograniczony. Mógł już patrzeć pod nogi i nie ograniczać się tylko do wyćwiczonego ruchu bioder, ściśle regulującego długość każdego stawianego, kroku. Ściany tunelu rozszerzały się w postępie już nieproporcjonalnym do pokonywanej odległości, wydawały się skracać i rozszerzać szybciej niż jeszcze kilkadziesiąt przęseł wcześniej, zza półkolistych wrót wyłaniać się poczęły kolejne kadry zburzonego miasta. Zszedł z trakcji na pochylnię, prowadzącą ku szerokim chodnikom. Wprost pod nogi spadła błękitna przysłona bezchmurnego nieba. Doznał uczucia porównywalnego tylko z porannym przebudzeniem, gdy słoneczne światło rozprasza ciemność zarannego zmierzchu i czyni jasnymi najmroczniejsze nawet myśli, błąkające się o tej porze na powierzchni świadomości. Postawił pierwsze kroki na przeoranym wybuchami chodniku. Latarnie oświetlające perony dworca, przełamane podmuchami eksplozji, przylgnęły do kolejowej trakcji. W kilku miejscach wraz z szynami, betonowymi podkładami, w rozległych lejach, tworzyły nieprzebrnione kłębowisko. Wyrwane wraz z szynami zwrotnice i semafory sterczały wysoko nad ziemią, pochylając się nad drzewcami peronowych ławek. Gdzieś spomiędzy dworcowej poczekalni, a korytarza prowadzącego do podziemnego przejścia dobiegły Martina Bormanna podniesione głosy, przekrzykujących się mężczyzn. Zbliżył się na bezpieczną odległość. Byli to żołnierze Wehrmachtu, najpewniej gotowiący się do pospiesznej ewakuacji.

- Odpaliliście już tą przeklętą ciężarówkę?

- Tak jest herr hauptmann , musimy jeszcze zapakować kanistry z benzyną i przetoczyć z nieodległego wraku dwa koła zapasowe.

- Spieszcie się, za pół godziny będą tu Rosjanie.

- Tak jest herr hauptmann.

Martin Borman zbliżył się do hauptmanna wydającego krzykliwym, podniesionym tonem rozkazy kilku podwładnym. Trzydziestokilkuletni mężczyzna o blond włosach, ubrany w letni mundur Wehrmachtu spojrzał na niego z nieskrywanym zdziwieniem, zatrzymując wzrok na myśliwskiej czapce.

- Nie znalazłoby się jedno wolne miejsce w ciężarówce, wybieram się w tym samym kierunku, zapytał onieśmielony przedłużającym się, krytycznym oglądem jego osoby.

- Przykro mi ale my nie wybieramy się na polowanie.

- Ja także nie herr hauptmann.

- Nie ma mowy, mamy komplet pasażerów, nie wiem czy ten gruchot wszystkich nas uwiezie, odpowiedział nerwowo hauptmann,obserwując poczynania podwładnych.

- Mam do zaoferowania coś na widok czego z pewnością zmieni pan zdanie, mówiąc to Martinn Bormann sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wydobywając stu dolarowy banknot. W oczach kapitana pojawił się błysk zdziwienia, towarzyszący możliwości nieprzewidzianego, łatwego zarobku.

- Prawie tak zielone jak mój mundur. Przy takiej ilości pasażerów, jedna osoba mniej czy więcej nie będzie stanowić różnicy.

- Dobrze ale siedział pan będzie pod plandeką i nikomu o prezencie ani słowa. Oznajmił pospiesznie hauptmann wpychając banknot do kieszeni spodni.

- Po panu także spodziewam się milczenia.

- Jedziemy na południowy zachód, tam pierścień sowieckiego okrążenia jest najcieńszy. Liczne kanały wodne, jeziora, gęste lasy stwarzają szansę na przebicie się, przy odrobinie szczęścia wydostaniemy się z okrążenia. W dalszej kolejności planujemy przebić się do ostatniego bastionu obrony w Alpach, gdyby się to nie udało, w ostateczności poddamy się Amerykanom.

- Przecież mówiłem że jedziemy w tą samą stronę.

- Dobrze już dobrze, niech pan wsiada, za kilka minut odjeżdżamy.

Martin Bormann zbliżył się do ciężarowego Opla Blitz. Trzej żołnierze w pośpiechu montowali do obejm koła zapasowe, trzej inni podawali czwartemu żołnierzowi pełne kanistry, ten ustawiał je obok siebie na platformie pod obwisłą plandeką.

- Wsiadać, wszyscy wsiadać, zakomenderował hauptmann.

Jeden z szeregowców podał Bormannowi dłoń, pomagając mu w ten sposób dostać się na platformę. Silnik zawył na wysokich obrotach. Ciężarówka zatrzęsła się najeżdżając na rozrzucone po chodniku cegły i większe kawałki gruzu. Jeżeli tym gratem wydostaniemy się z Berlina to będzie prawdziwy cud, powiedział jeden z żołnierzy.

Zza podwiązanej plandeki wyłaniały się kolejne sekwencje obrazów charakterystycznych dla zburzonego miasta. Jadąca wolo ciężarówka zamaszystymi wymijała zwalone na chodniki i pobocza jezdni konary drzew, sterty granitowej kostki rozrzucone eksplozjami, powstałe na ich skutek głębokie leje. Zgarniała zderzakiem na pobocza jezdni kłęby przewodów trakcji elektrycznej, słupy kierunkowskazów, cokoły miejskich latarń. Przejeżdżała obok rozkładających się trupów koni, dopalających się wraków wozów, samochodowych karoserii. Ciężarówka, donośnym sygnałem klaksonu rozpędzała na pobocza kolumny cywilnych uciekinierów, tuż po jej przejeździe spajające się w ciasne szeregi. Wszędzie wokół pojawiał się zawodzący dźwięk nadlatujących rosyjskich myśliwców, wypatrujących ostatnich bastionów obrony. W czasie gdy dźwięk ten się nasilał, kierowca zjeżdżał na pobocze, zatrzymując samochód w bezruchu, do czasu gdy niepokojący pogłos oddalał się. Ciężarówka pokonywała półkoliste mosty nad uregulowanymi dopływami rzeki Haveli, zburzone balustrady mostów wystawały ponad powierzchnię wzburzonej, zanieczyszczonej bitewnym pyłem, wody. Ich nurt spławiał wszystko w co mogła go zasilić wojenna zawierucha - na wpół spopielone drewniane krokwie i legary zburzonych budynków, wywleczoną z domostw pościel, zawartość szuflad i szaf, sterty nasiąkłych wodą papierów, pozostałości mebli, nabrzmiałe zwłoki psów i wszelkie inne, niemożliwe do rozpoznania niezatapialne atrybuty przetaczającej się przez miasto – wojny totalnej.

Możliwość pokonywania tak trudnego terenu , ciężarówka zawdzięczać mogła tylko wysokiemu zawieszeniu i dużemu prześwitowi. Taranowane przedmioty najróżnorodniejszego pochodzenia i przeznaczenia, składające się na uliczne zatory, znikały pomiędzy jej kołami jak pod gąsienicami czołgu, lecz w przeciwieństwie do niego, mogła wjeżdżać na lekkie mosty nad śluzami i groblami, pokonywać jazy łączące przylegające do siebie jeziora w zachodniej części Berlina. Zjazdy z nich wiodły wprost do zadrzewionych obszarów, z jednej strony łączących się z rozległymi parkami z innych zaś, przeplatającymi się z duktami gęstych, liściastych lasów. Podczas wjazdu na jeden z nich, Opel Blitz dostał się pod silny, moździerzowy ostrzał, rozlokowanej najwyraźniej w niedużym oddaleniu sowieckiej baterii. Pociski granatników wybuchały w kilkudziesięciometrowym oddaleniu, stale się przybliżając. Żołnierze siedzący na ławkach naczepy bez chwili zastanowienia, odruchowo położyli się na podłodze, jeden obok drugiego. Gwałtownie nabierający prędkości samochód, zbliżający się do lizjery lasu, najwyraźniej uniemożliwiał ustalenie namiarów i kontynuowanie ostrzału, a gęsta knieja zamknął za ciężarówką, drzewiastą kurtynę półmroku. Kierowca mógł już wytracić niebezpieczną dla wyeksploatowanej ciężarówki, prędkość. Poruszał się równomiernym tempem po szutrowej nawierzchni, raz po raz zmuszony przyhamowywać przed masywnymi odnogami korzeni, wystającymi ponad powierzchnię leśnego duktu. Minąwszy je gwałtownie przyspieszył, z szoferki dobiegały niepokojące odgłosy, nerwowych komend. Wciąż nabierająca prędkości ciężarówka wprawiła w turbulencje naczepę, wraz z jej metalową konstrukcją. Drgające pręty podtrzymujące plandekę, sprawiały wrażenie urywania się z klamer mocujących je do obu drewnianych burt. Koła, wpadające w zagłębienia drogi, podskakując na wystających korzeniach, powodowały złudzenie, że rozbujana plandeka w każdej chwili może odłączyć się od ciężarówki i znaleźć się na wyboistym dukcie. Wokół rozległ się odgłos serii z pistoletów maszynowych, po chwili zawtórował mu podobny, nieco niższy w donach, dochodzący z innego kierunku. Po upływie kilkunastu sekund leżący na podłodze platformy żołnierze, bez trudu określali kiedy rozlegają się wystrzały z niemieckiego MP40, a kiedy magazynki opróżniają rosyjskie PPSZ-e. Leśną ciszę przeszywał gwizd lecących wzdłuż plandeki pocisków na przemian z metalicznym stukotem dziurawionej blachy w przedniej części karoserii. Pasażerowie bardziej jeszcze przywarli do drewnianej podłogi, podwoziem targnął krótki, urywany wstrząs, a po chwili zapanowała cisza. Stłoczeni na podłodze żołnierze podnieśli się i skierowali wzrok ku tyłowi, na widzianą zza uchylonej plandeki umykającą drogę. Pozostawiali za sobą staranowany szlaban sowieckiej kontroli i trupy trzech żołnierzy w jasnobrązowych drelichach i zielonych chełmach.. Z lasu wybiegło jeszcze czterech czerwonoarmistów, ich ruchy zdradzały stan upojenia alkoholowego. Nieporadnie trzymane pistolety maszynowe rozsiewały urywane serie na konary i gałęzie, wysoko ponad dachem ciężarówki, gdy zdołali oni skoordynować ruchy i wziąć na cel oddalający się pojazd, magazynki automatów były już puste. Żołnierze Wehrmachtu zajęli miejsca na ławkach wzdłuż obu burt. Głośno dyszący Bormann wziął kilka głębszych wdechów powietrza – nie wile brakowało, wyszeptał cicho.

Dwie sowieckie armie, tworzące w pośpiechu pierścień okrążenia na zachodnich rogatkach miasta, nie zdążyły jeszcze wystarczająco ufortyfikować zajętych pozycji. Jako jeden z prowizorycznych punktów kontrolnych wykorzystali przedwojenny niemiecki szlaban, zagradzający prywatnym samochodom wjazd do tej części lasu – snuł przypuszczenia Martin Bormann, utkwiwszy wzrok w znikający w oddali, rozbity szlaban sowieckiej kontroli. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów wyboistego, leśnego duktu, gęste poszycie lasu poczęło się z wolna przerzedzać. Ku niebu pięły się najwyższe i najstarsze drzewa, spomiędzy których prześwitywały otwarte, zieleniące się przestrzenie podmiejskich łąk i pastwisk, zagrodzone drewnianymi barierkami o omszałych i zmurszałych żerdziach. Był to ostateczny dowód na potwierdzenie przypuszczeń o wydostaniu się poza rubieże miasta. Kierowca rozpędzonej ciężarówki nie bacząc na trzęsące się podwozie i silne boczne turbulencje, pokonywał utwardzone drogi podberlińskich wsi. Spod kół rozpryskiwały drobne kamienie, wraz z wzbijającym się w powietrze pyłem, opadały na trawiaste pobocza. Utwardzone kamiennym tłuczniem, drogi łączyły się na dłuższych odcinkach z drogami o asfaltowej nawierzchni. Zwarta wiejska zabudowa rozciągała się na dłuższych dystansach, z rzadka dotrzymując towarzystwa przydrożnym słupom i wiekowym lipom. Szybko przemieszczająca się ciężarówka pozostawiała za sobą drogowskazy, rozstawione na skrzyżowaniach i rozstajach dróg, niemożliwe do odczytania, dla siedzącego na ławce, w tylnej części platformy, Bormanna. Tym razem musiał on powierzyć swój los w ręce, niższego stopniem, nieznanego sobie żołnierza - kierowcy co stanowiło nie mały dyskomfort dla nazistowskiego decydenta, przywykłego do wydawania dyspozycji niezliczonemu gronu podwładnych. Przyzwyczajonemu do stosowania się do rozkazów padłych tylko z jednych ust, ust samego Adolfa Hitlera. Pozostawało mu tylko żywić nadzieję że hauptmann trzyma w kabinie, na kolanach otwartą mapę Niemiec i wskazuje kierowcy właściwy południowo zachodni kierunek jazdy. Siedzący na ławkach naczepy, obok siebie żołnierze Wehrmachtu w stopniach od gefreitra do oberfeldwebela nie wymieniali pomiędzy sobą żadnych spostrzeżeń. Nie dzielili się też wnioskami, nie przeklinali podczas nagłego ostrzału, gdy musieli kłaść się na podłodze, siedzieli pogrążeni w zupełnym milczeniu, unikając wzajemnej obserwacji. Czy działo się tak w reakcji na hałas, skutecznie zagłuszający każde najgłośniej nawet wypowiadane słowo, czy może w wyniku paraliżującego strachu i stresu? Najpewniej z obu tych przyczyn jednocześnie – snuł domysły obserwujący żołnierzy, Bormann. Jedyną czynność na jaką się zdobywali, było wzajemne częstowanie się papierosami, palonymi zachłannie w przekonaniu uśmierzenia narastającego niepokoju, i oddalenia go wraz z wydychanym dymem.

Najpewniej pomimo młodego wieku i niewielkiego na ogół wojennego stażu doskonale zdawali sobie sprawę co oznaczać może sowiecka niewola. Nieprzestrzeganie konwencji genewskich, deportowanie jeńców wojennych do obozów przymusowej pracy, najczęściej za kołem polarnym, rozstrzeliwanie słabych i wycieńczonych. Nie wiedzieli wszakże o jednym, o okrucieństwie z jakim potraktowano trzy miliony sowieckich jeńców dostających się do niemieckiej niewoli podczas ofensywy z '41-go roku. O zamykaniu dziesiątek tysięcy na małym obszarze za kolczastym drutem, gdzie zmuszani byli do kopania prowizorycznych ziemianek, głodzeniu ich i skazywaniu na epidemie śmiertelnych chorób. Gdyby dowiedzieli się o skazywaniu ich na eksperymenty z udziałem gazów trujących, o zagazowaniu grupy sześciuset sowieckich jeńców podczas pierwszej próby jednej z komór gazowych Auschwitz, ich spojrzenie na los niemieckich żołnierzy dostających się do rosyjskiej niewoli zapewne uległo by zmianie. Patrząc na młodych żołnierz siedzących naprzeciw, rozważał ich szanse na przetrwanie w rękach wschodniego wroga, gdyby miało nigdy nie dojść do niemieckich aktów bestialstwa. Czy hordy azjatyckiego barbarzyństwa jakie wlały się na terytorium Niemiec, zdolne były traktować jeńców w sposób cywilizowany? Czy zdolne byłyby ustrzec się gwałtów i przemocy wobec ludności cywilnej? Z pewnością nie, tak więc nie ma powodów do posypywania sobie głowy popiołem, skutki sowieckiego najazdu byłyby w obu tych przypadkach identyczne. Rozważaniom tym towarzyszyło baczne obserwowanie mijanych tablic drogowych, próby odczytania ich treści. Największe z kierunkowskazów zezwalały na odczytanie nazw większych miast, przemykały napisy Magdeburg, Halle. Bacznie je obserwując znużony monotonią podróży Martin Bormann kontynuował swoje rozważania i dochodził do wniosku, że błędy popełnione wobec trzymilionowej armii sowieckich jeńców mogły zaważyć na dalszych losach prowadzonej wojny. Wystarczyło tylko spełnić ich gorejące życzenia i przebrać ich w niemieckie mundury, poddać niemieckiemu dowództwu od szczebla oficerskiego wzwyż, już wówczas w '41-ym stworzyć pomocniczą armię, na wzór utworzonej później Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowe pod dowództwem Kamińskiego, czy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej pod dowództwem Własowa, a losy kampanii moskiewskiej potoczyłyby się innym torem. Wzięliby krwawy odwet na znienawidzonym Stalinie. Wojna na wschodzie zakończyłaby się już w grudniu '41-go i nie doszłoby do rzezi milionów niemieckich chłopców w późniejszych walkach, chłopców w niczym nie różniących się od tych siedzących teraz wokół niego. Młodych ludzi, czujących strach i lęk, walecznych i odważnych lecz w granicach ludzkiego rozsądku. Z pewnością nie jak chciałby fuhrer , niezniszczalnych w beznadziejnym, śmiertelnym boju z którego nie powróciłby żaden ze Spartan Leonidasa, żaden z nieznających uczucia lęku hinduskich Gurkhów, wcielonych do brytyjskiej armii, żaden z nieustraszonych Indian spod Little Big Horn. Tak, wystarczyło wtedy wykorzystać ten potencjał, lecz fuhrer zadufany w swojej nieomylności, bezgranicznie ufający w niezniszczalność niemieckiego oręża odrzucał wszelkie sugestie. Już wówczas latem i jesienią '41-go niewłaściwie oceniał potencjał Wehrmachtu, możliwości zbrojeniowe, wierność sojuszników, zaopatrzenie w surowce mineralne, ogólny potencjał Niemiec podejmujących walkę z państwem ubogim wprawdzie w technologie, lecz bogatym w wszelkie zasoby siły ludzkiej i zasoby naturalne. Państwem rozległym, mogącym dyslokować na bezpieczne obszary tysiące fabryk i wszystko co zmieścić się może na kolejowe platformy. Już wówczas zaobserwował u fuhrera niepokojące objawy utraty kontaktu z rzeczywistością, lecz jakiekolwiek próby wyperswadowania podobnych zachowań kończyły się w jeden tylko przewidywalny sposób, wybuchem nieposkromionej furii. Nie podejmował więc dalszych starań przekonywania go, zmuszony był szukać innych sposobów na wybrnięcie z krytycznej sytuacji. Z przedłużających się rozważań wytrącił Bormanna szybko przemykający napis na jednym z drogowych kierunkowskazów, miał wrażenie że drogowskaz wskazywał drogę i odległość do Erfurtu, Weimaru, Jeny. Tak więc wszystkie obawy były bezpodstawne, zmierza we właściwym kierunku, żadna z rosyjskich dywizji nie mogła dotrzeć tak daleko na zachód.

