Bitwa literacka 15 — Więzy rodzinne — Pieśń losu (fantasy)

Ognisko płonęło, oświetlając nieruchome, drobne sylwetki, przycupnięte nieopodal przygarbionej postaci. Na dziecięcych twarzach tańczył cień, podczas gdy starzec siedzący na ociosanym pieńku, snuł niestworzone historie, które zasłyszał w świecie podczas swych podróży. W sali panowała zupełna cisza, ponad którą wzbijał się jedynie głos mędrca oraz wściekłe trzaskanie płomieni. Wszystkie dzieciaki, nawet te najstarsze, z powagą i zafascynowaniem słuchały opowieści, nie odrywając oczu od wędrownego bajarza.

– ...Tak to właśnie było z wielkim smokiem Sarradrinem. Gadzina utonęła, a jej ogromne kości nadal leżą gdzieś na dnie morza Szarego. Legendy głoszą, że z jaszczurczego kręgosłupa utworzyły się skały, będące zgubą dla żeglarzy wpływających do Smoczej Zatoki. – Dziadyga odchrząknął, po czym oszczędnym gestem wskazał stojący nieopodal dzban zsiadłego mleka. Rudowłosa dziewuszka bez ociągania podała starcowi naczynie. Pił długo. Miał już swoje lata, co odczuwał na każdym niemal kroku. Kiedyś mógł paplać godzinami i nic nie było w stanie go uciszyć, teraz zaś co chwilę potrzebował zwilżać gardło, aby nie rzęzić jak stary młyn.

– Dziadku, dziadku! – zakrzyknął syn młynarza. – A powiedz nam jak to było naprawdę z tą babą od maku? Bo przecie nie mogła siać go w nieskończoność!

Bajarz zaśmiał się z cicha, a następnie pogładził rzadką szczecinę.

– Rację masz, smarku. Złośliwy dziad wreszcie powiedział babie jak powinna siać nieszczęsny mak, lecz ich pole było już niemal w całości obsiane. Musiał więc dziad sam zebrać wszystko co zasadziła baba, czym narobił sobie tylko kłopotu. I jaki z tego morał?

– Że nie można być złym – pisnęła jasnowłosa dzieweczka, bawiąc się warkoczem. – Jak się wie to trza pomóc i tyle.

– Opowiedz nam cosik jeszcze, bajarzu! – krzyknął ktoś, a reszta zawtórowała chórem.

– Sam nie wiem, słonko już zaszło, późno...

– Prosim was!

– Dobrze, opowiem. – Kiwnął wreszcie siwą głową, nie mogąc znieść kilkunastu par maślanych ocząt. Zmarszczył czoło i popadł w zadumę. Dzieciaki milczały cierpliwie, zdając sobie sprawę, że popędzenie starca przyniosłoby więcej szkody niż korzyści. Nie pierwszy raz gościł w wiosce, toteż wszyscy znali go bardzo dobrze. – Opowiem ja wam o królewnie, która umiłowała sobie minstrela.

– Wszyscy wiedzą jak to było – odezwał się znowu syn młynarza, machnąwszy wzgardliwie ręką. – Królewna pokochała grajka, król wyprawił im wesele i skończona bajka. Ot, tyle z opowieści.

Dziadyga zakaszlał, zachrząkał, pokręcił głową.

– Bujda to, fircyku, nic więcej. Ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia, wbrew temu co gadają ludziska, zresztą, zawrzyj jadaczkę to sam się przekonasz.

Bajarz popatrzył na każdego z osobna, miarkując entuzjazm i zaciekawienie słuchaczy. Jedynie syn młynarza wyglądał na niepocieszonego.

– Razu pewnego w odległym królestwie odbyło się przyjęcie na dziewiętnaste urodziny pięknej królewny Mirelli. Jej ojciec miłujący swą córkę równie mocno co własną sławę, postanowił wyprawić wielkie przyjęcie. Jadła i picia nie brakowało, na przepełnionych stołach znaleźć można było egzotyczne owoce i warzywa, soczyste pieczenie i dania o jakich wam się nie śniło. Zaproszono wielu dostojnych gości oraz artystów z całego królestwa i spoza jego granic. Wśród nich był Uriel Złotousty – bard, którego głos w akompaniamencie słodkiego dźwięku lutni roztapiał nawet najzimniejsze serca. Podczas jednego ze swych występów zaskarbił sobie sympatię królewny, a on sam, dajcie wiary, pokochał ją od pierwszego wyjrzenia. Po uroczystości młodzieniec zaprosił dziewczynę na spacer po ogrodach. Od tego właściwie wszystko się zaczęło...

* * *

– Najmilsza ma Mirello, urodą swą przyćmiewasz wszystkie świata panie. Łaskawa ma Mirello, lico twe tak niewinne, wystarczy spojrzeć na nie! Cudowna niczym anioł z niebios zesłany, kłaniają ci się króle, kłaniają kapłany... – Czysty głos śpiewaka odbijał się echem po ścianach komnaty, przeplatając z delikatnym szeptem lutni. Królewna przycupnięta na pufie tuż obok barda, wpatrywała się z zafascynowaniem w urodziwą twarz artysty. Nie mogła wyjść z podziwu dla niesłychanego talentu swego lubego, uwielbiała słuchać ballad i pieśni w jego wykonaniu. Lecz najbardziej na świecie kochała obserwować jego twarz podczas wystąpień, na której ujrzeć mogła niespotykaną wręcz gamę uczuć i emocji. Widząc to w głębi serca czuła, że to co ich łączyło nie było jedynie przelotnym zauroczeniem, a najprawdziwszą miłością.

– Brawo, brawo! – Zaklaskała radośnie, gdy minstrel po raz ostatni przejechał opuszkami palców po strunach. – To było cudowne! Takie głębokie, ach! Urielu!

– Ma piękna, wszystko co żem wyśpiewał jest prawdą – odparł, odkładając ostrożnie instrument.

– A ojciec i nianie zawsze powtarzali, że magia nie istnieje.

– Bo nie istnieje.

– Mylisz się, Urielu. – Na ślicznej twarzyczce pojawił się uśmiech. – Swym głosem potrafisz rzucić urok na każdego człowieka, który posłyszy twe muzyczne zaklęcie.

Zaskoczony bard otworzył usta, nie wiedząc co powiedzieć, zaraz jednak pokręcił głową z rozczuleniem i ujął podbródek dziewczyny, unosząc go lekko ku sobie. Dopiero wtedy odwzajemnił uśmiech. Nachylił się lekko, by następnie musnąć wargami jej własne.

Odwzajemniła nieśmiało pocałunek. Na dworze ojca dane jej było poznać wielu dostojnych panów, królów, książąt i szlachciców, jednak żaden z nich nie mógł się równać z Urielem Złotoustym, bardem nad bardami, władcą dźwięków, a także jej serca. Nie dopuszczała do siebie myśli, że poślubić by mogła innego mężczyznę. Wolałaby umrzeć niźli opuścić swego wybranka. Czasami żałowała, że urodziła się na królewskim dworze, gdzie sojusze i dynastia znaczyły więcej niż uczucia. Pamiętała gniew ojca, gdy ten dowiedział się o jej skandalicznym romansie, mimo to nie zamierzała się poddawać. Tak długo jak byli razem nie mogło być źle...

Ciszę brutalnie przerwało stukanie ciężkiej rękawicy o drzwi komnaty. Młodzi odskoczyli od siebie w jednej chwili, bo drzwi rozwarły się z impetem.

– Królewno. – Głos Gothrama Vinsta, dowódcy gwardii królewskiej, wdarł się do umysłu dziewczyny, psując jej doszczętnie resztki dobrego humoru. – Król Roghar nakazał mi sprowadzić cię do sali tronowej.

– Czego chce mój ojciec?

– Pomówić z tobą, pani.

Mirella posłała mężczyźnie nieprzyjazne spojrzenie, po czym zerknęła w zielone oczy trubadura. Ten pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Dobrze więc – rzekła chłodno, unosząc dumnie podbródek. – Pójdę jeśli taka jest wola mego ojca.

Gothram z nieodgadnionym wyrazem twarzy obserwował jak ta wstaje, a następnie niespiesznym krokiem opuszcza komnatę barda. Gdy minęła żołdaka w drzwiach, ten przejechał po muzyku wzrokiem pełnym pogardy i wyszedł, nie uraczywszy go choćby słowem pożegnania.

Szli w milczeniu rozciągłymi korytarzami, mijając dziesiątki wrót i sal. Przełknęła ślinę z trudem, czując na sobie martwe oczy dziadów i pradziadów zamkniętych w złotych ramach obrazów. Gdyby ojciec zechciał tylko tchnąć choć trochę ciepła w te ponure, nieprzyjazne jej mury, czułaby się tu o wiele szczęśliwsza. Nie rozumiała dlaczego tak bardzo wzbraniał się przed światem i jego pięknem. Zawsze widział tylko bogactwo, władzę, sprzymierzeńców i wrogów. Nie dostrzegał ile dobroci i szczęścia mógłby odnaleźć jeśli tylko otworzyłby bramy i wpóścił ludzi, trochę śmiechu i słońca...

– Sądziłem, że masz lepszy gust, królewno – zagadnął Vinst, zerkając kątem ciemnego oka na dziewczynę. Bawiła go nieco butna postawa godna naburmuszonego pięciolatka, ale postanowił to przemilczeć i oszczędzić sobie nerwów. Nie należał do ludzi cierpliwych, jego praca polegała na gwałtowności – szybkość jego reakcji i decyzji miała często kluczowe znaczenie dla dobra królestwa, a on sam nie miał zamiaru przez resztę marszu wysłuchiwać jej biadolenia.

– Co masz na myśli?

– Nie sądzisz, pani, że uliczny grajek nie jest kimś odpowiednim dla potomkini z królewskiego rodu?

– Och, Gothramie, nie zaczynaj znowu. Mówiłam ci już, że nie wyjdę za ciebie. Wolałabym spasłego księcia Roan niż kogoś twojego pokroju.

– Śmiem twierdzić, że zmieniłabyś zdanie po pierwszej nocy z tym śmierdzącym gorzałą starcem – sarknął.

– Na twoim miejscu zważałabym na słowa, hrabio – odparła, krzyżując ręce na piersi, którą zdobiła piękna kolia wysadzana cyrkoniami.

– Oczywiście. – Na poznaczonej kilkudniowym zarostem twarzy zamajaczył lekki uśmieszek. – Proszę o wybaczenie.

Wkroczyli do sali audiencyjnej, mijając pierwszych strażników, dzierżących groźnie połyskujące halabardy. Przy każdej kolumnie z marmuru stał, niczym posąg, czujny gwardzista, gotów w każdej chwili ruszyć do obrony króla, choćby i za cenę własnego życia. Roghar należał do ludzi przezornych i czasem zbyt intensywnie dbał o swoje bezpieczeństwo – obwarowywał się jakby był na wojnie, conajmniej, z własnym dworem.

– Ojcze. – Skłoniła głowę, gdy wreszcie pokonała długi czerwony dywan i stanęła na przeciw króla. Władca poprawił się na Orlim Tronie, który w istocie swym kształtem przypominał złotego, drapieżnego ptaka wzbijającego się w przestworza.

– Córko, od balu jaki wyprawiłem na twe dziewiętnaste urodziny minął już równy miesiąc – rzekł Roghar, a poznaczona zmarszczkami twarz spochmurniała. – Wytłumacz mi więc co nadal w moim pałacu robi ten grajczyna?