Rozpędzona ciężarówka nie zmniejszała tempa jazdy, drgania i wibracje tylnego mostu przenosiły się na całą drewniana platformę. Trzęsący się wraz z pozostałymi pasażerami Bormann, dotychczasowe rozważania zamienił na słowa modlitwy. Wypowiadał szeptem wersy będące kompilacją kilku zapamiętanych litanii, zadziwiony potrzebą uciekania się do tym podobnych pocieszycielskich gestów, niepraktykowanych od nie wiedzieć jak dawna. Zwracał się w nich z prośbami do opatrzności boskiej, by egzemplarz Opla Blitza o numerach rejestracyjnych których nie zdążył zapamiętać, opuszczający fabrykę w Russelsheim nad Menem, zapewne przed kilkoma laty, okazał się równie bezawaryjny jak większość niemieckich samochodów, posiadał niezawodny silnik i równie wytrzymałe zawieszenie. Ciężarówka niespodziewanie zahamowała z piskiem wszystkich sześciu opon, wstrząs wywołany nagłym zatrzymaniem się, zmiótł z ławek większość żołnierzy. Na wiele się zdały żarliwe modlitwy – pomyślał Martin Bormann, starając się uchwycić równowagę. Słyszał jak drzwi kabiny otwierają się i toczy się dialog przeplatany obco brzmiącymi słowami.

Z pewnością nie jest to rosyjski - powiedział jeden z żołnierzy- trochę go poznałem będąc na froncie wschodnim.

Urywane strzępy słów dobiegające z przodu samochodu nawiązywały do dokumentów, celu podróży, ilości przewożonych osób. Próby ich rozszyfrowania przerwał Bormannowi widok żołnierza w amerykańskim mundurze, wymierzającego w załogę ciężarówki karabin Garand, przez otwartą, tylną ścianę naczepy. Wszyscy żołnierze wraz z nim podnieśli ręce do góry.

- My wszyscy jesteśmy z Wehrmachtu, nie ma tu nikogo z SS, oznajmił łamaną angielszczyzną jeden z żołnierzy.

- Wszyscy wysiadać z podniesionymi rękami, rzućcie broń na ziemię i odepnijcie pasy, powiedział niemiecki tłumacz, wykonując zamaszysty ruch prawą dłonią, nakazujący szybsze wykonywanie rozkazów.

Pojedynczo wysiadający żołnierze jeden po drugim, załomotali ciężkimi butami o gruntową, kamienistą drogę, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Wkrótce Martin Bormann stał ze splecionymi za głową dłońmi, w długim szeregu, wizytowanym przez tłumacza i dwóch amerykańskich oficerów w czarnych okularach, zasłaniających górną połowę twarzy.

- Oficerowie wystąp, rozbrzmiało przetłumaczone rozporządzenie majora, dowodzącego amerykańskim posterunkiem. Dwóch spośród stojących żołnierzy wykonało trzy kroki na przód. Dwaj amerykanie i tłumacz zbliżyli się do stojącego na baczność Bormanna.

- A pan w tym mundurze wybrał się na polowanie na Rosjan, Brytyjczyków czy Amerykanów, zapytał w prześmiewczy sposób tłumacz, chcąc uprzedzić słowa towarzyszących mu oficerów.

- Nie zamierzam polować na nikogo z nich, odparł bez cienia żartobliwego tonu w głosie Martin Bormann.

- Wiemy, wiemy, wy wszyscy jesteście bez winy, a strzelacie tylko do kaczek i zajęcy.

- Jestem pracownikiem Ministerstwa Lasów Rzeszy i myśliwym w jednej osobie.

- Jeżeli okaże się to prawdą będzie mógł pan nadal oddawać się swojej myśliwskiej pasji, jeżeli nie podzieli pan los kompana z branży myśliwskiej, Goeringa. Pana i dwójkę oficerów zapraszam do namiotu, oznajmił w jednoznaczny tłumacz

- Martin Bormann wraz z dwoma oficerami Wehrmachtu udali się we wskazanym kierunku, zatrzymali się przed wejściem do półkolistego, polowego namiotu. Na polowych łóżkach leżeli zobojętniali na wszystko wokół żołnierze, jak gdyby wojna od dawna się dla nich skończyła. Pistolety maszynowe Thompson stały oparte o polowe łóżka, w oddali na statywach karabiny Garand . Pod łóżkami poniewierały się puste butelki po coca – coli i pudełka po papierosach i zapałkach, opakowania po czekoladzie i gumie do żucia . Tylna część namiotu pełniła funkcje szpitala polowego.

- Came on, Came on, ponaglał jeden z dwóch amerykańskich oficerów, siedzących za niewielkim rozstawnym stołem, zasłanym mapami, blankietami urzędowych druków , anglojęzycznymi gazetami, pełnymi popielniczkami. Obok nich stał tłumacz. Czekający przed namiotem postąpili kilka kroków naprzód, wyminęli dwóch wychodzących amerykańskich żołnierzy i stanęli naprzeciw stołu.

- Wasze papiery, oznajmił obojętnym głosem tłumacz. Trzej stojący mężczyźni sięgnęli do kieszeni kurtek, wydobywając z nich sfatygowane pliki dokumentów. Jeden z oficerów otworzył książeczki wojskowe żołnierzy Wehramchtu, przetarł kciukiem zdjęcie i wnikliwiej przyjrzał się twarzom ich wszystkich, po czym spojrzał pod światło na każdą z kartek dokumentów. Starszy stopniem oficer rzucił kilka szybkich słów w kierunku tłumacza.

- Zdejmijcie kurtki mundurów i podnieście lewe ramię do góry.

Oficerowie Wehrmachtu bez zwłoki wykonali polecenie. Starszy stopniem oficer niechętnie podniósł się zza stołu i powolnym krokiem zbliżył się do żołnierzy, z wyraźną niechęcią wykonując regulaminową procedurę. Uważnym wzrokiem przyjrzał się okolicom lewej pachy w poszukiwaniu wytatuowanego symbolu SS.

- OK, wyrzekł mrukliwym głosem, po chwili siedział już za stołem i wydobywał z wygniecionej biało czerwonej paczki, papierosa Lucky Strice. Niedbałym gestem sięgnął do kieszeni po ciężką metalową zapalniczkę typu Zippo, podrzucił ją dwukrotnie w prawej dłoni po czym odpalił trzymanego w kąciku ust papierosa. Niewyraźnym charakterem pisma wypełnił dwa z kwestionariuszy, uzupełniając je danymi zaczerpniętymi z książeczek wojskowych, na koniec podstemplował okrągłą pieczęcią i wypowiedział kilka słów do tłumacza.

- Możecie się ubrać, oznajmił tłumacz, zziębniętym oficerom. Uzyskaliście status jeńców wojennych. Do czasu przekazania was do obozu jenieckiego zostaniecie umieszczeni w miejscu tymczasowej koncentracji. Odprowadzi was eskorta i pozostaniecie tam przez dwa, trzy dni. Oficerowie wsłuchiwali się w słowa tłumacza z niesłabnącym zainteresowaniem, starając się równocześnie nałożyć na siebie koszule i kurtki mundurów. Zanim jeszcze tłumacz zakończył swoją kwestię, obok dwójki Niemców pojawili się dwaj żandarmi wojskowi. Niemcy przemknęli wzrokiem po ich sylwetkach, zatrzymując wzrok na białych opinaczach butów i zielonych hełmach z wypisanymi białą farbą, literami MP. Drugi z oficerów amerykańskich skinął dłonią na stojącego nieruchomo Martina Bormanna, ten zbliżył się do stołu. Oficerowie na jego widok wymienili pomiędzy sobą kilka głośnych spostrzeżeń.

- Jakiej formacji mundur nasi pan na sobie, zapytał tłumacz.

- Jest to mundur pracownika służby leśnej, podległej Ministerstwu Lasów Rzeszy.

- Pańskie dokumenty, kontynuował tłumacz.

Bormann wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki niewielkich rozmiarów legitymację i podał amerykańskiemu oficerowi.

- Jestem także członkiem potsdamskiego koła łowieckiego co stwierdza jeden z dokumentów, nie należę do żadnej organizacji militarnej.

- Starszy stopniem oficer otworzył dokument na czołowej karcie. Johann Staubke, zamieszkały w Potsdamie przy ulicy Erlenstrasse 5. Oficer wraz z tłumaczem wymienili pomiędzy sobą krótki dialog.

- Z jakich powodów więc znalazł się pan pomiędzy Halle a Weimarem, nie przyjechał pan chyba na doroczne polowanie?

- Przede wszystkim nie chciałem mieć najmniejszego kontaktu z Rosjanami, nie odróżniających munduru leśnika od jakiejkolwiek innej formacji zbrojnej. Ponadto zamierzałem dostać się do podległej mi placówki w okolicach Mittenwald, leśniczówki o nazwie Altersberg w Alpach bawarskich, gdzie pełniłem służbę przez ostatnie trzy lata, albowiem poinformowano mnie że nieznane jednostki wojskowe, najprawdopodobniej SS, podczas mojego pobytu w Potsdamie, ukryły w jej pobliżu drewniane skrzynie z nieznaną zawartością.

Senny dotąd amerykański oficer na dźwięk słów tłumacza, wiernie oddającego treść wypowiedzi Martina Bormana, nagle się ożywił. W jego oczach zapaliły się iskry zainteresowania, a mięśnie twarzy nieznacznie zadrżały.

- Skrzynie? Niech go pan wypyta dokładnie co wie na ich temat - oficer wydał stanowczą komendę tłumaczowi. I proszę usunąć stąd tych Niemców, mogą się ubrać na zewnątrz - zwrócił się w podobnym tonie do funkcjonariuszy Żandarmerii Wojskowej, ci natychmiastowo zastosowali się do jego rozkazu.

- Co może pan więcej powiedzieć na temat ich ukrycia, skąd się pan o tym dowiedział?

- Podczas mojego pobytu w Potsdamie, gdzie oddelegowano mnie wskutek zbliżających się do południowej Bawarii wojsk amerykańskich, otrzymałem wiadomość telefoniczną od zamieszkałego w pobliżu leśniczówki drwala, o przewiezieniu i ukryciu tam, przez niewielki oddział SS, kilkunastu dużych skrzyń.

- Jakiej wielkości?

- Tego nie wiem - Bormann nieznacznie zająknął się - z tego co pamiętam mówił że niosło je dwóch żołnierzy – przyspieszył tempo wypowiedzi - tak doskonale sobie przypominam ten fakt, po czym zakopali je w okalającym leśniczówkę lesie, a miejsca ich ukrycia zamaskowano.

Amerykańscy oficerowie wymieniali szybko pomiędzy sobą nasuwające się spostrzeżenia. Gestykulowali i sięgali do leżących na stole raportów, zaprzeczali sobie i potakiwali niemal równocześnie, by wkrótce dojść do porozumienia, po czym skierowali potok słów w kierunku tłumacza.

- Czy byłby pan w stanie na podstawie relacji pańskiego znajomego wskazać to miejsce?

- Dokładnego miejsca mi nie zdradził, ale - tutaj Bormann na kilka sekund zawiesił głos - gdybym tylko - wyraźnie oddzielał słowa - mógł znaleźć się w tamtym rejonie, z pewnością uzyskałbym od niego bliższe informacje.

- Amerykańcy oficerowie usłyszawszy przetłumaczone informacje poruszyli się na składanych, parcianych krzesłach, wymienili pomiędzy sobą porozumiewawcze spojrzenia i kilka zdań z tłumaczem.

Martin Bormann dyskretnie obserwując ich zachowanie wiedział już że jego fortel powiódł się. Zanim jeszcze stawił się w kancelarii Rzeszy, czytał raporty o powstaniu amerykańskiej siatki wywiadowczej na zdobytych terytoriach Niemiec, zajmującej się ustalaniem miejsc zdeponowania zrabowanych dzieł sztuki, złota pozyskiwanego w obozach koncentracyjnych, bankowych depozytów, szacowanych na sto miliardów dolarów . Zapoznał się z raportem o ewakuowaniu pociągiem przed dwoma tygodniami, rezerw zbombardowanego Banku Rzeszy, szacowanych na 285 ton złota i pół miliarda dolarów. Zasłyszał też o odnalezieniu go przez Amerykanów w jednej z bawarskich kopalń. Wiedział o zainteresowaniu aliantów ultranowoczesnymi technologiami wojskowymi, o poszukiwaniach planów najnowszych rodzajów napędu, stosowanych w awionistyce, o pozyskiwaniu prototypów, przejmowaniu chętnie poddających się naukowców z tajnych ośrodków badawczych. Wiedział o rekwiracji wszystkiego co wiązać się może z projektem niemieckiej bomby A, rakiet pionowego startu i wszystkich innych dokonań naukowych, wyprzedzających amerykańską myśl techniczną o co najmniej wiek. Wiedział także o ewakuowaniu precjozów do obszaru południowej Bawarii, deponowaniu tam dokumentacji najnowszych technologi, przyznaniu terenowi temu, statusu ostatniej obronnej reduty upadającej Rzeszy. Roztoczenie wizji ukrytych skrzyń musiało podsycić wyobraźnię oficerów, z całą pewnością zaznajomionych z problemem tym, w trakcie pobytu w Niemczech. Podobne skrzynie mieściły na ogół sztabki złota, waluty wymienialne, lub też zrabowane dzieła sztuki, takiej okazji żądni osobistych trofeów wojennych, amerykańscy żołnierze, zwykle nie przepuszczali. Gdyby nawet miały zawierać zdemontowane podzespoły tajnych rodzajów bronni, wówczas nagrody i awanse z tytułu dokonania cennych odkryć, mogły być nie mniej drogocenne.

- Jest pan bezwzględnie przekonany że potrafiłby uzyskać bardziej szczegółowe informacje? Zapytał Bormanna zaintrygowany tłumacz.

- Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, spędziłem w tym rejonie kilka lat, odparł entuzjastycznie Bormann.

Tłumacz wymienił kilka zdań z zaaferowanymi oficerami.

- Jeżeli okaże się to możliwe, mógłby pan jeszcze dzisiaj wybrać się w ten rejon?

- Nie posiadam osobistego środka transportu, a ciężarówka którą przyjechałem z pewnością dalej nie pojedzie, prowokacyjnie odpowiedział Bormann.

- Zapewnilibyśmy panu transport.

- Nie widzę żadnych przeciwwskazań, odpowiedział bez namysłu Bormann.

- Oficer skontaktuje się z najbliższym przedstawicielstwem kontrwywiady ażeby uzyskać zgodę, jeżeli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, dziś jeszcze byśmy wyruszyli. O jakim regionie Bawarii mówimy?

- Dawne pogranicze austriackie, najbliższa większa miejscowość na zachód to Garmisch Partenkirchen, odpowiedział bez namysłu Bormann.

- W międzyczasie może skorzysta pan ze skromnego poczęstunku?

- Z wielką chęcią, odpowiedział odczuwający głód Bormann

Podczas gdy amerykański oficer łączył się poprzez zaimprowizowaną centralę telefoniczną z placówką kontrwywiadu, Bormann otrzymał na metalowej tacy standardową porcję serwowanej właśnie kolacji. Uzupełnienie pszennego chleba, stanowiła hermetycznie zapakowana miniaturowa kostka masła, kilka grubych plastrów wołowo – wieprzowej konserwy, kubek kawy instant z dodatkiem skondensowanego mleka. Bormann, nie mający nic w ustach od późnych godzin wieczornych poprzedniego dnia, z nieskrywaną łapczywością zabrał się do pochłaniania kolejnych kromek obficie omaszczonego chleba. Wzgardzana dotąd nadmiernie słodzona kawa, tym razem nabrała nieocenionych walorów smakowych. Nigdy też przez niego nie ceniona wersja instant, traktowana wśród jego współpracowników jako wojenny erzac kawy naturalnej, parzonej zgodnie z należnym jej ceremoniałem, podawanej w zdobnej, miśnieńskiej porcelanie, teraz zyskiwała na uznaniu i długo ważył ją w ustach, nim na ściankach metalowego kubka, nie ukazał się jasnobeżowy osad.

- Co myśli pan o niecieszącym się najwyższym uznaniem amerykańskim jedzeniu? Zapytał przechodzący obok tłumacz.

- Doskonałe. Nie dziwię się że dokonaliście tak znaczących postępów na froncie zachodnim, będąc tak obficie żywieni.

- Waszym wojskom także niczego nie brakowało. Uzupełnimy paliwo i wkrótce wyruszymy. Miał pan przy sobie jakieś rzeczy?

- Tylko to, co na sobie.

- O, zdaje się że właśnie nadjeżdża nasz samochód. Tłumacz wskazał na hamującego tuż przed nimi terenowego Willysa MB, potocznie nazywanego przez żołnierzy Jeppem. W pierwszym oglądzie rzucała się w oczy duża, biała gwiazda namalowana na masce samochodu, w dalszym niespotykana w Europie bryła nadwozia. Starszy stopniem oficer, mógł być to porucznik lub kapitan - Bormann nie potrafił rozpoznawać amerykańskich szarż - siedział obok kierowcy, najpewniej starszego szeregowca lub kaprala - wysondował po ilości belek. Niski w tonach pogłos silnika, zagłuszył dźwięk klaksonu. Do samochodu zbliżył się młodszy oficer, przesłuchujący właśnie pojmanych do niewoli, żołnierzy Wehrmachtu.

- Jeżeli wszystko potoczy się zgodnie z planem będziemy z powrotem za dwa, trzy dni, oznajmił tłumacz, zasłyszawszy opinię młodszego oficera. Możemy wsiadać – dodał, uchylając lewe, tylne drzwi.

Bormann wsiadł jako pierwszy, zajmując miejsce po prawej stronie. Cztery koła Willysa zabuksowały w grząskiej, wiosennej darni, po czym oderwały się od jej lepkiej powierzchni, wyrzucając w powietrze grudy gęstego błota. Zbliżywszy się do posterunku wartowniczego, oficer okazał wymagane dokumenty, wartownik wskazał na wygodnie usadowionego ,Bormanna. Udzielone wartownikowi niezbędne informacje na temat mężczyzny w zielonym mundurze, poskutkowały podniesieniem szlabanu. Opuścili obszar obozu, już wkrótce rozmiękły grunt zmienił się w utwardzoną betonowo-szutrową, nawierzchnię. Podskakujący na nierównościach Jeep, jadąc środkiem jezdni wymijał porozrzucane na poboczach pozostałości po wycofującej się, niemieckiej armii. Mknęli z prędkością utrudniającą rozpoznanie większości przedmiotów, poniewierających się na drodze, w przydrożnych rowach i okolicznych polach. Martin Bormann starał się rozpoznać kształty większych z nich. Wyławiał wzrokiem zerwane, czołgowe gąsienice, spalone wraki transporterów opancerzonych, skrzynie po granatach i amunicji do karabinów maszynowych. Obserwował wojenny krajobraz Turyngi, a przed oczyma stawały mu sielankowe pejzaże tych okolic, z czasów gdy przyjeżdżał tu na służbowe delegacje. W oddali majaczył masyw lasu, koncentrował wzrok na soczystej zieleni traw, porastających młodymi odroślami, pozostawione samym sobie - ugory. Przypatrywał się dzikim śliwom, obsypanym białym kwieciem, porastającym rozległe obszarach pofałdowanego terenu, nie zmierzonego gołym okiem. Zmęczonym wzrokiem wodził po linii horyzontu, niezmierzonych plenerach odpowiadających na zew wiosennej aury, nagłą eksplozją zieleni. W późniejszej kolejności utkwił wzrok w nawierzchni drogi, rozstępującej się przed maską samochodu na dwie równe połowy. Wkrótce też postanowił przerwać zapadłą od dawna ciszę.

- Skąd zna pan tak dobrze język niemiecki? Zapytał siedzącego obok tłumacza.

- To mój język ojczysty.

- Bormann, spojrzał podejrzliwie na tłumacza.

- Z pochodzenia jestem niemieckim Żydem, zmuszonym do opuszczenia ojczyzny przez nazistów, tuż po uchwaleniu ustaw norymberskich.