– Panie, dobrze wiesz, że połączyła nas miłość – zaczęła Mirella, przełknąwszy ślinę. Głos drżał jej lekko. Wiedziała, że ta rozmowa nie zakończy się niczym dobrym. Ojciec cenił swój wizerunek ponad wszystko, a małżeństwo z pospolitym człowiekiem okryłoby jego ród hańbą i naraziło na plotki. Uważał, że podobny związek rozerwałby więzi królewskiej rodziny i zniszczył wszystko na co on sam pracował przez lata – szacunek i stabilną pozycję na dworze. Wątpiła by przekonanie go było możliwie, lecz nawet jeśli odprawiłby barda z pałacu, nie zamierzała postępować zgodnie z jego wolą. Już nie. – Chcemy się pobrać i zamieszkać w jednej z twych letnich rezydencji, a potem...

– Nie ma i nie będzie żadnego potem! – ryknął król, uderzając pięścią w złoty podłokietnik. – Moja córka nie będzie się kurwić z ulicznym drzymordą!

– Ojcze, jak możesz?! – krzyknęła, wstrząsając jasnymi puklami. – Nie znasz go, nie wiesz jaki jest naprawdę! Ma czystsze serce niż ci wszyscy możni, pragnący jedynie twej korony!

– Nie ma mowy! Nie zezwalam! Poślubisz tego, którego sam wskażę dla dobra twojego i całego królestwa.

– Nie obchodzi cię moje dobro! – wrzasnęła, a jej pełen desperacji głos echem odbił się od ścian przyozdobionych barwnymi gobelinami z wizerunkiem orła.

– Jak śmiesz?! – Władca poczerwieniał cały, a górna warga zadrgała mu nerwowo. – Nie będę tolerował takiego zachowania! Straże! Odprowadzić królewnę do komnaty i pilnować. Ty zaś, moje dziecko, zrobisz to co ci każę, czy ci się to podoba czy nie.

– Obiecuję ci – syknęła przez łzy, zrzucając z siebie ręce strażników. – Sprawię, że każdy kandydat, którego sprowadzisz, ucieknie stąd nim wciśniesz mu obrączkę na palec. Będę krzyczeć, płakać, bić i gryźć. Pluć w twarz i obrzucać obelgami gorszymi niż nasi stajenni. Przyrzekam ci to, ojcze!

Król machnął ręką, dając tym samym znak, iż audiencję uznał za skończoną. Nie zaszczycił nawet spojrzeniem miotającej się Mirelli, nie chciał patrzeć jak gwardziści wywlekają krew z jego krwi, wolał uciec wzrokiem i myślami za zdobione witrażami okna, tam gdzie nie będą dochodziły go pełne histerii okrzyki.

– Gothramie, ty zostań.

Dowódca gwardii skinął głową.

Trzasnęły wrota. Echo wrzasków jeszcze przez długi czas rozbrzmiewało w głowie Roghara. Westchnął ciężko, masując obolałe skronie. Niełatwo było być królem, rola ojca również nie należała do najprostszych, jednak połączenie jednego i drugiego czasem go przerastało. Musiał wybierać między dobrem córki, a królestwa – między szczęściem jednej pannicy, a tysiącami poddanych.

– Same strapienia... Diagarze, Sulliviernie, co mi radzicie? – rzekł monarcha, przymykając powieki. W tymże momencie, zupełnie jakby na dany z niebios znak, z bocznego korytarza wychynęły dwie zakapturzone postacie, owinięte szczelnie w szare opończe. Pierwszego z nich, Diagara, przepasała purpurowa wstęga z atłasu, natomiast pierś drugiego, Sullivierna, zdobiła granatowa szarfa. Obaj dzierżyli w dłoniach kostury z mahoniowego drewna – symbole wiedzy oraz niekończącej się mądrości. Ze względu na dziesiątki lat służby tajemniczych doradców, ludzie powiadali, że istoty te, zwane Słyszącymi, nie były z tego świata, że bogowie zesłali ich jako swoich powierników, u których władcy mogli zaczerpywać wskazówek w chwilach trudu i zwątpienia, w chwilach właśnie takich jak ta.

– Nie wydam córki za tego błazna. Prędzej szczenę niż wyrażę na to zgodę. Nie zamierzam kalać czystej, królewskiej krwi z krwią pospólstwa! Co pomyśleli by ludzie? A nasi sąsiedzi? Wyśmialiby mnie, nie wspominając już o ucieszonej gębie króla Herberta, a żeby go wszystkie demony ciemności pochłonęły!

– Trzeba pozbyć się przeszkody – rzekł jeden ze Słyszących, przechadzając się wolno po czerwonym dywanie. - Wyeliminować ją raz na zawsze.

– Wyeliminować – zawtórował drugi, kiwając skwapliwie głową. - Wyeliminować, ale nie jawnie, nie morderstwem. Wtedy królewna wpadnie w szał i dotrzyma obietnicy. Wszystko przepadnie.

– Trzeba zastosować podstęp. – Diagar rozłożył pomarszczone ręce o barwie popiołów. – Niech minstrel złamie królewnie serce, aby ta go znienawidziła. Przepełniona żalem i smutkiem, zwątpi w istnienie miłości. Wtedy zaakceptuje każdą ofertę i wszystko pójdzie zgodnie z twą wolą, panie.

– Jakże to? – spytał zatroskany władca, marszcząc krzaczaste brwi. – Skoro przecie i on ją miłuje?

– Wystarczy, że pojawi się inna, równie piękna i błyskotliwa. Uwiedzie go, a wówczas sprowadzi się królewnę i...

– Ale kto podejmie się tej roli? – wszedł mu w słowo dynasta, rozumiejąc do czego zmierzli doradcy.– Kto uwiedzie barda i pozostanie wierny mi i sprawie?

– O to niech się już, wasza wysokość, nie martwi. – Gothram Vinst uśmiechnął się lekko. – Za pozwoleniem, mam już odpowiednią osobę do tego zadania.

Roghar spojrzał z powątpiewaniem na podwładnego, jednak zaraz kiwnął przyzwalająco głową. Vinst służył mu od lat, był wiernym i oddanym sługą, który nigdy jeszcze go nie zawiódł. Czemu tym razem miałoby być inaczej?

– Niechaj tak będzie. – Monarcha zacisnął dłonie w pieści, usiłując stłumić bunt serca, które resztką sił usiłowało zmienić zdanie władcy. Kochał córkę, co do tego nie było wątpliwości, miał tylko ją – skarb, pozostawiony przez zmarłą żonę, przez piękną, mądrą Aneę. Gdyby tylko tutaj była wiedziałaby co zrobić, ale... Ale Anea nie żyła, jej truchło dawno już zgniło, a kości zaległy gdzieś głęboko pod ziemią, rozkruszane przez insekty i czas, bo czas... Czas nie patrzył na nikogo, tak jak Roghar nie zamierzał więcej oglądać się na własne sumienie.

Spod ciemnego kaptura błysnęły żółte zęby Sullivierna.

* * *

Przewrócił kolejną stronicę opasłego tomiszcza piątego już tomu historii ludowych Królestwa Orłów, spisanego przez niejakiego mistrza Aligiusa Corvo. Autor ten miał wyjątkowo lekkie pióro, dzięki czemu młodzieniec połykał wręcz te jakże interesujące księgi w iście zastraszającym tempie. Z zafascynowaniem śledził piękne litery, jak gdyby każda z nich kryła w sobie oddzielną historię. Możliwość korzystania z królewskiej biblioteki wielce go ucieszyła i zamierzał w pełni wykorzystać okazję do zebrania materiałów na nową balladę. Potrzebował czegoś świeżego, czegoś co porwałoby tłumy i raz jeszcze skąpało go w sławie.

– Tyś jest Uriel Złotousty, jak mniemam? Muzykant nad muzykantów?

Bard uniósł głowę znad lektury. Po przeciwległej stronie ławy stała młoda kobieta. Płomiennorude włosy upięte miała w fantazyjny kok, zaś piwne oczy podkreślone ciemnym cieniem, nadawały jej drapieżności. Była całkiem ładna, biorąc pod uwagę większość panien jakie miał okazję spotkać na terenie pałacu, choć, naturalnie, jej uroda niczym była w porównaniu z nieskazitelnym pięknem Mirelli.

– To ja – odparł, prześlizgnąwszy wzrokiem po uwydatnionym biuście kobiety. Obcisła, wydekoltowana suknia o chabrowym zabarwieniu wskazywała, iż persona ta mogła być jedną z niższych dam dworu bądź przełożoną czeladzi. Powrócił spojrzeniem do jasnych, figlarnych oczu. – Wielce mi schlebiasz...

– Ciara.

– Wielce mi schlebiasz, Ciaro...

– Prawdziwy talent zasługuje na pochwałę. – Ozdobione czerwonym smarowidłem usta rozciągnęły się w uwodzicielskim uśmiechu. – A jak wiadomo talentu ci nie brakuje.

Skłonił głowę w podzięce, po czym powrócił do Berwalda, Pogromcy Olbrzyma, który swym nieopisanym sprytem pokonał siejącego grozę potwora. Czuł, że to ten moment – wersy same wlatywały do głowy, a pióro aż paliło mu się w dłoni. „I dojrzał wówczas Berwald wielkiego olbrzyma, chłopków zaś cała zadrżała drużyna. Monstrum ogromne słońce przysłoniło, a serce bohatera gwałtownie zabiło”.

– Co tworzysz, mistrzu? – zagadnęła, zaglądając mężczyźnie przez ramię. Nawet nie dostrzegł kiedy zdążyła okrążyć stół. – Czym zachwycisz nas tym razem?

– To będzie ballada o bohaterze z niższej kasty, który wsławił się w dzieje Orlego Królestwa jako Berwald...

– Pogromca Olbrzyma. – Weszła mu w słowo.

Uriel spojrzał na dziewczynę spod uniesionych brwi, szczerze zaskoczony. Nie spodziewał się bowiem, że ktoś prócz uczonych bądź ludzi niemających co robić z wolnym czasem, zaglądał do pozycji takich jak ta.

– Zaskoczony? – Uśmiechnęła się leciutko. Z satysfakcją dostrzegła, iż zaskarbiła sobie jego uwagę. – Berwald wziąwszy płonącą pochodnię, pobiegł ku górom do wielkiej, ciemnej jaskini. Stwór, który podążał w mroku za pochodnią rozpędził się, a następnie wpadł na ścianę, na której Berwald zaczepił pochodnię i ten roztrzaskał sobie głowę. Śmiałek dobił potwora i wyszedł zwycięsko z jaskini, turlając ohydny łeb. Król uraczył bohatera tytułami, a górę, pod którą dokonano tego wyczynu nazwano Górą Berwalda.

– Słowo „zaskoczony” nie oddaje w pełni stanu rzeczywistego – odrzekł. Ciara usiadła na dębowym blacie tuż obok minstrela, zakładając demonstracyjnie nogę na nogę.

– Mam propozycję, Złotousty. Zadamy sobie po jednym pytaniu, na które musimy szczerze odpowiedzieć, ot tak, w ramach zabawy.

Bard westchnął ukradkiem. Z nieznanych mu przyczyn dziewczyna nie dawała za wygraną. Po dłuższym zastanowieniu postanowił poświęcić jej trochę czasu. Miał nadzieję, że usatysfakcjonowana wreszcie pozostawi go samego wśród zapełnionych regałów i będzie mógł bez reszty oddać się swej nowej balladzie.