- W tym momencie Martin Bormann użył wszystkich sowich mimicznych umiejętności, by ukryć błądzące po jego twarzy, podejrzliwe spojrzenie. Uczynił to w sposób , nie zdradzający, w najmniejszym nawet szczególe antysemickich poglądów..

- Ach tak uciekł pan przed prześladowaniami, zdezorientowany Bormann starał się tchnąć w swoje słowa jak największą dozę współczucia.

- Tak z całą rodziną. Wypłynęliśmy do Ameryki, gdzie wkrótce nas naturalizowano.

- Muszę wyznać to z żalem, ale byłem świadkiem wielu upokarzających scen poniżania żydowskiej mniejszości na ulicach Potsdamu i Berlina, niestety jako pracownik służby leśnej nie byłem w stanie im pomóc, w swojej dwulicowości Bormann, starał się być jak najbardziej przekonywający.

- Upokarzających scen poniżania? Nic pan nie wie o makabrycznych odkryciach, jakich dokonali nasi żołnierze podczas wyzwalania Buchenwaldu, Dachau.

- Nic mi o tym nie było wiadomo. Wyraz twarzy Bormanna przybrał jeszcze bardziej wystudiowany grymas zdziwienia.

- Odkryli stosy ludzkich trupów, piece krematoryjne wypełnione ludzkimi szczątkami, ludzkie organa zatopione w formalinie, abażury lamp, okładki notesów wykonane z ludzkiej skóry, trofea z ludzkiej kości, a ci którzy przeżyli bardziej byli widmami człowieka niż jego wcieleniem.

- To nie wiarygodne co pan mówi.

- Na własne uszy słyszałem relacje świadków.

Arsenał aktorskich środków, jakim rozporządzał Martin Borman począł się z wolna wyczerpywać, nie był już pewien wiarygodności swojego zachowania. Ażeby nie wzbudzać podejrzeń nie mógł uciekać wzrokiem ani też starać się zmienić tematu, robił wszystko by nie przedłużać rozpoczętego dialogu.

- Czemu pan tak nagle zamilkł, zapytał zaniepokojony tłumacz.

Wstyd mi za moich rodaków dopuszczających się podobnych okrucieństw, na mojej niemieckiej ziemi, zdobył się na jeszcze jeden przejaw doskonałej w swej bezczelności – hipokryzji.

- Rozumiem, ma pan prawo, na pańskim miejscu także miałbym podobne doznania.

Martin Bormann nie mógł posiąść się z targającego nim wzburzenia, ani tym bardziej go okazać. On czołowy antysemita III – ej Rzeszy, zmuszony jest siedzieć obok niemieckiego Żyda, przez nazistowską naukę uznanego za gatunek podczłowieka, jaki zniknął z niemieckiej społeczności, wypędzony lub wymordowany. Co bardziej jeszcze upokarzające musi silić się na przytakiwanie i wyrzekać się wszystkiego, co do niedawna stanowiło o jego tożsamości jako niemieckiego nazisty. Człowieka owładniętego pasją wywyższenia Niemiec ponad poziom pozostałych narodów, nordycką rasę ponad wszelki inne. Choć ostatnimi laty jego poglądy uległy złagodzeniu, to nadal gdzieś głęboko w podświadomości tkwiła niechęć do wszystkiego, co wiązać się może z narodem wybranym, nie zezwalająca mu wyzbywać się w zupełności nawyków jakie go ukształtowały.

Dla uniknięcia ponownego skrzyżowania się spojrzeń i możliwości wyczytania w nich niepożądanych treści, Martin Bormann utkwił wzrok w desce rozdzielczej terenowego Jeppa. Obserwował w milczeniu podziałkę szybkościomierza wyrażoną w milach i skaczącą po niej wskazówkę. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt mil - zastanawiał się ile to może być kilometrów. Sądząc po pędzie z jakim pokonywali proste odcinki drogi, po zawodzącym wokół bocznych drzwi wietrze, chcąc posłużyć się znanymi sobie wielkościami, przyjął że najmniej sto, sto dziesięć kilometrów na godzinę. Nie dobrze - uznał, przy takim tempie jazdy mogą dojechać w Alpy zanim jeszcze zapadnie zmierzch, a wówczas wyjdzie na jaw że nie zna położenia leśniczówki o której mówił Amerykanom, drwal rzekomo zamieszkały w pobliżu nie istnieje, a skrzynie są tylko tworem jego insynuacji. W podobnych okolicznościach zwrócą na niego baczniejszą uwagę, najpewniej skrepują jako podejrzanego, a wówczas jakakolwiek próba ucieczki może okazać się niemożliwa. Jedyna nadzieja w alpejskich wzgórzach, stromych podjazdach i serpentynach, tam nawet terenowy samochód będzie musiał zwolnić tempo jazdy. Być może też śnieg jeszcze nie wszędzie stopniał, co dodatkowo ograniczy szybkość. Pamiętał gdy podczas pobytu w Berchtesgaden na audiencji u fuhrera w któryś z majowych dni, będąc na tarasie podziwiał alpejskie łąki pokryte grubą powłoką śniegu. Pozostaje jeszcze jedna możliwość - ściśnięte dotąd rysy jego twarzy rozluźniły się, doznał czegoś w rodzaju olśnienia, będąc w pobliżu wskazanego miejsca może przecież kluczyć, zasłaniać się brakiem orientacji w terenie, może twierdzić że dojeżdżając tutaj koleją, dostawał się w to miejsce od innej strony, nie zna wszystkich dojazdowych dróg, a wówczas zbawienny zmrok z pewnością już zapadnie. Obserwowana wskazówka nie opadała poniżej sześćdziesięciu mil, spojrzał nerwowo na zegarek, dochodziła osiemnasta.

- Spieszy się pan dokądś, głośno zapytał tłumacz.

- Nie mam się dokąd spieszyć, nie wiem nawet czy mam dokąd wracać. Nie mogę przejść do porządku nad szybko postępującymi po sobie zdarzeniami, dzisiaj rano byłem jeszcze w Berlinie, a w nocy będę w swojej ulubionej alpejskiej leśniczówce.

- Być może jeszcze późnym wieczorem.

- Nie rozumiem co pan mówi, głośno odpowiedział Bormann, chcąc przerwać niepożądany dialog.

- Mówię że być może jeszcze późnym wieczorem będziemy w Alpach.

- Przepraszam ale nie dosłyszę, berliński ostrzał uszkodził mi bębenki w obu uszach , ale im wcześniej tym lepiej - z przekonaniem, głośniej odpowiedział Bormann, głęboko skrywając swoje intencje.

Wybieg przyniósł oczekiwany efekt, tłumacz nie starał się już nawiązywać dialogu, a Martin Bormann w nieograniczony sposób mógł obserwować wahliwe ruchu wskazówki szybkościomierza. Radował się przy każdej okazji gdy opadała w dół, bądź to na ostrych zakrętach, bądź na uszkodzeniach dróg. Nieustannie przy tym starał sobie przypomnieć ile wynosić może w przeliczeniu na kilometry jedna mila lądowa. Niekiedy odrywał wzrok od podziałek deski rozdzielczej, kontemplował zmieniający się wokół krajobraz, dostrzegał narastającą przewagę terenów pagórkowatych i górzystych, zwiastujących nieubłagane zbliżanie się do najwyższych masywów górskich Niemiec. Bormann starał się dostrzec panoramę któregoś z wielkich miast, dość licznych w tym rejonie, nie napotykawszy od początków podróży żadnego z nich, rozważał powody takiego stanu rzeczy – alianckie bombardowania nie mogły przecież zniszczyć ich do szczętu? Uznał że siedzący na przednim siedzeniu pasażera – kapitan - trzymający na kolanach rozłożoną mapę, starał się najpewniej wymijać większe miasta, wiedząc o utrudnionym tranzycie pośród miejskich zgliszcz. Siedzący na przednich siedzeniach mężczyźni wymienili pomiędzy sobą kilka słów, obserwowana wskazówka szybkościomierza opadła w dół, hamujący Jepp skręcił na przydrożny parking.

- Przerwa na papierosa, oznajmił oficer, przeciągając się. Z kieszeni munduru wydobył sfatygowaną paczkę Lucky Striceów, poczęstował gromadzących się wokół niego pasażerów, po czym sam zapalił zmiękczonego w palcach papierosa.

- Jak daleko od miejscowości Mittenawld znajduje się pańska leśniczówka, zapytał Bormanna amerykański oficer, wydychając długą smugę dymu, rozpraszaną przez górski wiatr, a jego pytanie natychmiast przetłumaczył stojący obok tłumacz.

- Jakieś cztery, pięć kilometrów, odpowiedział Bormann, starając się tak wyważyć słowa, by zachowały pozory wiarygodności.

- Wjedziemy tam naszym Jeppem?

- Co do tego pewności mieć nie mogę, nigdy nie wjeżdżałem tam samochodem. Z dworca kolejowego w Mittenwald odbierała mnie furmanka, zaprzężona w jednego, niekiedy dwa konie.

- Jeżeli wjechała tam furmanka, tym bardziej wjedzie tam Jepp, napęd na cztery koła, 2.200 centymetrów pojemności, 60 koni mechanicznych.

- Miejmy taką nadzieję, dodał Bormann chcąc podzielić entuzjazm oficera.

- W takim razie spieszmy się by dojechać jeszcze przed zmierzchem, zarządził kapitan, gasząc pod obcasem buta niedopałek papierosa. Wszyscy pasażerowie w pośpiechu zajęli swoje miejsca, zapuszczony silnik zawył metalicznym basem, buksujące w miejscu koła rozbryzgnęły na boki błotnistą zawartość kałuż i nabierający prędkości samochód wjechał na utwardzoną nawierzchnię dróg. Martin Bormann starał się teraz zwrócić większą uwagę na drogowe tablice, wskazujące odległość do większych miast. Wbrew temu, przemieszczający się bocznymi drogami Jeep napotykał na swojej drodze drogowskazy dotyczące odległości pomiędzy mniejszymi ośrodkami miejskimi jak Furth, Bamberg, Bayreuth, o ile też nie zostały zdewastowane przez wojenną nawałnicę, a ich miejsce zajęły przełamane, drewniane żerdzie. Z rzadka pojawiały się informacje o nieodległym sąsiedztwie Norymbergi, nie zawierały jednakże bliższych danych o odległości, dopiero na pochylonej tablicy informacyjnej powił się kierunek jazdy do Monachium. Natomiast wzrok kierowany ku podziałce szybkościomierza, odczytywał wciąż podobną wartość sześćdziesięciu, siedemdziesięciu mil. Zanim jeszcze zdążył oderwać spojrzenie od deski rozdzielczej, spostrzegł nienaturalne zachowanie kierowcy, zatrzymującego z piskiem samochód. Spojrzał przez przednią szybę, z ostrego zakrętu wyłaniała się krótka lufa czołgu w kolorze ciemnej zieleni. Kierowca zbliżał się z bezpieczną prędkością do pojazdu, stojącego w poprzek krętej jezdni. Wokół wraku amerykańskiego Shermana uwijało się kilkoro żołnierzy, starających się przytwierdzić do niego stalową, holowniczą linę. Wokół czołgu poniewierały się ogorzałe dymem fragmenty innych wojskowych pojazdów, sterty łusek amunicji małego i dużego kalibru. Na okolicznych wzgórzach widniały czarne plamy znaczące miejsca wybuchów pocisków artyleryjskich, poszarpane korzenie oplatały rozerwane pnie drzew. Bormann przyjrzał się z bliska sylwetce pancernego pojazdu, nie widzianego jeszcze nigdy w plenerze. W pierwszej kolejności rzucała się w oczy krótka lufa i nadzwyczaj wysoka sylwetka. Objął wzrokiem całość jego gabarytów. W porównaniu z naszymi tygrysami królewskimi wygląda jak model kolekcjonerski wykonany ze sklejki i tektury, obok Tygrysa PzKpfw VI , a nawet Pantery prezentuje się jak nasz tekturowy, ćwiczebny model z wersalskich czasów, przemierzający poligony na rowerowych kołach. Że też przy użyciu czegoś podobnego wygrali wojnę, tutaj niestety znaczenie miała ilość nie jakość – snuł rozważania, obserwując próby przesunięcia czołgu, podpiętego do gąsienicowego holownika.

Do Jeppa zbliżył się nadzorujący prace amerykański żołnierz, wymienił z kapitanem kilka zdań z których Bormann wywnioskował, że muszą poczekać do czasu zakończenia prac holowniczych lub też pojadą objazdem, co sugerował zamaszysty gest dłoni żołnierza, zataczający szeroki okrąg. Siedzący w Jeppie Amerykanie wymienili kilka gestów zdradzających zniecierpliwienie, kapitan ze spokojem zapalił papierosa. Bormann, ażeby nie wzbudzać podejrzeń nie próbował nawet spoglądnąć na zegarek, starał się też nie okazywać wzbierającej w nim fali optymizmu, pozwalającego zachować nadzieję na opóźnienie się podróży i osiągnięcie celu już po zapadnięciu zmierzchu. Myśli Bormanna zataczały teraz coraz szersze kręgi wokół szczęśliwych zrzeczeń losu, jakich stał się udziałem przez dotychczasowe życie, podziwiał dotąd szczęście fuhrera, a sam także był dzieckiem szczęścia. Żadne z dziewięciorga jego dzieci nie zmarło we wczesnym wieku, wprawdzie przed kilkunastoma dniami we Włoszech zmarła żona, ale nie miał z nią w ostatnich latach najlepszych relacji. Mógłby zakończyć życie w sposób podobny do śmierci Stumpfeggera. Mógł zrewidować go siedzący teraz przed nim oficer, znalezienie testamentu Adolfa Hitlera, wykrycie bez mała tysiąca dolarów przy pracowniku służby leśnej, byłoby odkryciem wielce zastanawiającym i rzucającym długi cień podejrzeń na jego osobę. Uznał że fortuna sprzyja mu nadal. Nim jeszcze żołnierze zdążyli wypalić drugiego papierosa, obserwujący brak postępów w pracach kapitan, wydał rozkaz do dalszej jazdy. Zawrócony Jepp oddalał się od miejsca niedawno stoczonej potyczki, spod kół tryskały krótkie salwy gliniastej mazi, przemieszane z kamienistym iłem. Pochyłym zboczem wspięli się na rozjazd i pomknęli w kierunku powrotnym. Górzysty krajobraz wyparł ostatecznie pagórki i wzniesienia, nagie konary dębów ustąpiły miejsca pączkującym bukom, okolicę zdominowały jodły i wysokopienne świerki. Na jednym z podjazdów minęli kolumnę amerykańskich ciężarówek, kierowcy pozdrowili się długim klaksonem. Kierowca zmuszony do częstszej redukcji biegów, wytracał dawną prędkość, tempo jazdy z każdym kilometrem malało, a przysłaniająca szczyty gór szara mgławica, opadała coraz niżej, ścieląc się wokół samochodu trudną do przeniknięcia zasłoną. W światłach Jeppa przemykały drogowskazy, ażeby odczytać ich treść i skonfrontować z mapą, kierowca musiał przy każdym z nich przystawać, a oficer bacznie przyglądać się obcobrzmiącym i trudnym do wymówienia nazwom.

- W tym tempie nie zajedziemy nawet do północy, oznajmił kapitan przyglądając się mapie. Do celu pozostało co najmniej osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt kilometrów, w kilku słowach skomunikował się z tłumaczem, a ten przekazał wiadomość Bormannowi.

- Czy byłby pan w stanie poprowadzić dalej wyprawę? Zwrócił się do Bormanna tłumacz.

- Nie znam tych terenów, to jeszcze zbyt daleko od miejsca mojej pracy, poza tym w nocy każda droga i góra wygląda identycznie, a każdy kot jest czarny.

- Będziemy zatem musieli wynająć po drodze jakiś nocleg.

- W pobliżu znajdują się jakieś hotele, pensjonaty?

- Gasthofy, owszem z pokojami noclegowymi, sam niejednokrotnie korzystałem z podobnych usług. Skonstruowana na poczekaniu przez Bormanna odpowiedź zabrzmiała wiarygodnie.

- Zatrzymamy się w którymś z nich, oznajmił kapitan, nakazując kierowcy dalszą jazdę.

- Niestety nie posiadam przy sobie pieniędzy, oznajmił nieśmiało Bormann, a tłumacz w kilku słowach streścił jego wypowiedź.

- Niech się pan nie martwi, prześpi się pan na koszt amerykańskiej armii, z anglosaską niefrasobliwością powiedział kapitan.

Pod osłoną alpejskiej nocy nawet długie światła nie rozpraszały mroku w wystarczający sposób. Pole widzenia kończyło się za najbliższym zakrętem, a śliska nawierzchnia zniechęcała kierowcę do wykorzystania pełnej mocy silnika. Dodatkowe niebezpieczeństwo stwarzały obłamane bariery, przebiegające wzdłuż stromych, górskich zboczy i pojawiających się z nagła, urwisk. Kierunek dalszej drogi wyznaczały rozlokowane wzdłuż niej ludzkie domostwa, rozświetlone blaskiem okien, rozmieszczonych na kilku kondygnacjach. Na rozległych obszarach, gdzie nikły nawet te umowne drogowskazy, Jeep nieomal po omacku pokonywał wzniesienia i wolno zsuwał się z nich. Przed każdym niespodziewanie wyłaniającym się zakrętem, zmuszony był zatrzymywać się w miejscu, by określić dalszy kierunek jazdy. Skręcili w głęboką dolinę, oświetloną nikłym blaskiem wydobywającym się z okien, okolicznych domów. Tuż przed maską hamującego Jeppa, przez jezdnię przepędzano stado brązowych krów, pobrzękujących na zmianę to łańcuchami, to dzwonkami przytroczonymi do szyi. Nim jeszcze przyspieszający samochód zdążył nabrać prędkości niezbędnej do pokonania najbliższego wzniesienie, tłumacz wskazał na stojący tuż przy drodze okazały, czterokondygnacyjny budynek i musnął siedzącego przed nim kapitana po ramieniu.

- Kapitanie, po prawej mamy pensjonat, warto by zapytać o wolne miejsca.

- Z pewnością są wolne miejsca, żaden Niemiec podczas wojny nie przyjeżdża na wczasy do amerykańskiej strefy okupacyjnej, trzeźwo zauważył kapitan.

- Racja kapitanie, zasięgnę więc ogólnych informacji, stwierdził tłumacz, uchylając drzwi.

- Zaczekaj pójdziemy wszyscy razem i bez względu na wszystko wynajmiemy cztery łóżka.

Stanęli przed wysokim, czterokondygnacyjnym budynkiem, o stromym dwuspadowym dachu, wzniesionym z drewna na kamiennym podmurowaniu. Nad wejściowymi drzwiami powiewał szyld z napisem „Zimmer”, z prawej strony zwisał łańcuch przytwierdzony do żeliwnego dzwonka. Tłumacz pociągnął za niego dwukrotnie. Drzwi uchyliły się ze zgrzytem, na podwórze wyległa długa, świetlna poświata, zza nich dobiegło podejrzliwe spojrzenie właściciela.

- Guten Abend, chcieliśmy wynająć cztery łóżka na dzisiejszą noc, należność regulujemy w markach lub dolarach. Właściciel pensjonatu postąpił krok naprzód.

- Guten Abend, rozporządzam minimum dwuosobowymi pokojami, w cenę wliczone jest śniadanie.

- Decydujemy się bez zastanowienia.

Właściciel przeprowadził podróżnych do dwu, przylegających do siebie ścianami, niewielkich pomieszczeń, rozlokowanych na pierwszym piętrze. Bez dłuższych uzgodnień Martin Bormann zajął pokój wraz z tłumaczem, kapitan z kierowcą Jeppa.

- Śniadanie podajemy o ósmej rano, oznajmił schodzący na parter właściciel.

- Danke schon, wszystkie koszta uregulujemy rano, chyba że chciałby pan z góry?

- Policzymy się rano, Guten Nacht.

- Chciałem się jeszcze upewnić, do Mittenwald jedziemy we właściwą stronę, jaki to będzie kierunek? Zapytał Bormann starając się wzbudzić pozory zatroskania o odnalezienie celu podróży.

- Na południowy wschód, właściciel wskazał dłonią na przeciwległą do wejścia ścianę.

Martin Bormann mając zaplanowany scenariusz zdarzeń na najbliższe godziny, zajął łóżko stojące bliżej drzwi. Obrzucił je uważnym spojrzeniem, uchylały się na zewnątrz, tym lepiej dla niego – uznał, gdy będzie je otwierał do wnętrza nie wedrze się podmuch przeciągu, co zmniejszy prawdopodobieństwo obudzenia się tłumacza. Rozstawił wzdłuż łóżka parę myśliwskich butów, zdjął marynarkę munduru i rozwiesił ją na poręczy łóżka, na niej położył kapelusz. Ułożył się pod podwójnie złożonym kocem i rozprostował nogi.

- Nie rozbiera się pan do snu? Zagadnął obserwujący go tłumacz.

- To przyzwyczajenie wyniesione z oblężonego Berlina, poza tym alpejskie, majowe noce bywają bardzo chłodne, panu też radzę zachować na sobie ubranie.

- Rozumiem, dziękuję za przestrogę.

Martin Bormann za wszelką cenę starał się przezwyciężyć senność, obejmującą go trudnym do sparowania objęciem. Pojawiała się z nagła, gdy tylko przymykane powieki nie zdążyły w porę odsłonić przekrwionych oczu. Lepka i gęsta senność przenosiła go ku zdarzeniom, kojarzonym z okresem największych triumfów Rzeszy, wywołującym wyłącznie przyjemne konotacje. Siłą woli przerywał krótkie okresy sennej maligny, wydostawał się na powierzchnię rzeczywistości i wzbraniał się przed zapadnięciem w niekontrolowany sen. Zmęczenie wywołane emocjami jakie niósł z sobą miniony dzień, bezsennością poprzedniej nocy, nie dawało za wygraną, lecz dobiegający gdzieś z podświadomości głos, oznajmiał jednoznaczny komunikat, jeżeli teraz zaśnie będzie to równoznaczne z obudzeniem się w jednym tylko celu, by udowodniono mu rzeczywiste personalia, oddano pod sąd i skazano na najwyższy wymiar kary. Świadomość tego, skutecznie oddaliła kolejne przypływy zmęczenia. Adrenalina przedostająca się do krwi, uruchomiła kolejną rezerwę czujności. Myśli o pogrążeniu się w zbawczym śnie odpłynęły gdzieś w mroczną przestrzeń, nie objętą racjonalnym rozumowaniem. Wiedział już że nie zaśnie i wyczekiwał momentu ,gdy uczyni to leżący naprzeciw mężczyzna. Miał nadzieję że jest równie zmęczony jak on, że kamienny sen nie dozwoli mu usłyszeć szelestu zakładanej marynarki mundur, uchylania i zamykania drzwi, wymyknięcia się chyłkiem z pogrążonego w mrokach nocy, pensjonatu. Usłyszał głośne chrapanie śpiącego obok żołnierza, spojrzał na zegarek, dochodziła dwunasta, zbyt wcześnie – uznał. Musi poczekać jeszcze jakieś półtorej do dwu godzin, gdy ludzki sen staje się najgłębszy i najmniej czujny. Starał się ułożyć w głowie konspekt mających nadejść zdarzeń, w szczególności przedostania się przez dawną granicę niemiecko – austriacką, posiada w prawdzie pewny kontakt, nie może mieć jednak pewności czy granica nie została obsadzona przez alianckie patrole. Nieznane okaże się znanym we właściwym czasie, nie jest w sanie odgadnąć wszystkich niewiadomych, podobnie jak nie był w stanie przewidzieć sprzyjających mu zdarzeń dnia dzisiejszego – starał się pocieszać. Opuszczając nad ranem Berlin nie przewidziałby przecież że najbliższą noc spędzi w alpejskim pensjonacie.

Uznał że nadszedł właściwy moment, głośne chrapanie nie ustawało od ponad godziny. Bezszelestnie odchylił koc, krótkim ruchem lewej dłoni sięgnął po kapelusz i marynarkę, ujął je w sposób pozwalający jeszcze uchwycić w niej, parę butów. Uniósł się bezszelestnie, nie chcąc by zgrzyt sprężyn łóżka przetoczył się echem po pogrążonym w grobowej ciszy, pokoju. Całą uwagę skoncentrował na mosiężnej klamce, nacisnął ją miękko i zdecydowani, uchyliła się bezszelestnie. Przekroczył próg i pozostawił za sobą niedomknięte drzwi. Na schodach wzuł buty, narzucił marynarkę i nałożył kapelusz, będąc u wejściowych drzwi upewnił się czy nikt nie spostrzegł jego wyjścia. Wszyscy śpią w najlepsze – uznał po krótkim nasłuchiwaniu. Na ile tylko najciszej potrafił, przekręcił klucz w wejściowych drzwiach, zamek okazał się naoliwiony i duży poczerniały klucz, ocierający się o mechanizm spustowy, wydał tylko cichy jęk. Drzwi uchyliły się na oścież. Dosunął je do futryny i kilkoma długimi krokami osiągnął linię wysokich jodeł po przeciwnej stronie podwórza. Chcąc się upewnić że nikt nie podąża jego śladem , przemknął wzrokiem po frontonie pensjonatu, oświetlonego nikłym blaskiem naftowej lampy. Wszystko w porządku, nikt niczego nie zauważył. Znalazł się teraz sam na sam z wiosenną nocą, alpejskimi szczytami, z żywicznym zapachem jodeł i perspektywą zapewnienia sobie wolności. Zatoczył szeroki okrąg wokół pensjonatu i udał się w kierunku wskazanym przez jego właściciela. Podążając pewnym krokiem środkiem piaszczystej drogi, pod bezpieczną zasłoną nocy, mógł wyzbyć się obaw o wszczęcie pościgu. Musi teraz za wszelką cenę oddalić się na jak największy dystans od pensjonatu, zważywszy że wraz z nastaniem świtu zmuszony będzie podążać wzdłuż ruchliwych dróg. O ile w mundurze leśniczego pośród alpejskich lasów, nie wzbudziłby najmniejszego podejrzenia wśród kontrolujących go patroli, o tyle już napotkany przez załogę Jeppa, zostałby aresztowany i odesłany do punktu wnikliwej weryfikacji. Jego myśli przybierały na podejrzliwości Wiedzą też gdzie szukać na mapie miasteczka o potrzebie podróży do którego, tak skutecznie ich przekonał. Mogą chcieć upewnić się czy skrzynie z mojej opowieści, gdzieś tam nadal się znajdują. Bądź też mogą doszukać się prawdy i uznać że był to rzeczywisty cel mojej podróży i oczekiwać tam na mnie, jako na podejrzanego uciekiniera. Wszystkie te wersje są dopuszczalne – uznał, lub też ta, w której najzupełniej nie obejdzie ich powód nocnego zniknięcia, jak dotąd nie wzbudzającego podejrzeń leśniczego i następnego dnia najzwyczajniej powrócą w okolice Halle. Przyspieszył kroku, gliniasty piach usuwał się spod podeszw, solidnie podzelowanych butów. Gałęzie mijanych jodeł równomiernie unosiły się w podmuchach alpejskiego wiatru i roztaczały woń wiosennej, żywicznej lepkości. Porastająca okoliczne pastwiska roślinność, rozpoczynała coroczny cykl wzrostu, oznajmiając fakt ten, wydzielaniem bukietu eterycznych zapachów. Przypomniał sobie ostatni pobyt w Berghof , wiosną '44 - go roku, gdy Alpy pulsowały podobnym bukietem aromatów w trakcie rozwijającej się inwazji w Normandii. Kiedy po raz kolejny starał się użyć całej swojej siły sugestii,, aby nakłonić fuerhera, tracącego na długie dni kontakt z rzeczywistością, do obrania łagodniejszego kursu wobec aliantów i uratowania od zagłady jak największej części Niemiec. Podczas rozmowy dawał pomiędzy wersami do zrozumienia, że wojna jest przegrana , konieczne jest zawarcie rozejmu, jednocześnie musiał czynić to w sposób uniemożliwiający wywołanie u niego ataku furii, lub co gorsze amoku. Znanymi sobie sposobami ustrzegł się napastliwej reprymendy, lecz zamierzonego celu nie udało się osiągnąć.

Idąc nawierzchnią gruntowych dróg, odsączoną z wiosennych roztopów, jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Mijał pogrążone we śnie domostwa, raz po raz w oddali ozywały się echa psich nawoływań. Świt, wyłaniający się spomiędzy pni drzew, obejmował mgławicową poświatą, najpierw serpentynę krętej drogi, później posturę wiekowych jodeł i świerków, aż z wolna czynił niedostrzegalnym firmament, zawisły ponad szczytami gór. Zaniepokojony Bormann zszedł na wąską ścieżkę, wijącą się wzdłuż leśnego traktu. Kilkugodzinny marsz i miarowy krok, jakim pokonywał kolejne wzniesienia, wyczerpały jego nadwątlone siły. Przystanął i rozejrzał się wokół, zza gęstwiny drzew wyłaniała się zwalista sylweta wysokiego domu. Wolnym krokiem podszedł w jego pobliże. Zawołał zza ogrodzenia.

- Guten Morgen.

- Guten Morgen, odpowiedział głos z wnętrza któregoś z gospodarskich pomieszczeń.

- Którędy do Mittenwald?

- Idzie pan w dobrym kierunku, odpowiedział starszy mężczyzna, wyłaniający się zza drzwi.

- Jak to jeszcze daleko?

- Jakieś dwadzieścia kilometrów, górskimi, błotnistymi drogami, trudnymi do pokonania. Cały czas prosto, ale na cóż leśniczy będzie szedł na piechotę, jeżeli za pół godziny wyjeżdża transport drewna do tamtejszego tartaku. Pan leśniczy może wejść i odpocząć.

Bormann zaciekawiony propozycją uchylił furtkę i zbliżył się do mężczyzny.

- Pan leśniczy na służbie w tych rejonach?

- Właściwie....., przyjechałem objąć tu służbę, po ucieczce poprzedniego – na moment zawiesił głos – leśniczego.

Bormanna zadziwiła doskonale zachowana umysłowa reflektacja, wbrew dotkliwemu zmęczeniu jakie odczuwał.

- A gdzie jeśli wolno spytać, w Wallgau, czy może w Krun.

- Dokładnie jeszcze nie wiem, najpierw muszę skontaktować się z ratuszem w Mittenwald, amerykańskie władze okupacyjne poszukują kogoś z doświadczeniem. Chciałem dojechać tam pociągiem, ale na skutek uszkodzenia torów pociąg zakończył bieg w Wallgau.

- Do Wallgau przecież nie dojeżdżają pociągi.

- Najwidoczniej nie jestem jeszcze dostatecznie dobrze zorientowany w terenie, jaki już wkrótce obejmę, jeżeli popełnię kolejną pomyłkę, proszę wyprowadzić mnie z błędu..

- Miał pan pewnie na myśli dworzec w Kochel am See?

- Tak właśnie.

- Tak czy inaczej, do miejsca gdzie zamierza się pan udać pozostaje szmat drogi, pan leśniczy usiądzie i odpocznie. Mężczyzna wskazał dłonią na masywny, drewniany stół stojący pod wykuszem spadzistego dachu. Może leśniczy napije się czegoś?

- Najchętniej wody, w tej sekundzie Bormann uświadomił sobie że nie pił niczego od prawie dwudziestu godzin.

Mężczyzna postawił przed Bormannem pękaty dzbanek z wodą, ten zachłannie nalewał kolejne szklanki, opróżniając jedną po drugiej.

- Ciężarówka do tartaku odjeżdża zza tamtego pastwiska, oznajmił starszy mężczyzna.

- W takim razie będę już szedł, oznajmił Bormann podnosząc się zza stołu.

- Leśniczy nie musi się trudzić, transport przejeżdża obok mojego domu. Może jeszcze wody?

- Dziękuję już dość.

Zza najbliższej wyniosłości terenu, wyłoniła się wkrótce szara kabina ciężarowego samochodu, przystosowanego do przewozu kłód drewna. Masywne koła przesiewały drobne kamienie, wypłukane strużynami broczącej wody. Ubłocone opony nawijały na bieżnik, grudy lepkiej gliny. Długa naczepa zaturkotała na kamienistych wybojach, rozbrzmiewając metalicznym stukotem łańcuchów, mocujących grube polana do obu burt. Starszy mężczyzna zatrzymał ciężarówkę, nabierającą prędkości na pochyłym stoku. Szofer otworzył drzwi, wymienili kilka słów, starając się przekrzyczeć narastający hałas.

- Niech pan wsiada, za pół godziny będzie pan w Mittenwald, poinformował starszy mężczyzna.

- Jeszcze raz bardzo dziękuję, krzyknął Bormann na pożegnanie życzliwego mu człowieka.

Kierowcą okazał się Bawarczyk w nieco młodszym wieku od leciwego właściciela alpejskiej zagrody, niemniej długie życie odcisnęło na jego twarzy wyraźne piętno zmęczenia.

- Widzi pan co przychodzi robić na starość, gdy wszyscy młodzi na froncie, w ziemi lub niewoli, kierowca starał się nawiązać rozmowę, głosem równie głośnym jak praca silnika.

- Widzę, widzę, ja także nie mogę pogodzić się z wieloma rozporządzeniami naczelnego wodza. Ciężarówka wjechała na utwardzony grunt, gdzie większa prędkość na niższych obrotach silnika, umożliwiła swobodniejszą wymianę myśli. We wnętrzu kabiny Martin Bormann poczuł się zupełnie bezpieczny, gdyby teraz ciężarówkę minąć miał znany mu Jepp, nikomu z jego załogi nie przyszłoby do głowy poszukiwać uciekiniera we wnętrzu ciężarowego samochodu, zmierzającego do najbliższego tartaku.

- Miejmy nadzieję że po rychłym końcu, wszystko wróci do normy

- Będzie musiało minąć co najmniej dwadzieścia, trzydzieści lat, zanim nasz kraj powstanie z kolan.

- Wszystko przez jednego człowieka, radio Hamburg podało że popełnił samobójstwo, a wiele bym dał żeby zobaczyć jego proces, widzieć go wiszącego na stryczku. Z pogardą w głosie powiedział starszy mężczyzna, dając upływ swojej niechęci wobec fuhrera.

Martin Bormann na kilka sekund zawiesił wzrok, przemykając myślami po wydarzeniach ostatnich dni.

- Pan pewnie popierał jego politykę, starszy mężczyzna rzucał podejrzliwe spojrzenia.

- Nie, skądże znowu, posiadam o nim podobne zdanie jak pan.

- A już myślałem, że zdradziłem zakazane poglądy przed niewłaściwą osobą.

- Może już głosić je pan bez obaw, daleko jeszcze?

- Za najbliższym zakrętem może pan wysiąść. O widzi pan tamtą kopułę, to wieża kościoła w Mittenwald, Ratusz znajdzie pan przy głównym rynku, na prawo od kościoła.

- Bardzo panu dziękuję. Bez pana pomocy szedłbym pół dnia.

Martin Bormann zatrzasnął za sobą drzwi kabiny. Wspiął się stromą ulicą na szczyt pagórka, pokrytego ściśle przylegającą do siebie, zabudową. Minął fronton ratusza i skierował się w stronę nieodległego już kościoła. Odruchowo rozglądnął się za wciąż powracającym w myślach, amerykańskim Jeppem , czy przypadkiem nie wyłania się zza któregoś ulicznego załomu, pełen żandarmów, a dobrze zapamiętany kapitan nie wydaje rozkazu natychmiastowego aresztowania zbiega, najpewniej posługującego się fałszywymi personaliami. Szczęśliwie nie dostrzegł nigdzie wokół, rzeczywistych kształtów prześladującego go widma. Stanął przed fasadą kościoła, objął wzrokiem wierzę zdobną w iluzyjne polichromie, przez moment zastanawiał się czy narożne piaskowcowe boniowania są efektem wysiłków kamieniarza, czy też malarskim zabiegiem. Ujął w dłoń masywną, brązową kołatkę po czym zastukał dwukrotnie we wrota, zdobne w ćwieki i metalowe okucia. Drzwi uchylił niski mężczyzna w podeszłym wieku, w przybrudzonym ubraniu, wyglądający na pracownika gospodarczego, w dłoniach trzymał długą, woskową świecę.

- Kris Got, czy mógłbym rozmawiać z proboszczem?

- Kris Got, proszę chwilę poczekać.

Bormann kolejny raz obrzucił badawczym spojrzeniem opustoszały rynek, zadziwił go doskonały stan zachowania wszystkich budynków, zupełnie jak gdyby miasteczko nie zostało potraktowane jako część Niemiec, lub też wojna rozgrywała się na terytorium innego państwa. Dębowe wrota uchyliły się powtórnie.

- Proszę wejść i nie wzbudzać podejrzeń, z wnętrza padły zachęcające słowa księdza. Martin Bormann postąpił kilka kroków naprzód, wchodząc do zacienionej kruchty. Stanął naprzeciw siwiejącego mężczyzny, odzianego w luźną sutannę, nakrytą białą komżą.

- Kris God, jestem...

- Wszystko wiem, - przerwał mu proboszcz – oczekuję na pana od wczoraj. Nie chciałem by pozostawał pan zbyt długo na zewnątrz, ażeby mieszkańcy, znający się wszyscy nawzajem, nie snuli domysłów na temat pojawienia się nieznajomego, w szczególności już w tak charakterystycznym mundurze.

Obaj przeszli przez korpus nawowy, kierując kroki ku drzwiom zakrystii.

- Jedyne miejsce w mieście gdzie mogę mieć pewność że nikt nie dowie się o naszej rozmowie - oznajmił ksiądz, wyzbyty wszelkich obaw - niech słucha mnie pan uważnie. Wczoraj otrzymałem od łącznika, pańskie nowe dokumenty. Ksiądz sięgnął do szuflady sekretarzyka wydobywając z niej dwa, niewielkich rozmiarów dowody tożsamości. Wynika z nich że jest pan Austriakiem, zamieszkałym w Obernberg am Brenner w pobliżu granicy z Włochami. W wyniku anszlusu Austrii i zniesieniu granicy, pracującym od kwietnia 1939 -go roku w siedzibie koncernu IG Farben we Frankfurcie nad Menem. Na skutek zniszczeń, zwolnionym z pracy i powracającym najkrótszą drogą do rodzinnego miasteczka. Będzie panu towarzyszył przewodnik, wyposażony w podobne lecz oryginalne dokumenty, zamieszkały faktycznie w tamtym rejonie Austrii i rzeczywiście zwolniony z upadłej fabryki w Rzeszy. W przypadku kontroli powiecie że razem pracowaliście w tych samych zakładach i znacie się od czasu dzieciństwa, z dokumentów wynika że mieszkacie na sąsiednich ulicach. Najwęższy obszar Austrii z północy na południe pokonacie na rowerach, jako najskuteczniejszym środku transportu na zablokowanych i zatłoczonych drogach, to jedynie czterdzieści kilka kilometrów. Szczęśliwie w te rejony nie dotarli czerwoni antychryści, a w zeszłym miesiącu zajęli je Amerykanie. Nie spotkał się pan nigdy z austriackim bądź tyrolskim akcentem, by w razie potrzeby spróbować naśladownictwa?