– Jesteś jedynaczką? – spytał, zamknąwszy księgę. Ciara popatrzyła na śpiewaka jakby temu wyrosły rogi i trzecie ucho.

– Co to za pytanie?

– Pytanie jak pytanie. Rzekłem.

– Mam siostrę – mruknęła, przewracając ironicznie oczyma. – Młodszą, głupiutką siostrzyczkę, która nudna jest jak nabożeństwo świętobliwego Halla.

– Nie przepadasz za nią.

– Owszem i nie ma powodu by było inaczej – odparła hardo, lecz zaraz opamiętała się. Raz jeszcze przybrała na usta promienny uśmiech, a następnie pochyliła ku niemu lico. Pokaźny biust zbliżył się niebezpiecznie do twarzy barda. – To były dwa pytania, teraz moja kolej. Powiedz... podobam ci się?

Uriel zamrugał nerwowo, nie do końca rozumiejąc do czego zmierzała rozmówczyni.

– Jesteś urodziwą kobietą – przytaknął, ostrożnie dobierając słowa. - Byłbym głupcem, gdybym nie potrafił docenić naturalnego piękna...

– A chciałbyś ujrzeć resztę mojego piękna? – spytała, mrużąc prowokująco oczy. Materiał sukni zaszeleścił cicho, obiecując bardowi niezapomniane doznania, zaś zgrabna łydka, nie wiadomo kiedy, uwolniła się spod fałd atłasu i przyprawiła minstrela o szybsze bicie serca.

„O bogowie”, pomyślał, czując jak pot skrapla mu się na skroniach. „Jakim cudem do tego doszło? Jak?! I co mam niby teraz zrobić? Wierny jestem Mirelli i wierny pozostanę, jednak co powiedzieć Ciarze by jej nie urazić? Bogowie, bogowie...!”

– Z pewnością wielu mężczyzn marzy o podobnej propozycji – odezwał się wreszcie, ukradkiem odsuwając krzesło, by zwiększyć odległość między nimi. – Ja jednak z ubolewaniem muszę odmówić. Me serce należy do...

– Nic nie mów – wypaliła przez zęby, a jej oczy pociemniały od gniewu. Widział mięsień drgający na pociągłej twarzy, ognistą czerwień jaka ogarnęła policzki. Atmosfera zagęściła się, a sam bard poczuł olbrzymi dyskomfort.

Ciara zeszła ze stołu, poprawiła suknię. Otworzyła usta jak gdyby na odchodnym chciała jeszcze coś powiedzieć, ostatecznie jednak nie odezwała się ani słowem. Posłała młodzianowi ciężkie spojrzenie przepełnione mieszanką nienawiści i pogardy, a następnie wyszła z biblioteki z rozwianym włosem, trzaskając za sobą drzwiami.

Uriel przez dłuższą chwilę patrzył w ślad za kobietą. Z nieznanych mu przyczyn gdzieś głęboko w środku czuł niepokój. Tak naprawdę nadal nie miał pojęcia kim była Ciara ani co kryło się pod tą niecodzienną propozycją. Wątpił by chodziło o zamiłowanie do jego twórczości. Instynkt podpowiadał mu, że z tej znajomości nie mogło wyniknąć nic dobrego, lecz mimo to postanowił, w miarę możliwości, nie zaprzątać sobie tym głowy. Miał wystarczająco zmartwień zaczynając od weny, którą nagle stracił, kończąc na królu, nie chcącym trubadura na zięcia.

Westchnął ciężko, po czym nie łudząc się dłużej, że zdoła cokolwiek napisać, zamknął flakonik z tuszem. Otarł starannie pióro o malutką szmatkę, po czym podążył spojrzeniem ku strzelistym okiennicom. Zapowiadał się piękny dzień.

* * *

​ Karawana zajechała na dziedziniec. Pięć wysokich, zabudowanych wozów z wizerunkiem orła na powiewających proporcach, wtoczyło się mozolnie przed wschodnie wierzeje. Orle Królestwo należało do jednego z najpotężniejszych w tej części świata – dostęp do Bursztynowej Rzeki umożliwiał żeglugę, a tym samym szybszy i tańszy sposób na podróże do odległych krajów za Górami Halflinga, co wpływało znacząco na rozwój handlu. Żyzne ziemie sprzyjały rolnictwu, a obfite plony zapewniały mieszkańcom pełne żołądki i względny dobrobyt. W teorii niczego nie brakowało w królestwie Roghara, lecz mimo to pertraktowanie z innymi mocarstwami, w pewnych okolicznościach, bywało konieczne. Kraje takie jak Volupsa czy Egora słynęły z najlepszej na świecie stali. Król Orłów uchodził za człowieka mądrego, nikt nie dziwił się więc, że zdecydował zdobyć ten strategiczny materiał, bez względu na jego cenę. Monarcha patrzył przyszłościowo, wierzył, że któregoś dnia decyzja ta zaważy o losach niejednej bitwy.

​ – Rozpakować wozy – zarządził hrabia Igrasd, do złudzenia przypominający wytoczoną z królewskich piwnic bekę piwa. Wszak nie bez powodu co złośliwsi wołali go „Baryłą”. Pachołkowie i służący bez słowa zabrali się do roboty. Tęgi arystokrata otarł bulwiasty nos pożółkłą od potu, bawełnianą chusteczką, a następnie krzykiem ponaglił czeladź.

​ – Nigdzie nam się nie śpieszy, hrabio! – Rosły młodzian, dosiadający karego ogiera, podjechał stępa do mężczyzny. – Jesteśmy na miejscu, nie ma co tak męczyć ludzi.

​ – Zamilcz, Birnie – wycedził magnat przez zęby, obrzucając chłopaka niechętnym spojrzeniem. Nie tajemnicą było, że nie cierpiał smarka. Zresztą jak mogłoby być inaczej, gdy przez całą podróż ten był jedyną osobą, która śmiała lekceważyć polecenia i rozkazy, a jego butność pogłębiała nienawiść Igrasda. Najbardziej jednak bolał go fakt, iż w żaden sposób nie mógł ukarać młodzieńca. Całkiem niedawno popadł w niełaskę króla, toteż wieść o zabiciu ucznia nadwornego płatnerza – człowieka lubianego i szanowanego, z pewnością przysporzyłaby mu tylko kłopotów. Gdyby mógł dawno już zgotowałby mu piekło... – Mają się pospieszyć, takem rzekł! – To powiedziawszy zadarł głowę z wyższością, po czym odszedł, złorzecząc pod nosem.

– Nadęty buc – mruknął chłopak, odprowadzając mężczyznę wzrokiem. Gdy gruby tyłek zniknął z pola widzenia, pchnął lekko wierzchowca ostrogami, a następnie ruszył nieśpiesznym kłusem ku flankom. Podkute kopyta uderzały o kocie łby, wybijając miarowe dudnienie. Mijał przechadzających się wartowników, ogrodników i służących. Posłał nawet jeden ze swych legendarnych uśmiechów pewnym młodym damom, dźwigającym cebry z wodą. Widząc to obie zachichotały, oblewając się rumieńcem.

– Och, Birnie, przecież ty nigdy nie zmądrzejesz! – rzucił na przywitanie sędziwy mąż, oparty o ościeżnicę warsztatu płatnerskiego. Szary fartuch jak i resztę odzienia utytłane miał w smarze i innych temu podobnych substancjach, zaś pomarszczone czoło przepasała stara, poniszczona chusta – ostatnia pamiątka po zmarłej żonie.

– Mistrzu, nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę! – odparł młodzian, zeskakując z wierzchowca. Uwiązał konia do jednej z belek, po czym wpadł w zaskakująco silne ramiona. Śmiejąc się serdecznie, poklepali się po plecach.

– Wyprawa udana? Masz dla mnie volupską stal?

– Nie, Egorczycy zaproponowali lepszą cenę.

– Rozumiem. – Płatnerz pokiwał łysą głową. – Może nawet i lepiej. Doszły mnie ostatnio wieści, że volupscy handlarze zaczęli dodawać do stali niszowe metale i wciskają zagranicznym splunięcia warte stopy po tej samej cenie. Nie wiem na ile jest to prawdą, bo gadają też, że to tylko plotka rozsiana przez sąsiednich konkurentów, jednak wolę nie ryzykować.

– Rad więc jestem, mistrzu. Dużo miałeś beze mnie roboty? Poradziłeś sobie?

– Za kogo mnie bierzesz, żółtodziobie? – parsknął starzec, krzyżując ręce na szerokiej piersi. – Nie zapominaj, że jestem twoim mistrzem i wiedz, że nieprędko ci tytułu odstąpię!

– Oczywiście. – Birn z trudem powstrzymał chichot. – Oczywiście.

Weszli do pracowni, nie zamykając za sobą drzwi. W środku, jak zwykle, panował nieład i zaduch. Wielkie piece stały rozgrzane od świtu do zmierzchu, zupełnie jak czuwający nad nimi rzemieślnik, a dookoła, gdzie okiem nie sięgnąć, walały się materiały i narzędzia płatnerskie.

– Mam coś co cię zainteresuje, Birnie. – Starzec przysiadł na drewnianym taborecie, po czym wlepił baczne spojrzenie w młokosa. – Jak dobrze wiesz dosyć niedawno wyprawiono przyjęcie na cześć córki króla...

– Nadal żałuję, że miast tańcować, jeść i pić, tysiące mil dalej targowałem się z tymi...

– Rzecz w tym – podjął bezceremonialnie mistrz – że jednym z zaproszonych artystów był niejaki Uriel Złotousty.

– Nie myślisz chyba...

– Nie widziałem go, co prawda, ale podpytałem służbę (ciżbę). Jest młody, może w twoim wieku, jasne włosy, zielone oczy. Ponoć gości w pałacu na życzenie królewny.

– Ha! A niech mnie wszystkie demony jeśli to faktycznie on! – Ciemne oczy rozbłysły radością i ekscytacją. Przez dłuższą chwilę zupełnie nie wiedział co ze sobą zrobić. W końcu spojrzał pytająco na mistrza.

– Idź – powiedział tamten, uśmiechając się mimowolnie. – A jeśli go spotkasz, pozdrów go ode mnie.

– Dziękuję! – rzucił młodzieniec przez ramię, gdy wybiegał pośpiesznie z warsztatu. Zaraz potem rozległo się rżenie wierzchowca i tętent podkutych kopyt uderzających o bruk.

* * *

– Odrzucił mnie! – krzyknęła, a w chwilę później po komnacie rozszedł się trzask tłuczonego szkła. Cudnej roboty wazon na dobre pożegnał się z mahoniową komodą. – Jak śmiał?! Za kogo on się uważa?!

– Niepotrzebnie bierzesz to do siebie – mruknął mężczyzna siedzący na kanapie, usłanej dziesiątkami poduch i poduszek. Uniósł kielich do ust, by następnie pociągnąć kilka łyków wytrawnego Blusser z iście wybornego rocznika. Nie przepadał za winem, osobiście preferował mocny alkohol, lecz mimo to nie był ignorantem i potrafił docenić przedni trunek. – Miałaś go tylko uwieźć, nic więcej.

– Nic nie rozumiesz, Vinst! To dla mnie zniewaga! – Furia w głosie kobiety sprawiła, że prawie zaczął jej współczuć. Sam nigdy nie przejąłby się taką błahostką, życie rzadko kiedy szło po myśli człowieka, niepowodzenia były więc chlebem powszednim. Widocznie nie każdy o tym wiedział, a już na pewno nie Ciara, córka tkaczki. Biedulka, pomyślał, obserwując bacznie niewiastę miotającą się po komnacie.