- Niestety nie.

- Nie powinno to być problemem, ich tłumacze na ogół nie wychwytują różnic językowych pomiędzy Niemcami, a Austriakami. W moim uznaniu jedynym miejscem gdzie może wystąpić jakiekolwiek ryzyko, będzie amerykański punkt kontrolny na dawnej granicy niemiecko – austriackiej. Tam z całą pewnością kontrolowane są dokumenty, będzie się musiał pan zachowywać bardzo wiarygodnie.

- Wychodziłem cało z poważniejszych opresji.

- W miejscowości Vinaders na granicy z Włochami, skontaktuje się pan z proboszczem tamtejszego kościoła, to wszystko o czym poinformował mnie łącznik organizacji zajmującej się pańską ewakuacją. Wyruszą panowie jutro z rana. Byłoby wskazane ażeby już teraz przebrał się pan w dostarczone ubranie, a jeśli to możliwe nie opuszczał murów świątyni, pośród miejscowej ludności zdarzają się alianccy szpiedzy i donosiciele.

- Podzielam pogląd księdza, z uznaniem oznajmił Martin Bormann.

- Oto pańskie nowe ubranie.

Ksiądz pochylił się i sięgnął do drzwiczek zdobnego w rzeźbiarską ornamentykę sekretarzyka. Obok mosiężnych lichtarzy i posrebrzanych krucyfiksów przechowywał stłamszone i sfatygowane części męskiej garderoby.

- Dziwić może pana sposób w jaki potraktowałem pański strój?

- Czy ja wiem, niewiele jest już rzeczy mogących mnie zdziwić, mówiąc to spojrzał obojętnie na stertę nie najczystszych ubrań.

- To specjalne zalecenie łącznika organizacji o nazwie której mnie nie poinformowano, najpewniej pan wie więcej na jej temat niż ja.

- Wiem, naturalnie wiem, muszę jednak zachować względy bezpieczeństwa, nie posługując się nią.

- Rozumiem. Tak więc zgodnie z zaleceniami łącznika musi pan wyglądać jak robotnik, nie okazujący nadmiernego zainteresowania swoim wyglądem, ponadto pokonuje pan rowerem duże odległości. Przesadna elegancja byłaby bardzo podejrzana.

- Racja, racja, oznajmił Bormann uważniej przyglądając się niedbale rozrzuconym częściom garderoby. Wkrótce też się przebiorę.

- Nie będę przeszkadzał. W najbliższym czasie zapraszam na obiad.

- Bardzo dziękuję, z przyjemnością – odpowiedział wygłodniały Bormann.

Bormann bez większego pośpiechu zdjął z siebie mundur leśniczego, uważnie przyglądnął się poszczególnym elementom nowej garderoby. Przez moment przerzucał w dłoniach używane, beżowe, wełniane spodnie, zapinane poniżej kolana, przybrudzoną jasną koszulę i kraciastą, wełnianą marynarkę. Na głowę nałożył znoszony kaszkiet z przełamanym na pół daszkiem. Niespiesznie przywdział spodnie, wciągnął długie getry. Niedbale nałożył koszulę, umyślnie nie zapinając jej na wszystkie guziki. Z niemałym trudem wcisnął na swoją korpulentną posturę nieco za małą marynarkę, na końcu wzuł skórzane, wysłużone buty na przetartym obcasie. Spojrzał po sobie – ostatni raz ubierałem się w coś podobnego we wczesnej młodości, zanim jeszcze wstąpiłem do NSDAP i nie zdążyłem jeszcze przywdziać munduru faszystowskich bojówek. Wydobył z kurtki munduru zwitek dolarów i umieścił go w wewnętrznej kieszeni marynarki, w ten sam sposób postąpił z testamentem Hitlera wyjmując go zza poszycia myśliwskiego kapelusza. Usiadł na masywnym dębowym krześle, zdobnym w misterne, gotyckie motywy. Wyciągnął przed siebie swobodnie nogi, obserwując zmarszczki i spękania na wielokrotnie pastowanych butach. Nieprzespanie dwu nocy z rzędu, spowodowało powolne pogrążanie się w przedsennym letargu. Do rzeczywistego wymiaru sprowadził go równomierny stukot butów po kamiennej posadzce, niosący się głuchym pogłosem po niewielkim kościele. Zza uchylonych drzwi ukazała się szczupła sylwetka leciwego księdza.

- Zapraszam do refektarza na obiad.

Bormann ostatecznie wytrącił się ze stanu błogiej maligny, stanął na równe nogi i zatrzasnął za sobą drzwi zakrystii. Nieporadnie stawiane kroki w niedopasowanych butach, wymieniały się w regularnych cyklach z równomiernym chodem księdza, niosąc posadzkami kościoła dźwiękową polifonię. We wnętrzu refektarza na jednym z dwu stołów Bormann zastał dwa talerze wypełnione pieczenią wieprzową wraz z knedlem oblanym ciemnym sosem.

- Zwykle jadam w towarzystwie organisty lub kościelnego, jednakże dzisiaj, przez wzgląd na wyjątkowość sytuacji nie zapraszałem nikogo z nich, chcąc uniknąć niewygodnych pytań o cel pańskiej wizyty. Proszę się częstować.

Wygłodniały Bormann zabrał się z animuszem do pochłaniania obfitej porcji, popijając pienistym Warsteinerem z masywnego, litrowego kufla nakrytego ołowianą pokrywą. Nim ksiądz zdążył należycie przystąpić do konsumpcji, Martinn Bormann dojadał właśnie ostatnie kęsy, próbując dopić resztki gromadzącej się na dnie kufla, piany.

- Doskonałe danie, nawet na samym Obersalzbergu w kwaterze fuhrera nie serwowano czegoś równie wybornego.

- Dochodząca z miasta kucharka raczy mnie tym podobnymi specjałami już od co najmniej ćwierć wieku.

- Dziwię się tylko że jeszcze ksiądz nie przybrał mojej postury.

- Wstrzemięźliwość drogi panie, grzech obżarstwa jest równie niedopuszczalny jak wszystkie inne.

- Ja już pogodziłem się z myślą o wiecznym potępieniu mojej duszy, chyba że Bóg uzna, jak zakładam, że wszystko co czyniliśmy, czynione było z myślą o boskiej chwale.

- Na oczyszczenie się z grzechów nigdy nie jest za późno. W każdej chwili jestem gotów służyć spowiedzią.

- Chętnie ale przy następnej okazji, obawiam się że ksiądz nie byłby jeszcze gotów na wysłuchanie wszystkich zwierzeń z czynów, jakich zmuszony byłem się dopuścić dla ratowania naszej wspólnej niemieckiej ojczyzny.

- Rozumiem, dla tego też nie nalegam.

- Nie będzie miał ksiądz nic przeciwko jeżeli udam się na poobiednią drzemkę, przez dwie noce nie zmrużyłem oka.

- W pomieszczeniu tuż za zakrystią znajdzie pan wygodną leżankę.

Wyczerpany Bormann pogrążył się w zapadającym z nagła, przepastnym śnie. Zmęczony umysł nie rejestrował, pojawiających się zwykle przy tej okazji, projekcji sennych marzeń. Ciałem śpiącego nie targały podświadome impulsy, tkwił nieruchomo w stanie niczym niezakłóconego spoczynku. Doglądający go ksiądz nie ośmielał się przerywać przedłużającego się, ponad miarę snu. Z niepokojem obserwował jak za szybą półkoliście zwieńczonego okna, niepostrzeżenie zapada wieczorny zmierzch. Postanowił zbudzić zapowiadanego gościa dopiero rankiem, gdyby okazać by się miało że przesypia umówiony termin odjazdu.

- Proszę pana, proszę wstawać, za godzinę musi pan wyruszać. Jest pan umówiony z przewodnikiem. Proszę pana, ksiądz nieśmiało potrząsał ramieniem śpiącego.

- Tak, gdzie wyjeżdżać? Która jest godzina?

- Za godzinę powinien pan wyruszyć do Vinaders - Bormann zrzucił z siebie ciężką powłokę senności – Już myślałem że stało się z panem coś nieprzewidzianego, przespał pan całe wczorajsze popołudnie i całą noc.

Tuż po śniadaniu do wrót kościoła zapukał mężczyzna, w pierwszym oglądzie mógł być rówieśnikiem Martinna Bormanna. Siedział na rowerze z półkoliście podgiętą kierownicą, podobny rower podtrzymywał za siodełko prawą dłonią.

- Guten Tag, będę pana przewodnikiem na trasie do Vinaders.

- Guten Tag.

- Wskazanym byłoby żeby trzymał się pan jak najbliżej mnie, mówiąc kolarskim żargonem, siedział mi na tylnym kole. Trasa nie jest długa lecz kręta i dość stroma. Znam liczne skróty gdzie stoki są najłagodniejsze.

- Będę się starał dotrzymać panu kroku.

- Ruszamy.

Chris Got, rzucił na pożegnanie Bormann księdzu, stojącemu w drzwiach kościoła i zjechał tuż za przewodnikiem ulicami miasteczka, łagodnie opadającymi ku podnóżu wzniesienia.

- Do dawnej granicy z '38 – go będzie prawie cały czas z góry, radzę trzymać dłonie na hamulcach.

Nie korzystający od dawna z dwukołowych środków transportu Bormann, musiał na powrót zaznajamiać się z zasadami jazdy na rowerze. Zbyt silny i kurczowy chwyt kierownicy nie zezwalał na płynne wymijanie nierówności, upięte spinaczem poły spodni wkręcały się w łańcuch, co utrudniał koncentrację na kierunku jazdy. Piskliwy dźwięk opon, kontrowanych hamulcami przyprawiał go o przenikliwy dreszcz. Z trudem utrzymywana równowaga, nie skoordynowane ruchy, nie zezwalały na zajęcie mu wskazanego przez przewodnika miejsca, tuż za tylnym kołem jego roweru. Ileż gotów był bym zaoferować, ażeby znowu znaleźć się na skórzanych siedzeniach służbowego Mercedesa, z kierowcą w białych rękawiczkach, otwierającym mu drzwi przy każdej wymagającej tego okazji – powróciły wspomnienia z nieodległej jeszcze przeszłości. Wszystkie niedomagania ustąpiły jednocześnie w momencie poinformowania go, przez oglądającego się za siebie przewodnika, o zbliżaniu się do punktu kontrolnego i konieczności szybkiego doszusowania na wskazane tuż za jego rowerem, miejsce. Na wieść o tym, uzyskane niegdyś lecz nie doskonalone umiejętności, zajęły teraz miejsce pośród tych kontynuowanych w sposób nieprzerwany i w jednej chwili rozpędzony Bormann dołączył do podążającego przed nim rówieśnika.

Rozstawiony najpewniej przed kilkoma dniami punkt kontrolny, wydawał się być aż nadto prowizoryczny. Funkcję szlabanu pełniła przeciągnięta w poprzek drogi linka holownicza, za wartownię posłużyła pokaźnych rozmiarów skrzynia po amunicji, pozbawiona wieka, ustawiona pionowo. Na widok dwójki zbliżających się rowerzystów wyłonił się z niej amerykański żołnierz, w doskonale znanym Bormannowi uniformie. Bez słowa wyciągnął prawą dłoń po dokumenty tożsamości. Obaj mężczyźni podali je niemal równocześnie. Wartownik przyjrzał się najpierw twarzy przewodnika, następnie Bormannowi, po czym udał się do zaparkowanego za wartownią Jeppa. Po upływie kilku minut powrócił i bez słowa zwrócił je właścicielom, wkrótce też zwolnił grubą, holowniczą linę. Mężczyźni mocniej nacisnęli na pedały. Nabierające prędkości rowery na wąskich zakrętach wygarniały spod wąskich opon, obłoki płowego pyłu. Kręta, splantowana do równości droga prowadziła wijącymi się serpentynami w dół do koryta doliny, zaznaczającej się w oddali głębokim, skalnym rozstępem. Alpejski masyw wypiętrzał się tutaj, osiągając wysokość prawie trzech tysięcy metrów. Wjechali na długi prosty odcinek, po obu stronach mieli pochyłe granie skalistych stoków, jazda mogła przybrać jednostajne, nienadwyrężające sił, tempo.

- Możemy mówić o prawdziwym szczęściu oddając ten obszar Austrii pod dozór Amerykanów, gdyby dotarła tutaj rosyjska ofensywa spod Wiednia, nie przepuścili by nas tak łatwo.

- Wiadomo czego można spodziewać się po tych azjatyckich dzikusach, jedyna nadzieja dla Niemiec i Austrii we współpracy z Anglosasami, odpowiedział bez zastanowienia Bormann.

- Na podstawie swoich doświadczeń nie mogę na ich temat powiedzieć złego słowa.

- Oprócz tego że pobili nas w Normandii, Ardenach, nad Renem i całej reszcie Niemiec i zachodniej Europy, a oprócz tego zbombardowali wszystkie większe miasta, żartobliwie dodał Bormann.

- Obaj wiemy z jakich powodów, poważniej odpowiedział przewodnik.

Martin Bormann nie zamierzał dłużej podtrzymywać niewygodnego tematu, przyspieszył tempo jazdy, zanim rysujące się przed nimi wzniesienie, mogło je skutecznie ograniczyć. Stromy podjazd oplatał najbliższe, górskie grzbiety wstęgą krętych dróg, na podobnych odcinkach dalsza jazda stawała się niemożliwa. Prowadzone za kierownicę rowery podążały wzwyż za idącymi obok mężczyznami w tempie podobnym do morderczej, kołowej wspinaczki. Utracony na podjazdach czas nadrabiali na długich zjazdach, asekurując się przed rozwinięciem nadmiernej, trudnej do opanowania, prędkości. Majowe przedpołudnie sprowadziło na alpejskie szczyty aurę przejrzystego, wiosennego powietrza. Bormann, na ile tylko pozwalała mu podzielność uwagi, podczas łagodniejszych zjazdów, koncentrował wzrok na otaczających dolinę skalnych graniach. Szczyty, doskonale widoczne w najodleglejszej perspektywie, pokryte śnieżną powłoką, odbijały jaskrawe, słoneczne refleksy, te nakładały ciemne plamy mroku na utkwiony w nich wzrok. Zmęczone spojrzenia kierował wówczas ku porowatej powierzchni gołoborzy, osypujących się skalnym rumoszem w dół stromych zboczy, ku porośniętym kosodrzewiną niższym połaciom górskich masywów. Długie zjazdy serpentynami stromych dróg nie dozwalały już na dłuższe rozkoszowanie się urokiem krajobrazów. Bormann, w podziwianiu panoramy Alp wysokich znajdujący sposób na rozładowanie napięcia, nagromadzonego od kilku miesięcy, a w szczególności przez ostatnie dnie, zmuszony był teraz całą uwagę skoncentrować na kierownicy roweru i następujących szybko po sobie zakrętach, wyłaniających się niespodziewanie zza skalnych zboczy.

- Czerwone dachy tam po lewej to Innsbruck. Przejechaliśmy więcej niż połowę drogi, oznajmił przewodnik odchylając w tył głowę.

Bormann spojrzał we wskazanym kierunku. Wijąca się w dole niebieska wstążka to najpewniej Inn, rzeka przepływająca przez miasto narodzin fuhrera, uważałem że jest znacznie szersza – uznał po chwilowej obserwacji. Zaniedbywana przez lata kondycja fizyczna przypominała o sobie, pojawiającymi się cyklicznie falami gorąca, omiatającymi górne części ciała, długimi okresami zadyszki, zwiotczeniem, a później stwardnieniem mięśni nóg. Wiadomość o nieodległym już końcu wyprawy podziałała budująco na wyraźnie już zmęczonego Bormanna. Wytężał wszystkie siły ażeby podążać jak najbliżej tylnego koła rówieśnika, a każde zbliżenie się na niewielką odległość traktował jako osobisty sukces, mając świadomość że pochodzący z serca Alp przewodnik posiada wrodzoną odporność na trudy wysokogórskiej wspinaczki. Nie zrażał się też na najtrudniejszych odcinkach, podczas gdy przewodnik oczekiwał na niego oparty wraz z rowerem o skalną stromiznę, bądź też o pień wysokopiennego świerku. Przewodnik dla udowodnienia swoich umiejętności, starał się jechać jak najbliżej oddychającego głośno Bormanna i prawą dłonią opartą na jego ramieniu popychał go na przód. Niepozorna pomoc okazywała się być znaczącym źródłem wsparcia, pokonywanie łagodniejszych podjazdów okazywało się możliwe bez konieczności przystawania na dłuższy odpoczynek. Nie musiał też narażać na nadmierny wysiłek serca, przyspieszającego pracę do niepokojącego tempa. Na szczycie wzniesienia niczym nie różniącego się od wszystkich poprzednich, Bormann przestał liczyć je po podjeździe na trzecie z rzędu, asekurujący go przewodnik, wspierając obie dłonie na kierownicy roweru oznajmił.

- Dalej musi już radzić sobie pan samodzielnie, wjechaliśmy na ostania pochyłą prostą, za najbliższym zboczem ukaże się Vinaders, po czym wyprzedził Bormanna i pomknął w dół środkiem utwardzonej drogi. Ten starając się dotrzymać mu tempa utkwił wzrok w tylnym kole, jadącego przed nim roweru, równia pochyła wkrótce się skończyła i Bormann zmuszony był zdobyć się na niemały trud, by dystans między mężczyznami nie powiększał się. Rowerowa rywalizacja sprawiła że niepostrzeżenie znaleźli się pośród zabudowań Vinaders.

- Tutaj nasze drogi muszą się rozejść.

Ujechali jeszcze wspólnie kilkuset metrów, zza kępy dębów wyłoni się sylweta kościoła.

- Muszę skręcić w lewo, oznajmił zdyszany przewodnik.

- Bardzo dziękuje, rozumiem że został pan należycie opłacony.

- Niech się pan nie obawia, aż za dobrze.

Bormann mógł już zwolnić, z czym nie zamierzał długo zwlekać. W tempie niewiele większym od idącego człowieka, podjechał pod fasadę kościoła, oblicowaną jasnym piaskowcem. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu wzbudzających podejrzenie, osób. Ujął w dłoń mosiężny łańcuch dzwonka, bezwładnie zwisający wzdłuż kamiennego muru. W nieśmiało otwieranych drzwiach stanął niewysoki, łysiejący ksiądz w średnim wieku o przenikliwym i podejrzliwym spojrzeniu.

- Kris Got.

- Kris Got, odpowiedział ksiądz opanowujący nieufność.

- Przyjechałem z miejscowości Mittenwald po niemieckiej stronie, z poręczenia księdza tamtejszego kościoła.

- Od razu się domyśliłem, od razu też pana poznałem, proszę wejść.

- Aż tak bardzo rzuca się w oczy mój wygląd?