– Oczywiście – rzucił, przewracając ironicznie oczyma. – Co ja mogę wiedzieć? Jestem tylko facetem.

– Nie lekceważ mnie! – wrzasnęła, a srebrny świecznik sprowadzony z dalekiego Illdun świsnął w powietrzu. Dowódca gwardii królewskiej zareagował natychmiastowo. Rzucił się w bok, z niemałym trudem unikając pocisku, a jedno z pięknie giętych ramion drasnęło go w policzek. Spojrzał na dyszącą Ciarę wzrokiem tak ciężkim, że pod tą ugięły się kolana. Podszedł do niej wolno, pozwalając by echo kroków zasiało w sercu dziewczyny lęk i niepewność. Z trudem powstrzymała się przed cofnięciem.

– Jak mógłbym cię lekceważyć? Wszak jesteś mi jeszcze potrzebna – szepnął jej do ucha, a ciepły oddech musnął szyję, wywołując dreszcze. Pisnęła, gdy szarpnął ją brutalnie za włosy, zbliżając twarz do jej własnej. – Ale zrób to jeszcze raz; podnieś na mnie rękę lub głos, a stracisz jedno i drugie, dziewko. Myślisz, że jesteś kimś? Że znaczysz w hierarchii więcej niż pies? Nie, jesteś zwykłą wieśniaczką, służką, którą można poniewierać wedle uznania. Gdyby nie hrabia Delraz i jego zamiłowanie do kobiet nadal opróżniałabyś wychodki, taplając się w gównie i szczynach!

Rzucił ją na ziemię z beznamiętną miną. Ciara przez krótką chwilę leżała nieruchomo z twarzą zwróconą ku posadzce, usiłując powstrzymać łzy, cisnące się do oczu i zachować resztkę godności. Wzięła kilka głębszych wdechów i wstała powoli, odsuwając się od Gothrama o kilka kroków. Poprawiła fałdy sukni, a następnie przeczesała palcami roztrzepane włosy. Przepełniony pogardą wzrok mężczyzny był nie do zniesienia.

– Masz jeszcze jedno zadanie, kobieto – rzekł chłodno, nie starając się nawet przybrać łagodniejszego tonu. – Ale pamiętaj, że jeśli znów mnie zawiedziesz, zabiję cię bez wahania.

* * *

Słońce wisiało wysoko na przejrzystym nieboskłonie, zalewając królestwo falą promieni. Drzewa szeptały między sobą różnorodnymi odcieniami zieleni, zaś lelki i czyżyki przemykały tuż nad głowami pracującej ciżby, świergocąc przy tym wesoło.

Uriel leżał na trawie pomiędzy krzewami jaśminu, z rękoma podłożonymi pod głowę. Przymknąwszy powieki, wsłuchiwał się w tą jakże piękną symfonię natury, delektując się cudnym zapachem kwiecia. W chwilach takich jak ta czuł się człowiekiem szczęśliwym. Zapominał o problemach i zmartwieniach, o żalach i smutkach. Uśmiechał się sam do siebie i myślał o Mirelli, o jej złotych włosach opadających spiralami na wątłe ramiona, o oczach barwy lazuru i delikatnych ustach w sercowym kształcie. Tak, jedynym czego mu teraz brakowało był jej słodki głos i ciepły oddech na skórze. Gdyby mógł zostałby z nią na wieki w tym iście rajskim miejscu, za nic sobie mając króla i jego humory.

– Straż! Brać go!

Zerwał się z ziemi niczym poparzony, o mało nie skręcając sobie kostki. Odskoczył w tył, aby chronić plecy przed napastnikiem, a następnie uniósł pięści na wysokość twarzy, gotów do walki. Zaraz jednak opuścił ręce wzdłuż ciała, marszcząc brwi w grymasie bezbrzeżnego zdumienia.

– Idioto! – warknął Uriel, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Chcesz żebym przez ciebie zawału dostał?!

– Ha! Żebyś zobaczył swoją przestraszoną gębę! – parsknął stojący na przeciw młodzian, nie wstrzymując donośnego śmiechu. – Wyglądałeś jakby ci Gothram wetknął halabardę w rzyć!

– Gdyby mógł zaszlachtowałby mnie całego – odparł bard z rozbawieniem, podchodząc do Birna Waesleya, syna nadwornego płatnerza. Poklepali się przyjacielsko po plecach, wymieniając kąśliwymi uwagami. – Kiedyśmy to się ostatnio widzieli? Cztery lata temu? Pięć?

– Może tak być. – Birn pokiwał głową. – Ależ się zmieniłeś, a jak ci kudły urosły! Gdybym cię nie znał pomyślałbym żeś panna!

– Odezwał się ten co ma wąsa jak własna matka!

– Ech, ty zachrypły bażancie, tęskniłem za tobą. – Syn płatnerza usiadł ciężko na wystającym korzeniu dębu, a następnie oparł się o szeroki pień. – Co się z tobą działo przez ten czas, co? Odkąd opuściłem z ojcem wioskę nie miałem od ciebie żadnych wieści, aż tu pewnego dnia wracam z wyprawy kupieckiej i co słyszę? Że Uriel Złotousty zawitał do Orlego Pałacu! Nie wierzyłem, że to ty, ale coś w środku podpowiadało mi, że istnieje cień szansy.

– Jesteś tego pewny? Historia nie jest krótka.

– Po tych wszystkich latach chyba mogę poświęcić trochę czasu staremu druhowi, co?

Uriel wzruszył ramionami, odchrząknął.

– Niedługo po twoim odejściu babka zmarła i zostałem sam.

– Szkoda, dobra była z niej kobieta, chociaż rzemienia na tobie nie szczędziła. Pamiętam jak raz...

– Nie przerywaj, jeśli łaska...

– Daruj.

– Los chciał, że wkrótce do wioski zawitała trupa wędrownych artystów wszelkiej maści, do której, jak się pewnie domyślasz, dołączyłem bez zastanowienia. Byli tam śpiewacy, muzycy, tancerze i tancerki, żonglerze, połykacze ognia, kogo tylko dusza zapragnęła! – Usiadł obok przyjaciela, zaglądając w orzechowe, bystre oczy. Nie był w stanie opisać radości jaka ogarnęła go, gdy głęboko w nich dostrzegł dawnego Birna. Znali się odkąd byli malcami, spędzili ze sobą najpiękniejsze lata dzieciństwa bawiąc się wspólnie, łapiąc żaby i koniki polne, łowiąc ryby, budując szałasy, zbierając jagody i kradnąc jabłka z sadów. To były wspaniałe czasy. Spotkanie z dawnym przyjacielem ożywiło wspomnienia, przez co z czułością i utęsknieniem mógł powrócić do tamtych beztroskich chwil. Był mu za to bardzo wdzięczny. – Wędrowałem z nowymi towarzyszami od wsi do wsi, poznając ciekawych ludzi, zdobywając nowe umiejętności i doświadczenia, aż po paru latach dostrzegłem, że nie potrzebuję już całej reszty. Ludzie z niecierpliwością wyczekiwali moich występów, panny rzucały mi kwiaty i wianki, a wkrótce zostałem okrzyknięty Urielem Złotoustym...

– Odszedłeś. – Stwierdził, nie zapytał.

– Tak, odszedłem – potwierdził bard, odwracając wzrok. – To była dobra decyzja. Wynajęcie jednego artysty było zdecydowanie tańsze niż całej grupy, nawet pomimo faktu, iż nie ceniłem się nisko. Grałem i śpiewałem z początku na wiejskich potańcówkach, w przydrożnych karczmach i innych tego typu miejscach, później zaś moje imię stało się rozpoznawalne i zaczęto mnie zapraszać na festyny, śluby, a czasem nawet na dwory królewskie...

– No tak, urodziny królewny. – Twarz Waesleya rozjaśnił szeroki, znaczący uśmiech. – Niezła z niej dziewka, co?

– Ująłbym to nieco inaczej...

– Jak niby?

– Powiedział bym, że jest niczym księżyc jaśniejący na ugwieżdżonym nieboskłonie, który swym pięknem i blaskiem przyćmiewa wszystko wokół, że jej głos jest czysty niczym u słowika, a oczy tak głębokie, że...

– Wystarczy już! Wystarczy, poeto zasrany – parsknął, klepnąwszy minstrela po ramieniu. – Aż mnie mdli, gdy słucham tego drętwego biadolenia.

Uriel westchnął ciężko, hamując z trudem mimowolny chichot.

– Za grosz w tobie romantyczności.

– Ty jesteś romantyczny, ja męski, taka wola bogów – mruknął syn płatnerza, wystawiając język na podobieństwo dziecka.

Trubadur uśmiechnął się lekko, obrzucając towarzysza spojrzeniem pełnym serdeczności. Zmarszczył nagle brwi, dostrzegając coś intrygującego. Podszedł do Birna, po czym chwycił delikatnie medalik na rzemyku, zdobiący szyję młodziana. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dobrze mu znaną runę symbolizującą wieczność, poczerniałą już od nieznającego litości czasu.

– Niesamowite – szepnął, obracając ozdobę w palcach. – Nadal to masz...

– Pewnie, że tak – odparł tamten ciepło. – W końcu to jedyna pamiątka jaka mi po tobie pozostała... No, ale my tu gadu, gadu, a w warsztacie ojca kupa roboty. Jak wspomniałem dopiero żem wrócił z wyprawy, kupowałem najlepszej jakości stal w królestwach zachodu i teraz wreszcie będę mógł pokazać ci czego i jam się nauczył przez te wszystkie lata. Wkrótce się zobaczymy, bywaj, Urielu.

Śpiewak pomachał przyjacielowi na pożegnanie, odprowadzając go spojrzeniem, dopóki ten nie zniknął za krzewami jaśminu. Po raz wtóry rozłożył się wygodnie na trawie, a następnie pozwolił opaść ciążącym mu powiekom. Nim minęła dłuższa chwila, odszedł ku krainie snów, pozostawiając bezwładne ciało w królewskich ogrodach Orłów.

* * *

Czarne niebo rozświetlił zygzak błyskawicy, a zaraz potem rozległ się głuchy ryk gromu. Szedł po bezkresnej równinie skał wulkanicznych, ciągnącej się aż po horyzont. Nagie stopy, kaleczone żwirem i ostrymi żłobieniami, pozostawiały za sobą krwawe ślady. Smród siarki i pogorzeliska wdzierał się nachalnie do nozdrzy, oblepiając bezlitośnie wyschnięte na wiór gardło. Miał wrażenie, że na jego barkach spoczywają wszystkie przewinienia tego świata, a on został wskazany na tego, który poniesie za nie odpowiedzialność. Nie miał pojęcia dlaczego został wskazany ani dlaczego tak uparcie parł przed siebie. Jego ciało rozrywał nieopisany ból, czuł że żyły wypełnia wrząca lawa, a wnętrzności gotują się niczym wywar w kotle. Chciał paść na kolana i czekać na śmierć, lecz kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. Łzy ciekły po udręczonej twarzy, rozmazując kurz i sadzę, on zaś parł naprzód wśród dymu i buchających gniewem gejzerów. Zamknął oczy modląc się do bogów o łaskę, ale kiedy uniósł powieki, ujrzał ogromną Górę sięgającą czarnych chmur. Po stromych zboczach płynęła lawa barwy rdzy, swymi lśniącymi jęzorami tworząc Runę Bogów.