- Czytam dużo gazet, a na ich szpaltach pojawiał się pan wyjątkowo często. Od czasu do czasu oglądałem też kroniki filmowe. Proszę wybaczyć tę podejrzliwość, lecz są to najzwyklejsze środki ostrożności – kontynuował ksiądz będąc już w zimnym, kościelnym wnętrzu – w tym tygodniu przyjąłem czterech, zaanonsowanych mi, wysokich stopniem niemieckich funkcjonariuszy państwowych. W zeszłym tygodniu kilku chorwackich faszystów, obawiam się obserwacji punktu przerzutowego przez niepowołane osoby.

- Doceniam przezorność księdza. Nie zauważyłem nikogo podejrzanego. Miałbym jedną prośbę, ażeby moją obecność tutaj, zachował ksiądz w sekrecie.

- Tego może być pan pewien. Doszły mnie słuchy że władze okupacyjne domyślają się istnienia siatki przerzutowej, lecz nie interweniują w przekonaniu, że będą musiały z niej skorzystać dla wydostania z Europy pracujących dla nich agentów, ponoć w szczególności z terenów zajętych przez Związek Radziecki. My, jak przypuszczam udzielimy im wszelkiej pomocy, mogącej się przysłużyć osłabieniu antychrystów spod znaku czerwonej gwiazdy, zamieniających wszystkie napotkane na swojej drodze kościoły w składy amunicji. Mordując natomiast księży, pytają ich „czemu Bóg nie uchronił ich od śmierci”. Prawdziwy dopust boży że zatrzymali ofensywę w środkowej Austrii, bo zastałby pan ruiny świątyni, a zamiast mnie oficera politycznego NKWD.

- Ma ksiądz rację, można by tutaj przywołać słowa Churchilla „Gdyby Hitler napadł na piekło udzieliłbym rekomendacji Lucyferowi”.

- Lucyfera póki co do naszych spraw nie mieszajmy.

- Przepraszam, posunąłem się zbyt daleko, starał się załagodzić swój nietakt Bormann.

Przeszli do zakrystii a stamtąd, bocznym wyjściem do budynku plebani.

- Z zaleceń przedstawionych przez łączników wynika że w pańskim przypadku posłużymy się sprawdzonym schematem. Zachowa pan swoje austriackie dokumenty i ubranie. Ku przełęczy Brenner wyruszy pan z miejscowym przewodnikiem, wcześniej wypijecie kilka sznapsów, by wyraźnie wyczuwalna była woń alkoholu. W przypadku gdy napotkacie amerykański patrol, co nie zdarza cię często, powiecie że wyszliście z gospody i pośród ciemności, będąc nietrzeźwymi pomyliliście drogę. W najgorszym wypadku patrol zawróci was z powrotem. Po włoskiej stronie uda się pan do kościoła w Brennerbad i posłuży się hasłem „ Szczurza lina ”, tamtejszy ksiądz udzieli panu dalszych wskazówek. Do wieczora pozostało kilka godzin, ma pan jakieś życzenia?

- Chciałbym odpocząć, ostatnie dni były dla mnie nadzwyczaj wyczerpujące.

- Może pan skorzystać z mojej leżanki.

- Najmocniej dziękuję. Później zamierzam zgodnie z planem udać się do gospody, nie będzie to chyba stanowić problemu?

- Nie powinno, radziłbym tylko głębiej naciągnąć kaszkiet.

Odczuwający narastające zmęczenie Bormann, oddał się niczym nie skrępowanemu odpoczynkowi. Nie zakłócały go nawet, unoszące się zwykle w podobnych stanach i okolicznościach na pograniczu jawy i snu, obawy i niepokoje o pomyślność całej akcji. Tym razem nie powracały obciążające pamięć, niepożądane wspomnienia i myśli, podążające w kierunkach niezależnych od jego woli. Ocknął się na odgłos otwieranych przez księdza drzwi, w jednej sekundzie stanął na równe nogi. Czynności tej dokonał odruchowo, jak zwykł to czynić, składając fuhrerowi kolejny, nie najłatwiejszy do przedstawienia, raport. Niespiesznie opuścił budynek plebani i udał się we wskazanym kierunku do nieodległego obiektu z napisem Gasthof. Miał się on okazać nieco obszerniejszą piwiarnią, poszerzającą swoją ofertę o skromne, lokalne menue.

- Poproszę litrowy kufel piwa, sto gramów mocniejszego alkoholu i porcję podpiekanych bratwurstów.

- Puntigamer czy Wieselburger.

- Obojętne.

- Przyjąłem zamówienie - odpowiedział stojący za ladą barman - może pan zająć miejsce za którymś ze stołów.

Wypite jako aperitif sto gram palinki, rozpłynęło się gorącą falą po organizmie, wywołując stan ogólnego rozluźnienia. Wychylenie zawartości ociekającego pianą, litrowego kufla nie stanowiło dla Bormanna żadnej trudności. Porcja bratwurstów przepijana głębokim haustami piwa, znikała w równie szybkim tempie. Zamówił kolejną „setkę” śliwowicy, spojrzał na roztaczające się za oknami, gotowe kompozycje alpejskich pejzaży, po czym opuścił Gasthof niezrównoważonym krokiem. Ostatnio pijany bywałem podczas ostatecznego rozprzężenia wszelkich norm w berlińskim bunkrze, zupełnie oficjalnie, za przyzwoleniem fuhrera – wspomniał zdarzenia z minionego tygodnia i uznał że właśnie nadeszła najwyższa pora, by kolejny raz zrzucić z siebie wszelkie obawy i złe przeczucia, obciążające umysł w stanie trzeźwości.

- Ksiądz wybaczy, ale zastosowałem się do zaleceń, zagadnął wychodzącego naprzeciw księdza.

- W takim stanie właśnie powinien znaleźć się pan na granicznej przełęczy, przewodnik powinien też wkrótce się stawić.

Przewodnik, młody Tyrolczyk w ubiorze nie odbiegającym znacząco w fasonie od stroju Bormanna, jako wyróżniający go element garderoby, nosił na głowie zielony kapelusz z bażancim piórem. Znajdując się w zbliżonym stanie alkoholowego odurzenia, z entuzjazmem powitał kolejnego człowieka, jakiego przeprowadzić miał przez przełęcz Brenner, na pograniczu austriacko – włoskim.

- Guten Abend, rozległo się gromkie powitanie. Bormann odpowiedział w podobnie niefrasobliwy sposób.

- Odnoszę wrażenie, że skądś pana znam, oświadczył przewodnik po bliższym przyjrzeniu się twarzy Marina Bormanna.

- Najpewniej z okopów pod Stalingradem, albo ze strażniczej budki w obozie w Gross – Rosen odpowiedział w żartobliwym tonie Bormann.

- Przez okres prawie całej wojny pełniłem służbę w okupowanej Francji.

- Nie ma pan chyba złych wspomnień?

- Wspominać mogę tylko stan w jakim rozmawiam teraz z panem, z francuskimi winami nie mogą równać się niemieckie reńskie ani austriackie ausbruchy.

- Obawiam się tylko czy w takim sanie odnajdzie pan właściwą drogę.

- Bez obaw, przekraczałem granicę znacznie bardziej rozweselony. W razie pojawienia się amerykańskiego patrolu, wie pan co mówić?

- Zostałem już wystarczająco poinformowany.

- W takim razie możemy wyruszać. Przemieszczać się będziemy przejściami wzdłuż głównej drogi, miejscami wzdłuż trakcji kolejowej, zdarza się że w nocy przejeżdżają nimi alianckie konwoje i pojedyncze samochody.

Przysłuchujący się rozmowie ksiądz, skierował kroki ku bocznemu wejściu do kościoła.

- Wdzięczny jestem za pomoc, wszystkie należności zostaną wyregulowane, rzucił na pożegnanie Bormann w kierunku odchodzącego księdza.

- Szerokiej drogi do Brennerbad.

- Szli wąskimi uliczkami, przekraczając w poprzek cienie rzucane ostatnim tchnieniem zachodzącego słońca. Wydostali się na rozległy masyw porośnięty lasem mieszanym. Pomiędzy ściśle przylegające do siebie strzeliste wieżyce jodeł i świerków, wbijały się klinem rozłożyste buki. Modrzewie pokryte świeżą zielenią nabrzmiałych pąków, rozjaśniały ciemno zielony monolit jodeł i świerków. Z wolna zapadający wieczór pokrywał je ciemną, matową poświatą zapadającego zmroku. Uskakujące spod butów kamienie turlały się w dół osuwisk, niektóre z nich zatrzymywały się na krawędziach łagodnych stoków. Soczysta zieleń alpejskich łąk, po obu stronach drogi ciągnęła się długimi pasmami w najodleglejsze zakątki połonin, niknąc na ich krańcach za ciężką kotarą zmroku. Nim jeszcze zdążyła zapaść noc, dwaj mężczyźni zdołali przedostać się zwężającą się drogą, pomiędzy dwa strome górskie, zbocza. Łagodnym wzniesieniem wspięli się na szczyt skalnej wyniosłości, przechodzącej później w szerokie, łagodnie wysklepione dno doliny. W zapadającej ciemności dostrzegalne stawały się tylko kredowobiałe płaszczyzny skalistych grani, na ich tle odcinały się poziomymi liniami elektryczne kable trakcji kolejowej. Zza przysłony chmur z trudem docierał blask najjaśniejszych z gwiazd, a nikła poświata dopełniającego się księżyca, ledwie przypruszała wyblakłym światłem, trasę górskiego szlaku.

- Mamy szczęście, podczas takiej ciemności Amerykanie zwykle nie wystawiają na granicy patroli.

- Jest pan przekonany że podczas tak ciemnej nocy zdołamy zachować właściwy kierunek.

- Do Brennerbad trafiłbym nawet z czarną przepaską na oczach. Przełęcz Brenner znam od dziecka. Zbliżając się do granicy radziłbym zachować mimo wszystko milczenie, będąc niezauważonymi moglibyśmy zostać usłyszani.

Zwężająca się ścieżka, niezależnie od powziętego postanowienia o zachowaniu ciszy, zmusiła idących obok siebie mężczyzn do przemieszczania się w pojedynczym szyku. Przewodnik rzucał zza siebie zdawkowe wskazówki, doradzał w jaki sposób ustrzec się przed upadkiem na osuwającym się spod stóp, skalnym rumoszu. Przestrzegał przed oślizgnięciem się na do kilkumetrowego żlebu, co nie mogło grozić śmiercią, z pewnością jednak poważną kontuzją, mogącą zaważyć na dalszych losach wyprawy. Stosujący się do wszelkich sugestii Bormann, starał się stawiać stopy w miejscach, skąd przed kilkoma sekundami oderwały się nogi przewodnika. Ograniczona widoczność nie zezwalała na swobodniejsze rozporządzanie, ograniczoną do minimum przestrzenią. Dokonywana po omacku wędrówka, uwrażliwiła zmysł dotyku, przetwarzając każdy impuls płynący z rąk i nóg, w wyobrażenie otaczającej przestrzeni, spowitej nieprzebrnioną ciemnością. Uniedogodnienia te, jak też stan alkoholowego rozluźnienia, wbrew obawom Bormanna nie przekładały się na spowolnienie tempa marszu, wkrótce też przewodnik oznajmił że zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem, przekroczyli granicę austriacko – włoską i jeżeli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, nad ranem powinni dotrzeć do celu wędrówki. Zdradzający oznaki zmęczenia Bormann, odczuł przypływ nie przeczuwanych w sobie sił, kolejne kroki stawiał z wyraźnym entuzjazmem, zwracając już mniejszą uwagę na wydobywające się z ciemności, kontury wąskiej ścieżki. Do osiągnięcia pełnej prędkości jaką jest w stanie rozwinąć idący człowiek, przyczynił się wydobywający się nieśmiało zza nasady szczytów, świt. Porywami alpejskiego wiatru wydawał się rozpędzać ostatnie strzępy mroku. Szczyty po stronie włoskiej wydały się Bormannowi niższe i mniej agresywne w formie, lecz mogło to być tylko złudzenie wywołane całonocnym marszem w ciemnościach, wykluczających sens wszelkich porównań.

- Zamierza pan dostać się do kościoła w Brennerbad? Zapytał przewodnik, rozglądając się na boki.

- Z takim właśnie zamiarem wyruszyłem na tę wyprawę.

- Zza tamtej grani, przewodnik wskazał dłonią nieznacznie na lewo, powinna wkrótce wyłonić się kościelna kopuła.

Ostatni etap wyprawy przebiegał niemal płaskimi odcinkami szerokich ścieżek. Bormann spojrzał za siebie, po tamtej stronie przełęczy pozostawiał zamknięty etap dotychczasowego życia. Domysły na temat swojej śmierci lub też swoich dalszych losów, które prędzej czy później pojawią się pośród przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, poszukujących dowodów na jego śmierć bądź ucieczkę. Odwrócił głowę i patrzył długo przed siebie, zza pochyłych i przygarbionych szczytów wyczuwał niosący się wraz z ożywczym, wiosennym wiatrem, powiew wolności. Promesę szansy na nowe życie z nowymi personaliami, w nieznanym sobie miejscu.

Będzie to drugie wcielenie człowieka zmuszonego, przynajmniej oficjalnie wyrzec się swojej przeszłości, przybrać wiarygodną maskę nowej tożsamości, a jednocześnie zachować wszystkie nieodrodnie przypisane cechy charakteru, nawyki, przyzwyczajenia, przekonania, ideały. Z pewnością nie będzie to wyzwanie łatwo wykonalne, lecz takimi były niemal wszystkie inne, jakim zmuszony był dotąd stawiać czoła – uznał, po dłuższym zamyśleniu. Na alpejskie szczyty patrzył z przekonaniem sprostania wszelkim trudnościom i podjętym wyzwaniom. Zgodnie z zapowiedzią przewodnika, majacząca za zakrętem nikła sylwetka kościoła szybko olbrzymiała, aż przysłoniła wszystkie znajdujące się w pobliżu budynki, w tym okazałych rozmiarów pensjonat. Ukazała się we właściwej skali, gdy obaj wędrowcy stanęli u podnóża wysmukłej kościelnej wierzy, zwieńczonej dzwonnicą. Z ażurowych okien wyłoniły się zarysy niewielkiej sygnaturki.

- Na mnie już czas, całą drogę próbowałem uświadomić sobie skąd pana znam i nie zdołałem, może w drodze powrotnej się to uda.

- Podaruję panu coś ażeby się nie udało, Bormann wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki pięćdziesięcio dolarowy banknot i wręczył go przewodnikowi.

- Zostałem już wystarczająco opłacony, powiedział onieśmielony Austriak.

- W trudnych, powojennych czasach z pewnością się przyda.

- Bardzo dziękuje i niczego już nie będę starał się sobie przypomnieć, dodał na pożegnanie przewodnik oddalając się tyłem.

Martin Bormann zakołatał do okutych metalowymi sztabami, masywnych odrzwi kościoła.

- Kris Got, powiedział zmieszany Bormann, widząc zdziwienie ukazujące się na zmęczonej twarzy duchownego.

- Któż śmie niepokoić o tak wczesnej porze pogrążonych w modlitwie, zapytał po niemiecku ksiądz.

- Zostałem umówiony z proboszczem tutejszej parafii. Rekomendował mnie ksiądz z kościoła w Vinaders, hasło rozpoznawcze „ Szczurza lina”.

- Ach tak, nie spodziewałem się pańskiego przybycia o tak wczesnej porze, proszę wejść. Bormann postąpił kilka kroków na przód, a znalazłszy się we wnętrzu kamiennej budowli, uczuł chłód jeszcze przenikliwszy niżeli podczas pokonywania alpejskiej przełęczy.

- Skąd tak dobrze ksiądz zna niemiecki?

- W Tyrolu wszyscy mówią po niemiecku, pogranicze austriacko – włoskie od wieków było przedmiotem sporu i przechodziło z rąk do rąk, oznajmił ksiądz uchylając drzwi zakrystii. Proszę spocząć.

Wskazał Bormannowi tapicerowane skórą krzesło, ten wygodnie rozsiadł się prostując przed sobą nogi.

- Nie wiem kim pan jest, ani też nie zamierzam wiedzieć. Koordynator z ramienia organizacji jaka zajmuje się pańską, nazwijmy to ewakuacją, poinformował mnie o szczególnych względach tajności i ostrożności. Z udzielonych mi instrukcji wynika, że następnym etapem podróży będzie przedostanie się do Genui. Będąc tam, uda się pan pod wskazany przeze mnie adres, będzie to kościół Sant' Antonio di Pegli. Przy tej samej ulicy via Balbi pod numerem 9 znajduje się zaufany pensjonat, gdy będzie pan chciał skorzystać z jego usług, nie wzbudzi pan tym niczyjego zainteresowania. - Martin Bormann przysłuchiwał się skoncentrowany - W kościele San't Antonio uzyska pan dalsze wskazówki odnośnie wizyty w tamtejszej siedzibie Czerwonego Krzyża, celem potwierdzenia pańskiej nowej tożsamości i otrzymania paszportu, umożliwiającego wydostanie się z Europy. Większej ilości informacji nie jestem panu w stanie udzielić, uzyska je pan na kolejnym etapie. Oto bilet kolejowy do Genui, numerowana miejscówka w pierwszej klasie i pięćset tysięcy lirów na wszelkie nieprzewidziane wydatki. O tej kwocie mówił łącznik przekazujący mi przedwczoraj przesyłkę, nie liczyłem, proszę więc przeliczyć. Mówiąc to ksiądz przekazał Bormannowi zwinięte w rulon banknoty i złożony w pół bilet.

- Nie ma takiej potrzeby, wszystko musi się zgadzać.

- Podczas podróży posłuży się pan dotychczasowymi, austriackimi dokumentami. O ile wiem granicę z Włochami przekroczył pan nielegalnie, więc nie posiada pan paszportu. W przypadku kontroli oświadczy pan że wybrał się do Genui w celach matrymonialnych, do poznanej niedawno kobiety, imię której pan zapamiętał, może to być Julietta, Claudia, Sofia, nazwiska której natomiast pan nie zna. W pociągu wraz z marynarką skradziono panu paszport i zamierza pan w tamtejszym konsulacie wystarać się o tymczasowy. Marynarkę zostawi pan tutaj, o tej porze roku, nawet w północnych Włoszech jest wystarczająco ciepło, by pozostać w samej koszuli. Alibi to wydaje się być trochę ryzykowne, lecz wydanie panu włoskich dokumentów, pozbawione byłoby wiarygodności ze względu na nieposługiwanie się językiem włoskim. Dla wyzbycia się obaw powiem, że kontrole dokumentów we Włoszech nie zdarzają się zbyt często, władze okupacyjne wiedzą o bezskuteczności przymuszania Włochów do noszenia przy sobie papierów. Najbliższy pociąg do Genui odchodzi za...., w przybliżeniu za dwie i pół godziny. Zamierza pan wyruszyć dzisiejszego przedpołudnia, popołudniem czy może podróż odłożyć na jutrzejszy dzień? W pobliżu kościoła napotkał pan z pewnością pensjonat, właściciel jest zakonspirowanym współpracownikiem siatki przerzutowej, o wszelką dyskrecję może być pan spokojny.

- Zamierzam wyruszyć tak szybko, jak tylko możliwe. Zostanie ksiądz odpowiednio wynagrodzony.

- Wystarczającą nagrodą będzie uwolnienie Europy od czerwonych antychrystów, jeżeli się wam to uda, nie oczekuję żadnych innych nagród.