Otworzył usta z niedowierzaniem, a z kolejnym uderzeniem gromu niespodziewanie rozległ się śpiew. Grunt zadrżał gwałtownie, a tysiące męskich głosów wdarło się do umysłu pielgrzyma, w akompaniamencie nienawistnego ryku burzy. Choć nie dostrzegał nikogo wiedział już, że to bogowie wznieśli swą pieśń, uderzając rytmicznie pięściami o ziemię, żądając ofiary. Jego umęczone serce zamarło na ułamek sekundy, by następnie dopasować się do boskiej melodii, rozrywając resztki świadomości na strzępy.

Zerwał się wiatr. Mroźne podmuchy szarpały za włosy, wysuszały łzy i zapierały dech w piersi. Rozwarł spękane wargi chcąc wrzasnąć, lecz miast krzyku z jego gardzieli wydobyły się słowa przeklętej pieśni. Był na skraju wytrzymałości, sam już nie potrafił oddzielić prawy od fałszu. Jedynym co zaprzątało jego głowę była obca treść języka, którego nie znał, a który jednocześnie brzmiał tak znajomo.

Wtem niebo roztworzyło się, a zza kurtyny czarnych, burzowych chmur wlał się krwawy blask i zgodnie z przepowiedniami wieszczów, na ludzkość spadł deszcz ognia. Płonące kule ze świstem mknęły ku ziemi, a następnie rozbijały się z hukiem, tworząc ogromne kratery. Pielgrzym natomiast brnął ku Górze wśród iskier i roztrzaskujących się niebiańskich pocisków, przeklinając dzień własnych narodzin.

Rozwarł szeroko przekrwione oczy, a wargi zadrżały, gdy ujrzał tysiące sylwetek za budzącym grozę wzgórzem. Bogowie o ciemnych, skrytych w mroku obliczach, obserwowali go, czuł to.

Niespodziewanie pieśń urwała się, a olbrzymy uniosły ręce, wskazując palcami zdezorientowanego pielgrzyma. I wtedy to dostrzegł. Ogromna kula płomieni zmierzała wprost na niego. Chciał zerwać się do ucieczki, krzyknąć, zamknąć oczy – cokolwiek! Lecz miast tego rozłożył ręce, oczekując śmiercionośnego uderzenia. Pocisk zdawał się przyspieszać z każdą sekundą, nieszczęśnik zaś poczuł na ciele żar śmierci. Nim zdążył dokończyć bezgłośną modlitwę, rozbrzmiał potężny huk...

 

Zerwał się na równe nogi, sapiąc niczym tur. Rozglądnął się dookoła, lecz po równinie, Górze, bogach oraz deszczu ognia nie pozostało nawet śladu. Otarł pot z czoła wierzchem dłoni, odetchnąwszy z ulgą. Jego spokój nie trwał jednak długo.

Do jego uszu dotarł kobiecy, pełen przerażenia wrzask. Zanim zdążył zastanowić się nad tym co robi, biegiem ruszył w kierunku, z którego dobiegały go rozpaczliwe krzyki o pomoc. Gnał na złamanie karku, przecinając wąskie alejki i wielkimi susami omijając grządki czy pomniejsze krzewy. Wiedział, że jest coraz bliżej, słyszał już odgłosy szamotaniny i przez korony jabłonek dostrzegał walczące sylwetki.

– Hej, ty! – wrzasnął Uriel, gdy przedarł się przez niewielki sad. Postać odziana w czarny płaszcz odepchnęła od siebie kobietę, a następnie ruszyła do ucieczki, dostrzegłszy nadbiegającego młodzieńca. – Stój! Słyszysz?!

Złoczyńca, choć słyszał barda doskonale, ani myślał zwalniać, zamiast tego przeskoczył krzew berberysów i zniknął za ścianą pnących się ku niebu jałowców.

Uriel przeklął w myślach uciekiniera, a następnie doskoczył do rannej. Dziewczyna była zwykłą służką, poznał to po burej, skromnej sukience i białym fartuszku, który teraz w zastraszającym tempie nasiąkał krwią.

– Po-pomocy – jęknęła, łapiąc chłopaka za seledynowy kaftan. Nie przejął się faktem, że drżące palce pozostawiły na jego odzieniu bordowe odciski. To było nieistotne.

– Leż spokojnie – poprosił, nie wiedząc co począć. Po chwili wahania, położył dłonie na piersi kobiety, usiłując spowolnić utratę krwi. – Kto to był, znasz go?

– N-nie, n-nie znam, ach...

– Cicho, cichutko – szepnął, z trudem powstrzymując drżenie głosu.

Jej jasne oczy okryła mgła, zaś głowa opadła bezwładnie na kolana chłopaka.

– Morderca!

Odwrócił się gwałtownie w stronę, z której dobiegł go znajomy głos. Gothram Vinst stojący na czele niewielkiego oddziału, wymierzył palcem w zdezorientowanego barda. Z początku muzykant nie mógł pojąć co się właściwie wydarzyło. To wszystko było zbyt nieprawdopodobne by mogło być prawdziwe. Jak do tego doszło? Przecież jeszcze przed chwilą spał w cieniu rozłożystego dębu i nie frasował się niczym, a teraz? Nie dość, że był świadkiem morderstwa, na jego oczach zmarł niewinny człowiek, to jeszcze cała wina spadła na niego w wyniku głupiego nieporozumienia!

– Nie, ja nie...! Nic nie zrobiłem! Ja...! – Zaniemówił, gdy natrafił na wypełnione łzami lazurowe oczy. Serce zakuło go boleśnie, a żołądek skręcił, powodując mdłości. Głęboko w nich dostrzegał niedowierzanie, przerażenie i nieopisany ból. Ona uwierzyła, pomyślał zszokowany, nie mogąc dać wiary w absurd całej sytuacji. Wierzy, że to ja zabiłem, że jestem zabójcą, że ja...

– Mirello, ukochana...

– N-nie mów t-tak do mnie – szepnęła, usiłując zdławić szloch.

– Jestem niewinny, uwierz mi, najmil...

– Zamilcz! – wrzasnęła, a desperacja w jej głosie ścisnęła mu krtań. – Jesteś obleśny! Nienawidzę cię, słyszysz?! Nienawidzę!

– Królewno. – Gothram objął ramieniem drżącą dziewczynę, a następnie pogładził ją uspokajająco po głowie. – Nie powinnaś na to patrzeć. Proszę pójść ze mną, musi się panienka uspokoić.

Ku rozczarowaniu barda Mirella bez słowa sprzeciwu ruszyła za dowódcą gwardii, nie obdarzywszy młodzieńca choćby przelotnym spojrzeniem. Patrzył rozgoryczony w ślad za ukochaną, nim zbrojni nie otoczyli go ze wszystkich stron. To koniec, pomyślał, pozwalając by gwardziści poderwali go z ziemi i zakuli w kajdany. Koniec miłości, koniec wolności... koniec świata.

* * *

Siedział na wilgotnym klepisku, gapiąc się tępo w sobie tylko znany punkt. W pomieszczeniu było chłodno i wilgotno. Ze sklepienia po obdrapywanych ścianach lochu spływała woda, drażniąc uszy miarowym kapaniem. Tylko od czasu do czasu mrok celi rozjaśniała pochodnia dzierżona przez wartownika, robiącego obchód. Wtedy to myszy i szczury pryskały z korytarza, przemykając obok Uriela, niezlęknione jego obecnością.

Od felernych wydarzeń w pałacowych ogrodach minęło kilka dni. Z początku próbował zachować rachubę czasu by nie oszaleć, lecz w pomieszczeniu pozbawionym okien czy jakiegokolwiek innego źródła światła było to zwyczajnie niemożliwe. Siedział więc i dumał, śpiewał i spał, a za każdym razem dręczył go ten sam sen o śmierci z rąk bogów. Starał się nawet odgadnąć jego znaczenie, zinterpretować go na wiele sposobów, lecz każdy wydawał się równie możliwy co bezsensowny. Pewnego razu stwierdził, że mogła być to prorocza wizja tragicznych wydarzeń, których został ofiatą, lecz ostatecznie zaprzestał dociekań i bez reszty dał się pochłonąć obojętności.

Uniósł głowę, gdy po celi echem odbił się zgrzyt otwieranego zamka. Zawiasy jęknęły żałośnie. Uriel nie stawiał oporów, gdy strażnicy stawiali go na nogi.

– Gdzie mnie zabieracie? – spytał cicho, przypuszczając, iż miejscem tym mogła się okazać niesławna sala przesłuchań, znana jako katownia.

– Nadszedł dzień osądu, morderco. – Spod hełmu błysnął złowróżbny uśmiech. – Nareszcie sprawiedliwości stanie się zadość.

Podczas przeprawy przez kazamaty bard obserwował w milczeniu ponure twarze widoczne zza krat w drzwiach – zaropiałe oczy, żółte, nadtrawione próchnicą zęby, zmierzwione, zlepione resztkami jedzenia brody i pomarszczone skóry szare od braku światła. Zemdliło go na samą myśl, że po paru latach gnicia w lochach wyglądałby tak samo. Obojętność prysła w jednej chwili, zaś desperacja i determinacja wypełniły odrętwiałe ciało i umysł. Nie mógł skończyć w ten sposób za żadne skarby świata!

Pokonali kręte, strome schody, a następnie przemierzyli wąski korytarz. Jeden ze strażników otworzył niewielkie, aczkolwiek ciężkie drzwi. Znaleźli się w głównym holu pałacowym – minstrel dobrze go pamiętał. Niejednokrotnie przechadzał się nim, podziwiając portrety władców spoczywających na obskurnych murach. Gdyby tylko zdołał dotrzeć do tego miejsca, dalej wiedziałby jak opuścić pałac i jego granice. Mógłby uciec do królewskich ogrodów i wspiąć się na dąb, pod którym lubił drzemać, a następnie pokonać mur. Byłby wtedy wolny, naprawdę wolny!

Halabardnicy zasalutowali równocześnie, po czym pchnęli potężne wierzeje, prowadzące do sali audiencyjnej. Oczy wszystkich zebranych spoczęły na eskorcie. Uriel przełknął ślinę widząc wrogość na twarzach mieszczan i szlachty, jednak dopiero pełen niechęci wzrok Mirelli sprawił, że poczuł niepewność i strach.

Omal nie upadł, gdy jeden z wartowników pchnął go brutalnie. W pomieszczeniu panowała grobowa cisza, która dręczyła go bardziej niż krzyki czy obelgi. Pokonał długość czerwonego dywanu i zatrzymał się, gdy dwaj gwardziści zaszli mu drogę. Kątem oka dostrzegł zadowoloną gębę Gothrama Vinsta.

– Dobrzy ludzie! – zaczął król, zwracając na siebie uwagę poddanych. – Zebraliśmy się tu dziś, by odnaleźć sprawiedliwość. Człowiek zakuty w kajdany oskarżony jest o okrutne morderstwo na niewinnej kobiecie.

Po sali przeszedł szmer. Kilka osób krzyknęło nawet wyjątkowo plugawe przekleństwa pod adresem jeńca, jednak król uciszył ich uniesieniem ręki.

– Czy masz coś na swoją obronę, Urielu Złotousty?

– Jestem niewinny, panie – zaczął bard, jednak tłum za jego plecami rychło zagłuszył wszystko dookoła. Przygryzł wargę, gdy pełne nienawiści „kłamca” ogarnęło jego umysł.

– Cisza! Cisza! – zagrzmiał monarcha.

– Umilałem sobie czas, w królewskich ogrodach i nagle usłyszałem krzyk. Pobiegłem tam by zobaczyć co się stało i dostrzegłem walczących ludzi. Napastnik uciekł kiedy mnie zobaczył...

– I nie próbowałeś go złapać? – przerwał mu Gothram, krzyżując ręce na piersi.

– Nie, chciałem pomóc kobiecie – odparł, z trudem powstrzymując się przed splunięciem. – Była ranna, krwawiła. Chciałem zatamować krwawienie, ale nie zdołałem jej uratować. Wtedy nadbiegła straż.

– To wszystko?

– Tak. – Odparł, patrząc królowi prosto w oczy. – Cała prawda jaką znam.

– Wprowadzić świadka – zażądał Roghar, skinąwszy głową do gwardzistów pilnujących wrót. Uriel odwrócił się zaskoczony – do tej pory pewny był, że nikt nie widział całego zdarzenia. W jego sercu zawrzało od nadziei, która uleciała równie szybko jak się pojawiła.

– Podejdź dziewczyno. Powiedz, znasz tego człowieka?

– Znam go, mój panie – odparła Ciara, posyłając bardowi pełne pogardy spojrzenie. – Spotkaliśmy się jakiś czas temu w królewskiej bibliotece. Ten mężczyzna usiłował mnie uwieść, lecz pozostałam obojętna na jego pożałowania godne zaloty.

Twarz Mirelli zrobiła się czerwona niczym burak, nikt nie wiedział jednak – bardziej ze złości czy wstydu. Wszak jeszcze do niedawna pewna była, że Złotousty kocha ją ponad wszystko i zachowałby wierność choćby pod groźbą śmierci. Wieść o zdradzie wstrząsnęła nią zauważalnie.

– Znałaś ofiarę?

– Oczywiście. – W głosie Ciary pobrzmiewała imponująca wręcz pewność siebie. – Zamordowana Lucinda była moją ukochaną siostrą. Wiem, że grajek próbował u niej swoich sił, niedługo po moim odrzuceniu...

– Bujda! – uniósł się Uriel, lecz pilnujący go strażnicy szybko opanowali sytuację. Padł na kolana, trzaśnięty w potylicę ciężką rękawicą. Przez ułamek sekundy świat okrył całun mroku.

– Próbował ją uwieść – podjęła. – W bardzo niemoralny sposób, a także groził jej, przez co obawiała się o własne życie...

– Dlaczego nikogo o tym nie zawiadomiłaś? – sarknęła Mirella, wydymając usteczka.

– Pani, siostra błagała mnie bym zachowała to w tajemnicy, a ja jej to przyrzekłam.

– Gdybyś złamała obietnicę może nadal by żyła – odparła pretensjonalnie, unosząc podbródek z wyższością.

– Gdybym złamała obietnicę niechybnie obie byłybyśmy martwe.

Nie pozostawało wątpliwości, że królewna nie ubolewałaby nad tą jakże niewielką stratą. Spojrzeniem pokazała kobiecie co o niej mniema, po czym odwróciła głowę.

– To nie wszystko, wasza wysokość. – Zerknęła przelotnie na bladą ze wściekłości twarz barda, a widok ten sprawił jej nieopisaną przyjemność. – Któregoś razu wyznała mi, że on... że zmusił ją do pójścia z nim do łoża. Za moją namową zdecydowała, że zaskarży go, lecz wpierw... Och, mówiłam jej żeby tego nie robiła!

– Co? Co takiego uczyniła? – Ponaglił król, a zebrany motłoch wstrzymał oddech.

– Postanowiła się z nim spotkać i powiedzieć mu o swojej decyzji. Gdyby ten błagał ją o wybaczenie, udzieliłaby go i zachowała całe zajście w tajemnicy... Tego dnia zamordowano Lucindę i to właśnie ten człowiek został złapany na miejscu zdarzenia! Wszyscy widzieli, był splamiony krwią! To on jest mordercą! Nie ma co do tego wątpliwości!

– Nie było cię tam! Skąd możesz wiedzieć?! – krzyknął minstrel, powstając z klęczek.

– Nie było mnie, to prawda. – Pomimo początkowej konsternacji szybko doszła do siebie i przybrała udręczoną minę. – Ale ludzie gadają, chyba wszyscy już wiedzą o tym co zaszło, o wstrząsającym morderstwie na terenie Orlego Królestwa!

– Cisza! Cisza! – Król zaklaskał, szczerze zirytowany zachowaniem poddanych, którzy wykrzykiwali groźby i oszczerstwa. – Spokój! Dzięki zeznaniom świadka ta tragiczna historia układa się w spójną, logiczną całość. Wszystko wskazuje na to, iż bard jest winny!

Ludzie zawiwatowali. Gniew Uriela nie znał granic. Krew buzowała mu w żyłach, mięśnie drżały, tak samo jak skrępowane kajdanami dłonie. Nie mógł patrzeć na otaczające go zadowolone gęby ludzi, którzy jeszcze do niedawna byli mu przychylni. Jakim cudem? To nie mogła być rzeczywistość, to musiał być jakiś cholerny koszmar!

– Żądam rozprawienia się ze Słyszącymi!

Zapadła cisza, zebrani wpatrywali się z wyczekiwaniem i napięciem w twarz władcy, ten jednak nie wyglądał na przejętego.

– Takie twe prawo – odparł, machnąwszy przyzwalająco ręką. Z bocznego korytarza wychynęły dwie, otulone szarymi opończami postacie. Diagar i Sulliviern stanęli przed królem, pochyliwszy oszczędnie skryte za głębokimi kapturami głowy. – Słyszący, rzeknijcie co podpowiadają wam mądrość i doświadczenie. Czy ten człowiek jest winny? Czy to on zabił Lucindę?

– Bogowie odwracają twarz od tego człowieka, nie chcą mówić. Milczą.

– Jak mamy to rozumieć? – spytała Mirella, unikając spojrzenia minstrela.

– Niemiły jest on bogom, a więc...

– Znaczyć to musi, że winnym jest! – Dokończył myśl Sulliviern, wskazując jeńca kościstym palcem. Uriel czuł, że gest ten zarzucił mu niewidzialną pętlę na szyję. Miał ochotę wyrwać sobie serce i wykrwawić się na marmurowej posadzce, wykrzykując najstraszliwsze klątwy jakie słyszało ludzkie ucho. Nie mógł zrobić zupełnie nic, a tak przynajmniej odszedłby w spektakularny sposób. Ostatni występ Uriela Złotoustego! Och, na długo pozostałby ludziom w pamięci, latami bajaliby o krwawym bardzie!

Roghar po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia rozprawy wstał z Orlego Tronu. Ludzie ugięli karki, oddając hołd władcy, po czym zapanowała mrożąca krew w żyłach cisza. Wszyscy wpatrywali się w monarchę, wyczekując wyroku.

– Z woli swojej, ludu i bogów skazuję cię na śmierć po przez ścięcie. – Pomarszczona twarz pozbawiona była wyrazu, w przeciwieństwie do bladej facjaty królewny. Choć początkowo nie wzruszał jej widok trubadura zakutego w łańcuchy, teraz wyglądała jak gdyby połknęła ość. Po policzkach pociekły łzy. Otarła je wierzchem dłoni, usiłując zdławić cichy szloch. Nikt nie zwracał jednak na nią uwagi – wszyscy pogrążeni byli w głośnym wyrażaniu swego entuzjazmu. Jak widać wieść o krwawej egzekucji ucieszyła gawiedź. Uriel splunął pod nogi jednemu z roześmianych baronów, gdy straż wywlekała go z sali. Ludzie krzyczeli, szarpali skrępowanego barda za ubrania i włosy. Gwardziści odpędzali co natrętniejszych dręczycieli, nie starając się jednak zbytnio.

Wrota zatrzasnęły się z hukiem za zbrojnymi, ucinając dzikie wrzaski i uwalniając Uriela od rozszalałego motłochu.

* * *

Minął strażników, pozdrawiając ich przed tym gestem dłoni. Ci kiwnęli głowami jednocześnie, pozwalając by ten szedł dalej. Nie musieli pytać po co pachołek lazł do lochów, wielkie wiadro wypełnione mało apetycznymi resztkami było wystarczającą odpowiedzią. Kilka razy w tygodniu zjawiał się ktoś ze służby by rzucić jeńcom trochę ochłapów. Wartownicy potrafili miewać mdłości od samego patrzenia i wąchania. Nie tknęliby ohydnej mieszanki nawet butem, jednak jeśli więźniowie chcieli żyć, musieli jeść.

Pchnął kratowane drzwi, które odpowiedziały mu żałosnym jękiem. Przemierzył długi korytarz, ignorując koślawe palce, wystające zza małych okienek cel.

– Zaraz dostaniecie – mruknął pod nosem, skręcając za róg. Skazaniec, którego szukał leżał na twardej, prześmiardłej wilgocią pryczy, na samym końcu kazamatów. Nie zareagował, gdy pachołek zapukał do drzwi.

– Uriel, żyjesz? Ej, słyszysz? Uriel!

Bard podniósł głowę, wyrwany ze snu.

– Uriel, idioto!

Młodzian poderwał się z miejsca, rozpoznając głos Birna. Przez krótką chwilę lustrował twarz przyjaciela, usiłując zdecydować czy ma do czynienia z nocną marą, jednak gdy padło kolejne, mało przyzwoite słowo, wszelkie wątpliwości uleciały.

– Co ty tu robisz?!

– Ciszej! – szepnął syn płatnerza, zaglądając przez mały kwadracik do ciemniej celi. – Co tu się dzieje, co? Jakim cudem wdepnąłeś w to bagno? Nie chce mi się wierzyć, że zabiłeś tamtą kobietę. Nie masz jaj by odebrać komuś życie.

Minstrel podszedł do drzwi, po czym tchnął w okienko:

– Bogowie mnie pokarali.

– Co ty chrzanisz? To zwykle nieporozumienie! Bogowie, o ile gdzieś tam są, mają nas w głębokim poważaniu. A już na pewno nie zawracają sobie swoich boskich tyłków jakimiś grajczynami.

– Coś w tym jest. – Uriel pokiwał głową, opierając się o drzwi ramieniem. – Powoli tracę tu zmysły, dręczą mnie koszmary, a śmierć czuć w powietrzu. Zetną mnie na placu jak jakiegoś rzezimieszka, jak pospolitego...

– Nie zetną – warknął syn płatnerza, stawiając na ziemi ciężkie wiadro.

– Moja egzekucja będzie królowi na rękę, tylko mu zawadzałem, a Mirella mnie znienawidziła. Zostałem sam na łasce...

– Tylko nie pieprz mi znowu o bogach – przerwał mu młodzian, zaciskając pięści. – I pamiętaj, że masz jeszcze mnie.

– Wiem, druhu. Wiem o tym doskonale, jednak, nie oszukujmy się, co ty możesz zdziałać?

– A chociażby klucz do celi – sarknął tamten, krzyżując ręce na szerokiej piersi. – Ale co ja tam mogę, głupi jestem, prostak ze wsi. Przecie komu by się zdało otworzenie...

– Dałbyś radę? – Głos barda zadrżał z emocji, a nadzieja jaka wypełniła serce, dodała mu sił. Miał wrażenie jakby przebudził się z długiego stanu uśpienia – jak gdyby po mroźnej zimie nastała wiosna.

– Dałbym radę – odrzekł Birn butnie, ukazując w uśmiechu zęby. – Mógłbym, przykładowo, dostać rozkaz umycia jednej z cel. Wtedy klucz byłby niezbędny do wykonania powierzonego mi zadania. Strażnicy widywali mnie tu nie raz, nie będą niczego podejrzewać.

Uriel nie był w stanie pohamować ekscytacji. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ucieczka z lochów nie oznaczała wcale ucieczki z pałacu, jednak liczył się fakt, że odnalazł światełko w tunelu – szansę na podjęcie walki o własne życie.

Entuzjazm przygasł jednak, gdy ponura myśl wpełza mu pod czaszkę.

– Nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo...

– Nie martw się o mnie. Zacząłem już przygotowania do opuszczenia tego cholernego miejsca. Powiedziałem o wszystkim ojcu, jest dumny, że ryzykuję dla przyjaciela. I od razu uprzedzę twoje pytanie: nie, nie będzie miał przeze mnie problemów. Zapewne nie wiesz, ale nasze pokrewieństwo jest tajemnicą. Gdyby ludzie wiedzieli, że jestem jego synem, zapewne uznaliby, że tatulko wziął mnie do warsztatu nie z powodu moich umiejętności, a sentymentu. Głowa do góry, będzie bezpieczny.

– Birn, ja... ja nie wiem co powiedzieć.

– Więc najlepiej nic nie mów. Jak już będziemy daleko poza granicami królestwa będziesz śpiewał aż ochrypniesz żebym za te pieniądze mógł się porządnie napić i spędzić trochę czasu z jakąś urodziwą panienką. Wtedy będziemy kwita.

– Umowa stoi.

* * *

Szedł po krętych, wąskich schodach, starając się zachować względny spokój. Nie to żeby był tchórzem, jednak nie codziennie łamał prawo, uwalniając skazańców z królewskiego więzienia. Jeśli nawali wpadną obaj – zawisną na szubienicy na głównym rynku, ku przestrodze dla innych śmiałków, zachęconych młodzieńczym przypływem heroizmu i mających równie kiepskie pomysły. Musiał być wiarygodny i zwyczajnie normalny... Łatwo, kurwa, powiedzieć, pomyślał, dostrzegając siedzących w przedsionku, znudzonych strażników. Na rozklekotanym stole zbitym z kilku krzywych dech, rozłożone były pomięte, lepkie od tłuczu i brudu karty.

– Twoja kolej – mruknął jeden, łypiąc na kompana spode łba. – Tylko nie kantuj.

– Stul pysk. – Na twarzy drugiego malowała się przekomiczna wręcz zaduma. – Nigdy nie kantuję, to ty chujowo grasz.

– Jasne – parsknął tamten, stukając ze zniecierpliwieniem połamanymi paznokciami o blat.

– Mógłbyś nie stukać? – W głosie tego skoncentrowanego zabrzmiała irytacja. – Przez ciebie nie mogę się skupić.

– Zehir, kurwa, nie walisz kloca tylko grasz w pierdolone karty! Ileż bym dał za jakieś piwo, byle sikacza żebyś tylko się napił, bo już cię słuchać nie mogę.

– Da się załatwić.

Odwrócili się obaj niemal równocześnie, wlepiając zaskoczone spojrzenia w postać, która wyłoniła się zza rogu. Młody, grubo odziany pachołek, co wywnioskowali po szarym stroju i znajomej twarzy, dzierżył w dłoni ceber z wodą.

– Czego chcesz, wyrostku? Nie widzisz, że tu poważna rozgrywka się toczy?

– Widzę, jednak mam niemniej poważną sprawę.

Jeden ze strażników kiwnął przyzwalająco głową.

– No, w czym rzecz?

– Poznałem pewną dziewkę i mam z nią jutro schadzkę w czasie.... w czasie kiedy powinienem szorować cele...

– I?

– I chcę żebyście zachowali w tajemnicy moją nieobecność.

– Co będziemy z tego niby mieli?

Chłopak uśmiechnął się lekko, po czym wyciągnął zza pazuchy flaszkę z ciemnego szkła. Uniósł ją lekko, by światło pochodni oświetliło zawartość.

– Pełna – zauważył mistrz strategii, wyciągając rękę po butelkę. Wyjął korek, a następnie pociągnął krzywym nosem. – No, no. Pachnie przednio.

– To jak będzie?

Zbrojni popatrzyli po sobie znacząco.

– Idź i sprzątnij chociaż gówno ze zwolnionych cel, a jutro wydupcz panienkę i za nas – zarechotał drugi ze strażników, odprawiając młokosa oszczędnym gestem. Birn kiwnął głową, wziął pęk kluczy i ruszył wgłąb lochów. Dobranoc, pomyślał z satysfakcją, wyjmując z kieszeni maleńki flakonik ze środkiem nasennym. Ucałował jasne szkiełko i wrzucił je z powrotem do materiałowej przegródki.

Przemierzył śpiesznie loch, a gdy dotarł do ostatniego pomieszczenia, odnalazł właściwy klucz i otworzył drzwi. Uriel był już gotowy – poniszczone łachy, które nosił leżały zmięte gdzieś w kącie, on sam zaś stał zupełnie nagi na zimnym klepisku, obejmując się rękoma. Syn płatnerza zdjął pospiesznie koszulę i spodnie, pozostając w identycznym odzieniu.

– Dłużej nie mogłeś? – mruknął bard, zakładając strój służącego, który Birn przemycił na własnym ciele.

– Jeszcze pomarudź – sarknął tamten, przewracając oczyma. – Opłucz się szybko, bo wyglądasz jakbyś wysmarował się węglem. No, ruchy, ruchy, nie wiadomo kiedy będzie zmiana warty.

Minstrel przemył dłonie i twarz. Wyprostował się zaraz, a jego wzrok utkwił na nożu spoczywającym w dłoni przyjaciela. Wiedział, że to konieczne, wiedział, że nie było innego wyjścia – albo wolność, albo...

Birn starał się jak mógł by nie ranić wrażliwej skóry podczas obcinania długich, pięknych włosów. Efekt nie był może oszałamiający, jednak nie chodziło o wizerunek, a o jak najbezpieczniejszy kamuflaż.

– Czemu zakładasz rękawice? – spytał zaniepokojony bard, łypiąc podejrzliwie na krzątającego się po celi młodziana.

– To chyba oczywiste – odparł tamten, wzruszając ramionami. - Żeby się nie utytłać w sadzy.

Uriel przełknął ślinę, ale nie zaprotestował. Wiedział już co przyjaciel zamierzał uczynić i zdawał sobie doskonale sprawę, iż miał rację. Pochylił posłusznie głowę, pozwalając by uczeń płatnerza natarł jasne włosy sadzą.

– Wyszło lepiej niż myślałem – mruknął pod nosem, gdy skończył dzieło, ocierając wierzchem dłoni zabrudzenia na czole i karku śpiewaka. – Dobra, może być. Wylej wodę i weź wiadro w łapę, musimy się streszczać.

Bard bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie, po czym ruszył w ślad za przyjacielem, który zdążył już opuścić pomieszczenie. Zamknęli za sobą drzwi, a następnie przekradli się przez lochy, wypatrując ewentualnych wartowników, jacy mogliby akurat przeprowadzać kontrolny obchód.

Uriel znieruchomiał, wyłapawszy dziwny, budzący grozę dźwięk. Złapał przyjaciela za ramię, na co ten parsknął z cicha.

– Mają tu psy?

– W pewnym sensie – odparł Birn, otwierając kratę. W chwilę później ich oczom ukazał się iście komiczny obrazek – dwaj strażnicy, którzy do niedawna toczyli zaciętą, karcianą batalię, spali teraz rozłożeni na blacie w iście błazeńskich pozach i chrapiąc przy tym potwornie. – Powiedziałbym raczej, że kundle.

Minstrel zachichotał. Nie mitrężąc ruszyli biegiem po krętych schodach. Pokonali je bez większych przeszkód, a następnie przemierzyli wąski korytarzyk, który śpiewak zapamiętał z dnia osądu. Uriel nie mógł uwierzyć, że wszystko szło po ich myśli. Czyżby los wreszcie pojął jak nieszczęśliwy był jego żywot i okazał mu łaskę?

Wślizgnęli się do głównego holu, przybierając pozornie obojętne miny. Gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu gwardziści czuwali dzień i noc. Ruszyli w stronę głównej bramy, osadzonej pomiędzy dwoma orlimi gobelinami.

– Ej, wy!

Znieruchomieli obaj, a elektryzujący dreszcz przeszedł im po plecach. Wymienili znaczące spojrzenia.

– W czym mogę służyć, panie? – spytał uprzejmie Birn, odwracając się ku Gothramowi Vinstowi. Ze wszystkich ludzi jakich mogli spotkać ten był chyba najgorszym.

– Byliście w lochach, nie mylę się? – Zimne spojrzenie ciemnych, bezdennych oczu spoczęło na wiadrze, które dzierżył Uriel.

– To prawda... – odparł syn płatnerza, usiłując powstrzymać drżenie głosu.

– Rozumiem więc, że cele gotowe są na kolejne złodziejskie, parszywe karki?

Syn płatnerza pokiwnął skwapliwie głową. Vinst przez krótką chwilę patrzył w oczy młodzieńca, by po chwili przenieść wzrok ku drugiemu ze służących. Zmarszczył brwi, zdziwiony jego postawą.

– Co z nim? Dlaczego jest odwrócony do mnie plecami? Kilkanaście batów na pewno odświeży mu pamięć i z miejsca sobie przypomni jak powinien się zachowywać. Ej, ty tam...

– Wybacz mu, panie! – Wszedł w słowo Birn, zgiąwszy się w pokornym ukłonie. – On niespełna rozumu jest, dlatego za mną łazi. Niósł kosz z praniem i spadł ze schodów, od tamtej pory taki dziwny. Może nie wygląda, ale za to krzepki jest, dużo siły ma to i do roboty się nadaje.

Uriel słysząc to podrapał pośladek, a następnie przygarbił się lekko. Przywódca gwardii królewskiej spojrzał raz jeszcze na wątłą sylwetkę, po czym pokręcił głową z politowaniem.

– Idźcie na dziedziniec i pomóżcie rozładowywać wozy – warknął, odwracając się w stronę drzwi prowadzących do lochów. – A teraz zejdźcie mi z oczu.

– Tak, panie. – Młokos odczekał chwilę, po czym wrócił do towarzysza i wspólnie ruszyli ku bramie. Przez długi czas milczeli, nie mogąc uspokoić walących serc i przyspieszonych oddechów.

– To było... – zaczął z trudem Uriel, nie mogąc znaleźć właściwych słów.

– Nie kończ. – Blada twarz Birna powoli zaczęła odzyskiwać naturalne kolory.

Pokonali dziedziniec, a następnie podążyli ku chaszczom rosnącym gęsto pod murami zamku i chwycili przygotowane wcześniej miecze, zamaskowane wśród gałązek i liści. Co prawda mieli ogromną nadzieję, iż nie będą zmuszeni z nich korzystać, lecz musieli brać pod uwagę każdą okoliczność.

Pospiesznie przemierzyli ogrodowe alejki, starając się unikać ogrodników, służących i przechadzających się leniwie gwardzistów. Zadrżeli nagle i spojrzeli po sobie z lękiem, gdy sielankowy spokój zakłóciło dojmujące bicie dzwonów. W chwilę potem doszły ich krzyki zbrojnych, którzy pędem rzucili się w stronę pałacu.

– Powinniśmy zagęścić ruchy, bo inaczej... – zaczął syn płatnerza, lecz urwał rychło, napotykając zaskoczone spojrzenie spod blaszanego hełmu. Żołdak stojący naprzeciw otrząsnął się szybko, wyszarpnął miecz z pochwy i zamłynkował nim złowrogo.

​ Uriel przełknął głośno ślinę, zerkając na przyjaciela, ten zaś ku zaskoczeniu barda, sam dobył ostrza, uginając przy tym lekko kolana, gotowy do ewentualnego manewru.

​ – Chyba nie zamierzasz...

​ – Myślisz, że kto testował broń wykuwaną w naszym warsztacie? – mruknął młodzian, nie patrząc nawet na przerażonego minstrela. – Trzymaj się z boku i nie przeszkadzaj.

​ Gwardzista ani myślał czekać aż grajek odejdzie na bezpieczną odległość i splunąwszy siarczyście pod własne nogi, ruszył do ataku niczym rozjuszony knur. Birn trwał nieruchomo z uniesionym mieczem, choć wszystkie mięśnie drżały alarmująco, zachęcając chłopaka do przedwczesnego posunięcia.

​ W przeciągu mgnienia żołdak znalazł się przy Weasleyu. Wziął potężny zamach i ciął z ukosa. Królewska klinga przecięła powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stał zbieg, wytrącając woja z równowagi. Zatoczył się, po czym z rykiem zawrócił, a spragnione posoki ostrze drasnęło młokosa pod pachą, nim ten zdążył odskoczyć.

Trysnęła krew. Dopiero po krótkiej chwili trubadur pojął, iż był to tylko obraz podsunięty przez wybujałą wyobraźnię, gdyż rana widoczna zza rozciętego materiału wydawała się dość płytka i niegroźna. Ściskał rękojeść miecza w spotniałej dłoni, usiłując zrobić choć krok w stronę walczących. Birn ryzykował życiem uwalniając go z lochów, potem przeprawiając minstrela przez pałac i oszukując Gothrama Vinsta, człowieka wyjątkowo mściwego i niebezpiecznego, teraz zaś walczył sam na sam z wielkoludem okutym w stal. Jestem śmieciem, pomyślał Złotousty, a jego sercem boleśnie ścisnęły wyrzuty sumienia. Jaki ze mnie przyjaciel?

Tymczasem zawzięty gwardzista machał mieczem we wszystkie strony, ogarnięty gniewem, zaś jego młodszy i zdecydowanie zwinniejszy przeciwnik skakał i robił piruety, unikając z trudem świszczącej w powietrzu stali. Choć bardzo się starał, nie potrafił znaleźć odpowiedniego momentu by zaatakować, a każdy manewr, który przychodził mu do głowy był zbyt ryzykowny. Jeden, najdrobniejszy błąd skutkować miał bowiem śmiercią.

​ Wtem rozległ się krzyk śpiewaka i okropny zgrzyt metalu uderzającego o wyściełające alejkę otoczaki. Birn zorientował się w sytuacji dopiero, gdy padł na ziemię, a biodro odpowiedziało tępym bólem.

​ – I na co się zdało to całe pląsanie, ha?! – warknął żołdak, patrząc z góry na zdezorientowanego młodziana. Wisząca w powietrzu klinga odbijała promienie słońca, rażąc chłopaka w oczy.

Nagle Weasley poczuł ogromne zmęczenie i stracił ochotę na wszystko prócz przymknięcia powiek. Z trudem skupiał wzrok na uszczerbionym ostrzu, doskonale zdając sobie sprawę, że za krótką chwilę brzeszczot runie ku bezbronnemu ciału i rozpłata je na pół.

– Dobranoc, tancereczko.

​ Klinga spadła, a Birn czymprędzej zamknął oczy, nie chcąc patrzeć na szyderczy uśmiech Śmierci, wyciągającej ku niemu kościste łapska. Spodziewał się rozrywającego cierpienia, krwi zalewającej usta i spazmatycznych drgawek, o których tak wiele się słyszało w barwnych opowieściach żołnierzy wracających z wojennych wypraw, lecz... nic takiego nie nadchodziło. W pewnym momencie przeszło mu nawet przez myśl, że już umarł i jego duch uleciał do krainy bogów, jednak głuchy jęk i głośny trzask płytowych warstw zbroi sprowadziły go na ziemię.

​ Otworzył szeroko oczy, zrywając się do siadu. Zamrugał kilkakrotnie, nie mogąc uwierzyć w wykrwawiające się powoli ciało wojaka, leżące u stóp Uriela. Minstrel upuścił oręż, jak gdyby to zmieniło się nagle w jadowitego gada. Popatrzył na własne dłonie, a następnie wlepił spojrzenie zagubionego dziecka w przyjaciela.

– Ja... – zaczął, podając Birnowi rękę.

– Nic nie mów – przerwał mu chłopak, wstając z trudem. Otrzepał spodnie, po czym chwyciwszy barda za ramię, ruszył w stronę zarośli. Wskoczyli między cyprysy, by czym prędzej zniknąć ze środka ścieżki. Z ugiętymi karkami przedarli się przez bujną roślinność, nie zwracając uwagi na gałązki szarpiące za włosy i odzienie. Gdy dotarli wreszcie do rozłożystego dębu, otoczonego zewsząd jaśminem, nie zwolniali tempa. Uriel niemal w biegu wskoczył na najniższą z odnóg, na której zwykł niekiedy przesiadywać i obmyślać teksty ballad, skrywszy się w cieniu wiekowego drzewa. Ach, tak tęsknił do tych beztroskich chwil!

– Rusz się – syknął Weasley, wdrapując się za minstrelem. – Pewnie wszędzie nas już szukają!

– Staram się jak mogę – odwarknął chłopak, wspinając się z trudem na coraz to wyższe gałęzie. Nigdy nie należał do najzwinniejszych, zdecydowanie lepiej szło mu siedzenie na tyłku i pisanie poematów niż udawanie niepełnej rozumu wiewiórki.

– Przeszukać ogród! Nie mogą być daleko! – Rozbrzmiało w oddali, na co uciekinierzy, jak jeden mąż, zaklęli paskudnie.

– Uriel, kurwa, błagam, przyspiesz trochę!

– Dobra, dobra! – Desperacja i zdenerwowanie przyprawiły barda o drżenie głosu. Sapiąc niczym tur przeszedł ostrożnie po konarze, a następnie porządnie przywiązał do niego gruby sznur. Chwycił linę w dłonie, by po chwili spuścić się ostrożnie wzdłuż wysokiego na kilka stóp muru.

Odetchnął z ulgą, gdy jego stopy wreszcie dotknęły gruntu. Nigdy nie sądził, że może mieć lęk wysokości, ale, jak widać, życie było pasmem ciągłych niespodzianek. Rozejrzał się dookoła, ledwo powstrzymując triumfalny okrzyk radości. Był wolny! Naprawdę wolny! Otaczał go las, czuł na twarzy powiewy letniego wiatru, słyszał szum drzew i wesoły śpiew ptaków. Zagwizdał zaraz cicho, gdy dostrzegł w zaroślach dwa konie przywiązane do niewielkiej sosenki – karego ogiera i kasztanową klacz. Nieźle się spisał, pomyślał trubadur, kiwając głową z uznaniem.

Euforia ustąpiła nagle przerażeniu, gdy do jego uszu wdarły się krzyki strażników.

– Tam ktoś jest! Tam, na drzewie!

– Idziesz? – syknął zdenerwowany, przygryzając wargę.

– Czekaj! – Syn płatnerza stanął chwiejnie na murze, po czym chwycił linę.

– Pospiesz się!

– Już, już id... – urwał w połowie słowa, otwierając usta w bezgłośnym krzyku. Uriel patrzył oniemiały na grot strzały wystający z piersi przyjaciela, który błyszczał majestatycznie w świetle słońca. Birn spojrzał z niedowierzaniem na barda, po czym na podobieństwo szmacianej lalki runął w dół. Minstrel wrzasnął. Ciało wbiło się w ziemię z upiornym trzaskiem łamanych kości.

Zarył kolanami o grunt i drżącymi rękoma chwycił druha za ramiona. Potrząsał nim, wołał, krzyczał, jednak nic nie przynosiło rezultatów. Jedynie puste, okryte mgłą oczy wpatrywały się w niego bez wyrazu.

– Birn, błagam – szepnął, nie hamując łez strumieniami cieknących po twarzy. – Birn! Nie zasypiaj, proszę... Choć, tam czekają konie, prawda? Wsiądziemy na tego samego i będę cię podtrzymywał, dobrze? Tylko nie poddawaj się, słyszysz? Jeszcze tyle przed nami, Birn! Nie umieraj! Nie zostawiaj mnie! Proszę...

Wstrzymał oddech, usiłując powstrzymać szloch i wziąć się w garść. Musiał uciekać, każda sekunda przybliżała go niebezpiecznie do pojmania i późniejszej śmierci w męczarniach. Nie tajemnicą było bowiem, że zbiegów rozrywano końmi lub łamano kołem. Palcami zamknął orzechowe, pozbawione blasku oczy i ucałował przyjaciela w czoło. Już wstał by ruszyć w dalszą drogę, jednak coś zatrzymało go w miejscu. Nie myśląc długo zerwał z szyi towarzysza srebrny medalik, po czym rzucił się w stronę wierzchowców. Odwiązał rumaki – jednego klepnął silnie w zad, pozwalając by zniknął w zaroślach, na drugiego zaś sam wspiął się pospiesznie. Wbił ostrogi w boki zwierzęcia i popędził je krzykiem. Przez długi czas oprócz pędu powietrza i głosu Birna nie słyszał zupełnie nic.

* * *

Starzec milczał. Dzieciaki z otwartymi buziami wpatrywały się w przygarbioną postać, wyobrażając sobie wszystko ze szczegółami, lecz ku zdziwieniu malców, ten nie kontynuował. Siedział tak cichy i ponury, przymknąwszy powieki, zupełnie jakby drzemał.

– Dziadku, nie śpij! – zawołała dziewuszka z warkoczykami, trącając mężczyznę rączką.

– Tak! – zawtórował syn młynarza. – Mów co było dalej!

Bajarz ocknął się jakby – uniósł głowę, rozejrzał dookoła. Zaraz sięgnął po gliniany dzban i dopił zsiadłe mleko jednym haustem. Odchrząknął.

– Nasz bard pędził przez las dniami i nocami, aż opuścił granice królestwa. Lecz nawet wtedy nie zaniechał ucieczki. Przez resztę swego życia przemierzał samotnie świat niczym pielgrzym stąpający po cierniowej ścieżce, porzuciwszy swe zamiłowanie do muzyki. Wiedzcie, że po śmierci przyjaciela nic nie było w stanie go ucieszyć, a śpiew i lutnia, miast leczyć rany przeszłości, rozdrapywały je i sprawiały mu ból.

– A... a czy on nadal żyje? – spytała rudowłosa dziewczynka w fartuszku, przechylając figlarnie główkę.

– Kto wie? – rzekł dziadyga w zamyśleniu, patrząc gdzieś ponad głowy dzieci. – No, ale koniec na dziś. Późno jest, tylko czekać jak słonko wyjdzie zza drzew.

Malcy z ociąganiem rozeszli się we wszystkie strony, pozostawiając starca samego pośrodku sali. Siedział tak przez długi czas, nieruchomy niczym posąg. Wreszcie sięgnął do kieszeni dziurawego płaszcza, chwycił drobny przedmiot w palce i rozchylił je ostrożnie, mrużąc stare oczy. Z utęsknieniem wlepił spojrzenie