Podróż pociągiem w pierwszej klasie przebiegała bez udziału nieprzewidzianych zdarzeń. Jedyną osobą jaka zakłóciła spokój zapatrzonego w alpejski pejzaż północnych Włoch Bormanna, był konduktor wizytujący przedział. Za okazany do kontroli bilet podziękował z włoską prostolinijnością i usiłował w języku tym, oznajmić że podróż potrwa jeszcze około godziny, niezrozumiany jednakże przez Bormanna, bezradnie rozkładającego ręce, wiadomość tę przekazał w języku migowym. Niepokojony przez nikogo, mógł w nieograniczony niczym sposób kontemplować roztaczający się szerokimi panoramami górzysty krajobraz, roztapiać wzrok w pejzażu wypłaszczającym się wraz z każdym mijanym kilometrem. Przywierać spojrzeniem do strzelistych cyprysów, grubych pni i rozłożystych konarów cedrów. Na drgającej linii horyzontu, rozgrzanej włoskim słońcem, rysowały się sylwetki sosen piniowych i oleandrów. Nadwyrężone nocną wyprawą oczy, nieustannie wytężane w chęci przeniknięcia mroku, teraz odpoczywały, oddając się obserwacji najodleglejszych właśnie obszarów, oglądu których nie zakłócał jadący szybko pociąg, a które przesuwały się w leniwym tempie sunącego po nich, wzroku. Niepostrzeżenie też jego wzrok pogrążył się w przepastnej czerni zmrużonych powiek, w obserwacji rozmazanych obrazów, podsuwanych przez senne wizje, podążające za usypiającą wyobraźnią. Nie mniej zmęczoną, nieustanną gotowością do szybkiej riposty na wszelkie nieprzewidywane wyzwania, pojawiające się podczas przedłużającej się ucieczki. Wkrótce zbudzony przez konduktora potrząsającego go za bark, nie był w stanie przypomnieć sobie, który z kadrów włoskiego pejzażu widział jako ostatni, a informacja że pociąg zjeżdżał będzie wkrótce na bocznicę, strzepnęła z niego resztki lepkiej senności.

- Jesteśmy na dworcu Genua Bringole, dokąd zamierza się pan udać, jeżeli wolno spytać?

- Na via Balbi, odpowiedział bez namysłu Bormann, odzyskujący pełnię władz umysłowych.

- To niedaleko stąd, ażeby jednak nie pobłądzić, doradzałbym zamówić taksówkę. Postój znajduje się vis a vis dworca.

- Najmocniej panu dziękuje, powiedział schodząc po stromych schodach wagonu.

Taksówkarz siedzący za kierownicą Fiata 508 bez trudu przywołał w pamięci nazwę ulicy wymienioną przez Bormanna. Wolno toczący się samochód wąskimi i zatłoczonymi ulicami Genui, mijał ściśle przylegające do siebie elewacje kilkupiętrowych kamienic. Pomalowane w kolorze odcieni piasku wraz z ceglasto czerwoną barwą dachówek, w niczym nie odbiegały od wyznaczników śródziemnomorskiej, miejskiej architektury we włoskim wydaniu. Pomiędzy ich dachami, rozłożyste palmy potrząsały sztywnymi płachtami postrzępionych liści, z przydomowych ogrodów wyłaniały się mięsiste łodygi kolczastych opuncji. Zafascynowany tak nagłą zmianą krajobrazu i klimatu Bormann, śledził każdy przejaw śródziemnomorskiego modelu życia. Obserwował znużonych upałem Włochów, siedzących w wieloosobowych grupach w cienistych obszarach rozgrzanego miasta. Ochoczo gestykulujących podczas wychylania kolejnych kieliszków wina, pod rozłożystymi parasolami w ogródkach restauracji. Leniwi makaroniarze – pomyślał Bormann, folgują sobie do woli. Wojna skończyła się dla nich prawie dwa lata temu, zresztą tak naprawdę dla nich nie istniała, dopiero Anglosasi po lądowaniu na Sycylii dali im do zrozumienia co naprawdę ona oznacza.

Przez uchylona okna do wnętrza taksówki przedostawał się, długo pozostający w nozdrzach przenikliwy aromat ryb, krewetek, ostryg i innych owoców morza, starannie wyeksponowanych, gatunek obok gatunku, na mijanych, przydrożnych straganach. Łagodziła go słodka woń cytrusów, pochodzących zapewne z nieodległych plantacji, a także mdły i ciężki zapach daktyli i fig, dostarczonych z odleglejszych miejsc, a wystawionych przed sklepami w pojemnych, wiklinowych koszach.

- Pod jaki numer chciałby pan dojechać, zapytał łamaną niemczyzną taksówkarz.

- Pod numer 8, ażeby nie wzbudzać podejrzeń, Bormann podał numer pensjonatu.

- Pensjonat San Carlo, to po przeciwnej stronie ulicy, jesteśmy prawie na miejscu, oznajmił w zrozumiały sposób kierowca.

Taksówka, zatrzymująca się wzdłuż długiego ciągu budynków, rozwibrowaną pracą silnika, przerwała cichą i senną atmosferę opustoszałej ulicy. Gorące popołudnie przetaczało chodnikami kłęby wilgotnego powietrza, przynoszonego morską bryzą znad pobliskiej zatoki. Taksówkarz podziękował za hojny napiwek i łagodnym łukiem przetoczył samochód na przeciwny pas ruchu. Zniknął za najbliższym zakrętem, a wraz z nim przejrzysta chmura niebieskich spalin. Bormann rozglądnął się po najbliższej okolicy, po przeciwległej stronie ulicy wzbijała się w niebo wieża kościoła Saint' Antonio di Pegli, przeszedł ulicę i zakołatał do masywnych wrót. Otworzył je mnich w brązowym habicie, przepasanym białym sznurem, wystawiając poza wrota łysą głowę. Wypowiedział kilka włoskich słów, w odpowiedzi uzyskując podobną ilość słów w języku niemieckim, na skutek czego domyślając się, bądź też nie celu wizyty, zapraszającym gestem zachęcił Bormanna do przekroczenia progu. Gestem dłoni wskazał miejsce, tuż za drzwiami gdzie przybysz mógłby spocząć, po czym zniknął niemal bezszelestnie, przemieszczając się posadzkami kościelnego transeptu. Wkrótce spomiędzy ławek wyłoniła się postać wysokiego, szczupłego księdza, zwieńczona gęstym puklem siwiejących włosów.

- Jestem z polecenia księdza z Brennerbad, rozpoczął od konkretów Bormann, nie wiedząc w jaki sposób wymienić katolickie przywitanie z włoskim duchownym. Hasło rozpoznawcze jakim się posługuje to „ Szczurza Lina”

- Czyżby posiadał pan dokumenty Austriaka zamieszkałego w Obernberg am Brenner, zapytał bezbłędną niemczyzną ksiądz.

- Takie właśnie posiadam.

- Zostałem powiadomiony o pańskiej wizycie już przed kilkoma dniami, zwrócono też uwagę na przestrzeganie w pańskim przypadku szczególnej klauzuli tajności, nie zamierzam też zadawać bezużytecznych pytań, przejdźmy jednak do bardziej odosobnionego miejsca.

Obaj mężczyźni przeszli główną nawę kościoła, kierując się do apsydy, stamtąd z kolei do pomieszczenia gospodarczego, znajdującego się na tyłach kościoła. Niewielkich rozmiarów schowek skrywał dewocjonalia najrozmaitszego rodzaju i przeznaczenia. Pod jedną ze ścian stały uszkodzone rzeźby, wymagające uzupełnienia ubytków i wykonania polichromii. Krzyże z przełamanymi ramionami. Barokowy, rzeźbiony w drewnie, miniaturowy ołtarz z uszkodzonym tympanonem, poniewierał się w spowitym pajęczynami, narożniku. Barokowe obrazy w wyrafinowanie zdobionych ramach, stały w kilku nieregularnych rzędach. Obok siebie zajmowały naprzemiennie miejsca bezładnie rozstawione monstrancje, sztandary, ponad metrowej wysokości mosiężne lichtarze, i wiele pomniejszych przedmiotów trudnych do określenia, stanowiących dawne wyposażenie kościoła. Oglądającego się wokół Bormanna owiała atmosfera kilkusetletniej tradycji kościoła w jakim się znalazł, skondensowana na niewielkiej przestrzeni, wypełnionej przedmiotami, posiadania których nie powstydziłoby się niejedno z największych europejskich muzeów – oczywiście zanim ich doszczętnie nie ograbiliśmy - dodał w myślach. Niepowtarzalnego wrażenia obcowania z dziedzictwem historii, dopełniały niedoświadczone dotąd zapachy, a stanowiące połączenie, wielokrotnie na przestrzeni wieków konserwowanego drewna, werniksowanych płócien, utleniającego się srebra.

- Proszę spocząć z pewnością jest pan strudzony tak długą podróżą, powiedział ksiądz wskazując na skórzaną kozetkę.

- To już trzeci, bądź też czwarty dzień, straciłem już rachubę czasu.

- Domyślam się, o ile mi też wiadomo pański paszport jest już gotowy. Argentyńska wiza nie jest wystarczająca, ażeby wydano panu ten dokument. Należy poświadczyć jeszcze pańskie nowe personalia w pobliskiej siedzibie Czerwonego Krzyża. Zajmie się tym przybyły w tym celu ze stolicy wysłannik. Formalności tej będzie można dopełnić jutro w godzinach przedpołudniowych, odnośnie dokładnej godziny upewnić się muszę telefonicznie. Adres czerwonokrzyskiej siedziby to via Bergameze 14, taksówka dowiezie tam pana w przeciągu kilkunastu minut. Noc spędzi pan w zaufanym pensjonacie San Carlo. Odpłynie pan najbliższym rejsem do portu Mar del Plata, dzisiaj jest wtorek więc najbliższy liniowiec odpływa w piątek. Bilet na statek, argentyńskie peso otrzyma pan jutro po dopełnieni biurokratycznych formalności. To byłoby pokrótce wszystko, co zamierzałem panu przekazać. Z doświadczenia wiem że nie warto podejmować dalszego dialogu, ani też wymieniać wniosków i spostrzeżeń, im mniej wiemy o sobie tym lepiej dla nas. Za moment wykonam połączenie telefoniczne i ustalę godzinę jutrzejszej wizyty w siedzibie Czerwonego Krzyża, w tym też celu muszę pana opuścić, proszę się rozgościć i na ile to możliwe, wypocząć.

Bormann nie ustawał w obserwacji zmagazynowanych przedmiotów, w wielu przypadkach bezcennych. Gdyby tylko można było uporać się z ograbieniem całych Włoch, zanim jeszcze przeszły na stronę aliantów, gdyby tylko faszystowskie Czarne Brygady pokonały wszystkich kolaborantów, niemieckie kolekcje zrabowanych dzieł sztuki wzrosłoby o trzydzieści, czterdzieści procent, może nawet o połowę. Wartość bezpiecznie ulokowanych depozytów byłaby zabezpieczeniem na dłuższe jeszcze lata – roztaczał wizje, pozostawiony sam na sam z wytworami rąk średniowiecznych i barokowych artystów. Po upływie kilkunastu minut z głębi kościoła dobiegł narastający pogłos kroków . W Uchylonych uprzednio, niskich drzwiach stanął ksiądz, bezszelestnie zamykając je za sobą..

- Jest pan umówiony w przedstawicielstwie Czerwonego Krzyża jutro na godzinę jedenastą przed południem. Dłużej też nie zamierzam pana zatrzymywać. Posiada pan niezbędną gotówkę na uiszczenie opłaty w pensjonacie?

- Przypuszczam że w nadmiarze.

- Możemy już zatem przejść do wyjścia.

Niespiesznie przeszli długą, kościelną nawę, będąc przy głównych wrotach, wymienili pożegnania, zanim Bormann opuścił mury kościoła, ksiądz nawiązał jeszcze do jutrzejszej wizyty i zapraszał do kościoła tuż po opuszczeniu siedziby Czerwonego Krzyża. Bormann znalazł się na smaganym promieniami słońca, rozgrzanym chodniku. Na wyrazisty sygnał dzwonka, drzwi niewielkiego pensjonatu San Carlo, zajmującego wąski pion jednej z wielu przylegających do siebie kamienic, otwarł młody recepcjonista o jasno oliwkowej karnacji.

- Chciałbym wynająć pojedynczy pokój na jedną noc, oznajmił Bormann w jedynym znanym sobie, ojczystym języku.

- W pokoju znajduje się łazienka, będzie to kosztować.....

- Mógłby podać pan równowartość w dolarach amerykańskich?

- Będzie to w przybliżeniu.... dziesięć dolarów.

- Zapłacę z góry, chciałbym zamówić pobudkę na dziewiątą rano.

- Żaden problem, odpowiedział niepewnie, z wyraźnym włoskim akcentem recepcjonista.

Tuż po otwarciu drzwi pokoju, Bormann doznał trudnego do określenia uczucia, znalezienia się po raz pierwszy w obcym sobie miejscu i środowisku, z którym związanym się będzie dłużej niż tylko przelotną wizytą. Głęboko wdychał powietrze o nie znanym mu zapachu, próbując doszukać się w nim znajomych aromatów, obserwował uważnie sprzęty, starał się przyporządkować ich kształty znajomym przedmiotom. Zamknął na dwa spusty drzwi i uchylił nieznacznie okno, rozesłał starannie zaścielone łóżko, zzuł buty i zsunął spodnie. Za wszelką cenę chciał rozładować nawarstwiające się nerwowe napięcie i z każdą godziną bardziej odczuwalne zmęczenie. Kolejnym zarejestrowanym przez jego pamięć zdarzeniem, było głośne pukanie do drzwi i głos recepcjonisty, oznajmiający zbliżanie się godziny dziewiątej. Niespiesznie wziął prysznic i postanowił ogolić kilkudniowy zarost. Nie – zarost jednak pozostawię – uznał po krótkim namyśle, to dzięki niemu być może nie rozpoznał mnie przewodnik z przełęczy Brenner, tamtejszy ksiądz i dzięki niemu nie rozpozna mnie być może też wielu innych ludzi, podczas rejsu statkiem. Ubrał się starannie i zszedł na śniadanie. W recepcji zamówił taksówkę. Zamykając za sobą drzwi pensjonatu, oświadczył recepcjoniście że najpewniej wizytę przedłuży o kolejną noc. Polecił taksówkarzowi zawieść się do najbliższego sklepu z męską garderobą. Zakupił stonowany w barwach garnitur, kilka koszul, wełnianą marynarkę, oprócz tego pojemny neseser. W przebieralni przywdział odprasowany garnitur, pod szyją rozprostował kołnierzyk białej koszuli, do wewnętrznej kieszeni marynarki przełożył dolary i testament fuhrera. Odjechali znanym już Bormannowi kierunku. Taksówkarz wjechał na chodnik i zaparkował przestronną Lancię tuż przy wejściu do genueńskiej siedziby Czerwonego Krzyża. Uchylone drzwi rozwarły się na oścież. Portier poinformowany o celu wizyty, pokierował Bormanna do nieodległej poczekalni, mieszczącej się na pierwszym piętrze. W kilka minut później dostrzegł wchodzącą po schodach sylwetkę księdza, trzymającego w dłoni skórzaną teczkę. Mówiący po niemiecku ksiądz na powitanie podał prawą dłoń, teczkę przekładając do lewej.

- Witam pana, jak się pan domyśla, poświadczał będę pańską nową, argentyńską tożsamość. Oznajmił przyciszonym głosem. Paszport wystawiony przez administrację Juana Perona w oczach urzędników Czerwonego Krzyża nie wiedzieć czemu, nie zasługuje na bezwzględną wiarygodność. W tym celu muszę przyjeżdżać aż ze stolicy apostolskiej, niekiedy tylko zastępuje mnie kardynał Alois Hudal.

- Nie mamy więc wyboru i musimy zastosować się do obowiązujących procedur.

Panowie zdaję się oczekują na wizytę w pokoju numer dziewięć, zagadnął pytajnym tonem, poprawną niemczyzną stający w drzwiach urzędnik.

- Oczekujemy, umówieni jesteśmy na godzinę jedenastą, oświadczył ksiądz.

- Zapraszam więc do środka.

Przed wchodzącymi mężczyznami ukazało się wnętrze otoczone metalowymi półkami, wypełnionymi opasłymi segregatorami. Na ich grzbietach widniały oznaczenia kolejnych liter alfabetu i chronologicznie następujące po sobie roczniki. Długi i wąski stół zasłany by najrozmaitszej wielkości dokumentami, zadrukowanymi różnorodnym krojem czcionek i wielkością liter. Spośród dokumentów leżących na stole, urzędnik wydobył paszport w granatowej okładce, po czym otworzył na czołówce.

Senor Augusto Juan Dalega – urzędnik przetoczył wzrokiem po twarzach obu mężczyzn – to jak się domyślam pan, powiedział spoglądając na Bormanna.

- Tak to ja, bez zająknięcia oznajmił Bormann, patrząc urzędnikowi prosto w oczy.

- Czy ksiądz może fakt ten poświadczyć?

- Tak, mogę.

- Proszę więc sygnować stosowne dokumenty. Urzędnik podsunął księdzu do podpisu dwustronnicowy dokument formatu A4.Ksiądz wydobył z wewnętrznej kieszeni sutanny wieczne pióro i zamaszystym gestem podpisał wskazane miejsce u dołu arkusza.

- Drugi raz, tutaj na wewnętrznej stronie, oznajmił urzędnik przewracają kartkę.

Ksiądz powtórzył tę samą czynność. Bormann kątem oka starał się odczytać wyraźny podpis księdza, Krunoslav Dragonović zdążył przeliterować, zanim urzędnik nie odebrał od księdza dokumentu.

- Oto pański paszport, senhor Augusto Juan Dalega, stał się pan właśnie obywatelem Argentyny. Życzę powodzenia na kontynencie Południowej Ameryki, w nowej ojczyźnie, jak się domyślam prężnej niemieckiej diasporze, powiedział uroczystym tonem urzędnik wręczając paszport.

- Najmocniej dziękuję, odparł lekko zmieszany Martin Bormann. Na pożegnanie chciałbym także życzyć sukcesów w pańskiej pracy, dodał Niemiec zamykając za sobą i księdzem drzwi.

- Rozumie pan teraz moje rozżalenie, ażeby spędzić w pokoju numer 9 tych kilkanaście z górą minut, przejechać muszę ponad sześćset kilometrów z przesiadką we Florencji.

- Dla księdza jest to sześćset kilometrów, dla mnie druga połowa mojego życia, zaopiniował Bormann pokonując szybkim krokiem kolejne schody.

- Oby tylko przeżyta w staraniach o usunięcie naszych wspólnych wrogów.

- Naturalnie, odpowiedział obojętnie Bormann, urywając temat, tuż przed głównym wejściem. Bardzo jestem księdzu wdzięczny, gdy tylko odnajdę się w nowej rzeczywistość z pewnością odwdzięczę się.

- Niech pana Bóg prowadzi, dodał na pożegnanie ksiądz.

Bormann zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.

- Via Di Pelli 9, rzucił zdawkowo, nie zamierzając rozwijać tematu swojego pochodzenia, czy też oczekiwać od taksówkarza znajomości niemieckiego.

Taksówkarz zgodnie ze wskazanym adresem zatrzymał się wzdłuż chodnika naprzeciw wejścia do pensjonatu. Zatrzaśnięte zamaszyście ciężkie drzwi, domknęły się z trzaskiem. Zanim jeszcze oddalającą się taksówkę przysłoniły kłęby ulicznego pyłu, Bormann przeszedł na drugą stronę jezdni i zakołatał do obramowanych metalowymi futrynami, drzwi kościoła. Otworzył ten sam mnich z tym samym zdziwionym wyrazem twarzy. Krótkie oczekiwanie w prezbiterium starał się wypełnić, nieporadnymi próbami określenia wartości obserwowanych dzieł sztuki, nim zdążył bliżej przyjrzeć się pasyjce chrystusowej wykonanej w hebanowym drewnie, usłyszał charakterystyczny stukot butów, niosący się echem po całej posadzce kościoła. W jego kierunku zwróciły się oczy kilkunastu osób, zasiadających w odległych od siebie sektorach kościelnych ławek.

- Dla niewzbudzania podejrzeń usiądźmy w jednej z ławek, zaproponował szeptem ksiądz, wskazując drogę do najbliższej z nich. Od dawna mam wrażenie że do kościoła wchodzą nie tylko wierni, chcący pogrążyć się w modlitwie.

- Stałem się posiadaczem argentyńskiego paszportu, wracam właśnie z przedstawicielstwa Czerwonego Krzyża, oznajmił najciszej na ile potrafił Bormann siedzącemu obok księdzu.

- Oto bilet na statek i pięć tysięcy argentyńskich pesos, proszę przeliczyć, jak się pan domyśla obowiązuje mnie ścisła ewidencja, zobowiązany jestem do składania terminowych raportów, mówiąc to podał Bormannowi pod ławką plik pieniędzy.

Bormann przeliczył pod ławką, kilkakrotnie odwracając w dłoniach, nieznane sobie banknoty. -Wszystko się zgadza.

- Najprawdopodobniej już się nie spotkamy, życzę pomyślności i boskiego przewodnictwa w nowym wcieleniu.

- Gdy tylko okrzepnę w nowej ojczyźnie, odwdzięczę się z nawiązką.

- Najzupełniej zbyteczne. Dla niewzbudzania podejrzeń może pan uiścić drobną ofiarę i zapalić świecę przed obrazem naszego patrona.

Martin Bormann zastosował się do sugestii księdza, nim opuścił kamienne mury kościoła, spędził kilka minut nad blaskiem długiej, woskowej świecy, starając się choć w niewielkim zarysie wyobrazić sobie kolejny etap swojego życia.

Szybkim krokiem udał się do recepcji pensjonatu i uregulował należność za najbliższe dwie noce. Pogłębiające się z każdym dniem poczucie zmęczenie wzięło górę nad chęcią spędzenia wieczoru pod parasolem którejś z pobliskich restauracji. Ocknął się w środku nocy ubrany w białą koszule i spodnie od garnituru, leżąc w poprzek szerokiego łóżka. Nie otarłszy oczu, zdjął ubranie, po czym pogrążył się w otchłani głębszego jeszcze snu. Nadchodzący ranek przywitał go jaskrawym blaskiem długich słonecznych promieni. Rozdzielały się one na wielobarwne wiązki światła w pryzmacie zatyczki kryształowej karafki, stojącej na okrągłym stole, pośrodku wynajmowanego pokoju. Zachowujący kolejność barw tęczy, świetlisty strumień kładł się na skromnych kształtach szafo – komody i rozpraszał się nikłą poświatą na wyblakłych ścianach. Leżący na wznak Bormann starał się rozdzielić wzrokiem i nazwać każdy z widzianych kolorów, lecz zanim dobrnął do żółtego, szaro – granatowa chmura nakryła rozpaloną tarczę słońca. O parapet uderzyły ciężkie krople deszczu. Szyby spłynęły strugami wezbranej wody. Teraz leżąc zasłuchiwał się w rytmiczny pogłos strug, uderzających o wewnętrzne ściany rynien, wprawiając się w melancholijny nastrój zobojętnienia. Zszedł na śniadanie. Nie odczuwając wyrazistego smaku, przełykał kolejne kęsy mozzarelli, zagryzając bagietką skropioną jasnozieloną oliwą. Znużenie wywołane atmosferą pochmurnego i dżdżystego dnia, spowodowało że w bufecie mimowolnie zamówił półlitrową butelkę grappy. Zanim odkorkował butelkę, przyjrzał się godzinie odcumowania statku, bez wątpienia szesnasta – stwierdził, wnioskując po nielicznym zapisie cyfrowym, pośród niezrozumiałych słów języka włoskiego. Powoli sączył trunek starając się doszukać smaku znanych mu szczepów winogron. Ostatni pełen dzień pobytu na starym kontynencie – uświadomił sobie, a nie mam nawet do kogo przepić. Nie mam też powodów do utyskiwań na swój los, summa summarum żyję, choć mógłbym już w Berlinie podzielić los Stumfeggera. Zostałem wprawdzie pozbawiony urzędów, władzy, wpływów, ale zachowałem udział w nieprzebranym majątku, ukrytym w niedostępnych miejscach Niemiec i nie tylko. Owdowiałem, lecz w ostatnim czasie było nam do siebie dalej niżeli bliżej. Co najistotniejsze jednak uwolniłem się podejrzliwego wzroku fuhrera, nabierającego z każdym ostatnim miesiącem psychopatycznych odruchów, nie muszę już silić się na przybieranie kolejnych póz, by przedkładane mu sprawozdania przyjmował bez cienia wątpliwości. Nie muszę dręczyć się obawami czy któregoś dnia nie dotrą do niego meldunki, demaskujące moją zakonspirowana działalność.

Pozostałości deszczu, szybko odparowujące na rozgrzanych murach, jezdniach i chodnikach przenikały przez uchylone okno do hotelowego pokoju. Przesycał go zapach śródziemnomorskiego miasta, gdzie w powietrzu mieszał się głęboki, jodowy, posmak soli, zapach wodorostów przysychających do plażowego pisku, mieszanka aromatu kardamonu, hibiskusa i oliwek wystawianych na uginających się straganach. Żywiczna woń młodych pędów palm i nieokreślony zapach czegoś, co powoduje że śródziemnomorskie miasta wydzielają bardziej intensywny aromat od pozostałych europejskich miast, jednocześnie też przyjemny i dłużej zapamiętany. Być może był to zapach kilku tysiącletniej historii śródziemnomorskiej kultury, wydobywany żarem słońca z ruin i pozostałości miast, powstałych na przestrzeni dziejów.

Senny nastrój opustoszałych ulic Genui sprowadził na rozrzewnionego Bormanna, równie niespodziewany sen jak poprzedniej nocy. Nadchodzący dzień przywitał go słonecznym lśnieniem, wolno przenikającym do wnętrza pokoju, kładącym się na sfatygowanej pościeli. Uznał to za przychylne zrzeczenie losu, nie będę żegnał Europy w przygnębiającym nastroju – wyszeptał. Tuż po śniadaniu zamówił kurs taksówki do genueńskiego portu na godzinę dwunastą. W hotelowym pokoju przeliczył pieniądze, upewnił się czy nie pozostawił zdradzających jego obecność przedmiotów. Jeżeli nie będą wykonywane daktyloskopijne ekspertyzy odcisków moich palców, zdjętych z hotelowych przedmiotów i porównane ze znajdującymi się w berlińskich kartotekach, nikt nie wpadnie na trop mojej obecności tutaj – uznał po chwili zastanowienia. Upewnił się czy bilet, paszport, testament fuhrera i pieniądze znajdują się w wewnętrznych kieszeniach marynarki, po czym zamknął pokój, a klucz zwrócił w recepcji. Taksówkarz próbował z włoska zagadnąć o kierunek podróży, zorientowawszy się jednak że Bormann jest Niemcem, on natomiast nie potrafi porozumiewać się w żadnym inny języku, podczas kursu obaj mężczyźni milczeli. Na wypolerowanej karoserii taksówki, zatrzymanej tuż przy nabrzeżu, ukazywały się świetlne refleksy odbijane od wygładzonej powierzchni morza. Taksówkarz pomógł Bormanowi wydobyć lekki lecz obszerny neseser, dwukrotnie podziękował za suty napiwek, wypowiedział kila niezrozumiałych słów, będących zapewne życzeniami szczęśliwej podróży po czym wtopił się w kołowy ruch nadmorskiej promenady. Bormann podążył miarowym krokiem w kierunku nieodległej redy. Zacumowany do ponad metrowej, żelaznej kei liniowiec już po wstępnym oglądzie wydał mu się statkiem którym opuści Europę. Upewnił się pytając kontrolera biletów, a ten potaknąwszy głową, odebrał z dłoni Bormana bilet na liniowiec „Brigandolla”

- Wszystko się zgadza seniore, zapraszamy na pierwszy pokład i życzymy przyjemnego rejsu.

Po szerokim trapie Bormann wszedł na pokład i przysiadł na jednej z drewnianych ławek, rozstawionych wzdłuż sterburty. Na długo zatopił wzrok w portowym nabrzeżu Genui, starał się zachować w pamięci ostatnie migawki europejskiego krajobrazu. Oddalające się kontury portu sprawiały wrażenie pogrążania się w morskich odmętach. Zszedł pod pokład. Łagodne ruchy kadłuba statku wprawiały w trans przemęczony umysł, zbudził się następnego dnia, nie wiedząc kiedy pogrążył się w przepastnym śnie. Pierwszy, pełen dzień spędzony na liniowcu dał początek długiej serii dni, trudnych do wyodrębnienia spośród tygodni, zlewających się w jednolity ciąg zdarzeń, niczym nie różniących się pomiędzy sobą. Nie starał się zapamiętać banalnych epizodów z monotonnego rejsu, zobojętniał na pozdrowienia pasażerów rzucane wzrokiem. Na próby zagadnięcia odpowiadał grzecznościowymi formułkami, po czym oddalał się ku którejś z burt. Ze zrozumiałych względów unikał nawiązywania bliższych relacji z pasażerami, w szczególności zaś unikał kontaktów z niemieckojęzyczną ich częścią, kiedy to podczas swobodnych konwersacji mogłoby dojść do nieopacznego zdradzenia któregoś z pilnie skrywanych, powodów podróży. Twarz pokrywająca się szybko przyrastającym zarostem i kaszkiet naciągnięty na czoło nie wzbudzały w nikim niepożądanych skojarzeń. Pierwsze objawy wskazujące na zapadnięcie na chorobę morską szybko ustały, w efekcie czego uniknął typowego dla ''szczurów lądowych” nieprzyjemnego schorzenia. Dni podążały zgodnie z rytmem pokładowego harmonogramu wydawania posiłków, unikał miejsc gdzie mógłby podjąć dłuższy dialog. Na otrzymanym od organizatorów rejsu kalendarzu podróży skreślał każdy kolejny dzień, aż niepostrzeżenie liczba zakreślonych licz, przekroczyła tę pozostającą do skreślenia. Z życiowego doświadczenia wiedział że druga połowa mija szybciej od pierwszej, dlatego też początkowe zniecierpliwienie, zamienił na bardziej zrównoważony stosunek do wyzwań, jakie stawia przed psychiką człowieka, przez całe życie przebywającego na lądzie – dalekomorska wyprawa. Wiedział już że żadne nieprzewidziane zagrożenie nie czyha na ugruntowujące się poczucie bezpieczeństwa, wystarczy tylko poskromić pragnienie jak najszybszego zejścia na ląd, ze zniecierpliwienia przezbroić się w najzwyklejszą cierpliwość – podnosił się na duchu. Rozchwiane poczucie rytmu dnia podbudowywał myślami o pokonywaniu podobnych trudów, a nawet większych poprzez konieczność podróży w niższych klasach, przez całą niemiecką diasporę zamieszkałą w Ameryce Południowej. O ileż trudniej musiało przychodzić im znoszenie uciążliwości dalekiej wyprawy, mając pod opieką małe dzieci i dorobek całego życia, podróżując w nieporównywalnie gorszych warunkach. Przekroczywszy równik zobojętniał na wszelkie niewygody. Bezwiednie poddał się zaklętemu kręgowi powielających się czynności, każdemu opuszczeniu kajuty na posiłek towarzyszyło długie przesiadywanie na którejś z odosobnionych ławek i obserwowanie bądź to zachodu słońca, kładącego się długą smugą rubinowego światła na oceanicznej wodzie, bądź też przyglądanie się spienionym wodnym bałwanom, szatkowanych i rozrzucanych na boki przez łopaty śruby, napędzającej statek. Przedłużające się sztormy starał się oddalić pogrążając się w śnie, wydawać by się mogło nie posiadającym wyraźnego początku, ani też końca. Okresy bezwietrznej pogody spędzał na spacerach wzdłuż obu burt, obserwując podążające wzdłuż statku stada delfinów, wyskakujących nad powierzchnię wody w widowiskowych piruetach. Nie był w stanie określić miejsca pobytu, być może były to okolice Trynidadu południowego, być może Martin Vas, gdy dowódca statku ogłosił z tygodniowym wyprzedzeniem, termin pożegnalnej kolacji. Dla uniknięcia kłopotliwych zajść, Bormann usiadł przy stoliku z parą starszych Argentyńczyków, wiedząc o barierze językowej jaka ich dzieli, wykluczającej nawiązanie niebezpiecznej konwersacji. Przy okazji tej nie zamierzał spożywać trunków, przewidując pojawienie się następnego dnia zdrowotnych powikłań, spowolnionych procesów myślowych, a za wszelka cenę pragnął zachować bystrość umysłu podczas znalezienia się w pojedynkę na odległym kontynencie. Zbudził się w doskonałym samopoczuciu, choć gdzieś z dna świadomości wydobywały się obawy, odnoszące się do dalszego biegu jego losów. Wyjrzał przez okrągłe okno kajuty, na nieboskłonie rozchwianym wahliwymi ruchami statku, dostrzegł rampy przeładunkowe portu w Mar del Plata, a wokół nich kilka zacumowanych statków.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Ozar 06.11.2017
    Przeczytałem. Tekst długi i dlatego niestety przejrzałem go tak na szybko. Sam pomysł ucieczki z Berlina Martina Bormanna jest tematem, który pojawia się co kilka lat w mediach. Bormanna rzeczywiście widziano jak uciekał wraz z lekarzem i oficerem SS Stumpffeggerem. Podobno kilka osób w tym Artur Axmann, widzieli kilkaset metrów od kancelarii trupy obu panów (mieli zginąć od wybuchu bomby, albo od wybuchu stojącego niedaleko czołgu). Jednak we wskazanym miejscu zwłok nie odnaleziono. W czasie procesu norymberskiego Martin Bormann został zaocznie skazany na karę śmierci. Jednak cały czas pojawiały się różne informację, że tu, czy tam widziano Bormanna, a do tego wielu ludzi twierdzi że był agentem ZSRR, a dokładnie NKWD (osobiście też tak myślę).
    W 1972 roku znaleziono 2 szkielety i jeden z nich uznano jako szkielet M. Bormanna i oficjalnie uznano go za zmarłego (to chyba także akcja neonazistów zorganizowana tak, żeby raz na zawsze zamknąć ten temat).
    Zauważ jedno. Zarówno organizacja Wiesenthala, jak i inne podobne organy (głównie żydowskie ) nie szukały trzech ludzi: Hitlera, Himmlera (gość który podał się za Himmlera i krótko po tym zażył cyjanek moim zdaniem nie był Reichsführerem SS, tylko jego sobowtórem. Miał się ujawnić a zaraz po tym popełnić samobójstwo – jakie genialne i proste) i właśnie Bormanna. A jeśli nawet to jakoś „słabo”, co jest bardzo dziwne biorąc pod uwagę jak zawzięcie ścigano pomniejszych zbrodniarzy...
    Teks czyta się całkiem dobrze. Jest akcja i także są przemyślenia bohatera. Pomysł oparcia ucieczki na faktach (przynajmniej do wyjścia z bunkra) uważam za bardzo dobry. Co do dalszych losów Bormanna pewnie uciekał tak jak opisujesz, czy przez Niemcy, Austrię do Włoch a stamtąd do Argentyny (tak myślę). Argentyna pasuje o tyle, że właśnie tam pod rządami Perona istniała bardzo potężna mniejszość niemiecka. Tam uciekł Hitler z zoną, a także jak mniemam Himmler i Bormann. Z wielkiej czwórki tylko losy Goeringa i Goebbelsa są pewne. Reszta to ciemność...
  • Adarin 06.11.2017
    Podziękowania za wytrwałość w czytaniu faktycznie raczej długiego tekstu, jednakże jak się domyślasz ażeby ująć całościowo problem, większymi skrótami posłużyć się nie sposób. Dostrzegam liczne podobieństwa, o ile nie powielanie się całościowej wizji ewakuacji nazistów.Podobnie uważam że Himmler zdołał uciec (sobowtór nie posiadał rany jaką on odniósł w pojedynku).Także jestem zwolennikiem tezy o współpracy Bormanna z NKWD. Stała się ona kanwą ostatniego rozdziału powieści, kiedy to Hitler spotyka się z Bormannem w argentyńskim San Carlos de Bariloche, jeśli miałbyś ochotę przeczytać(oczywiście nie namawiam, czas także nie ma znaczenia) mogę go zamieścić.
  • Ozar 06.11.2017
    Pewnie. Poczytam, bo mi się twoje teksty podobają. Tak, czasu muszę mieć więcej żeby dokładnie przeanalizować treść.
  • Ozar 06.11.2017
    Jest jeszcze jedna hipoteza dotycząca Bormanna. Otóż podobno poddał sie Rosjanom i został natychmiast samolotem dostarczony do Moskwy. A tam dwie wersje. 1. Został mianowany generałem i dostał pół piersi medali i podobno widziano go nawet na defiladzie zwycięstwa na podium. 2. Dostał kulkę w łepka, a jego ciało natychmiast spalono. Znając ruskich to raczej bardziej prawdopodobna jest ta druga wersja.
  • Adarin 06.11.2017
    Spotkałem się z nią w którymś z programów Bogusława Wołoszańskiego. Przez wzgląd na współpracę z Rosjanami co według mnie nie ulega wątpliwości, przejęcie przez NKWD jest prawdopodobne. Słyszałem też wersję jakoby miał zostać ewakuowany z Berlina przez agenta brytyjskiego wywiadu, w celu okupienia swojej wolności skarbami III Rzeszy, o których bardzo dużo wiedział. Osobiście skłaniam się do hipotezy o ucieczce do Ameryki Południowej. Istnieją zapisy na jego temat w archiwach paragwajskiej policji. Dowodem koronnym jednak jest stwierdzenie na jego szkielecie(niekompletnym na sutek przenosin) czerwonej glinki, identycznej jaka występuje w okolicach paragwajskiego Ita, gdzie jak wykazały badania georadarem jego tamtejszy grób został rozkopany (zmarł tam według wykazów w 1959 na raka).
  • Ozar 06.11.2017
    Wiesz , jedno nie wyklucza drugiego. Taki agent u boku Adolfa po wojnie to tez skarb. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę domniemaną współpracę Adolfa z tajnymi służbami USA. Wtedy stojący obok Bormann mógłby dalej służyć ruskim.
  • Adarin 06.11.2017
    O powojennej współpracy z Ruskimi jest właśnie mowa w zamieszczonym przed chwila ostatnim rozdziale. Co do współpracy nazistów z powojennej Ameryki Południowej z amerykańskim wywiadem nie ma najmniejszych wątpliwości. Amerykanie doskonale wiedzieli o pobycie tam nazistów jednak nie przeprowadzili najmniejszej nawet akcji ich przejęcia. Dotrzymali danego nazistom słowa, ich wolność w zamian za naukowców i technologie.
  • Ozar 06.11.2017
    Dokładnie jestem tego samego zdania.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania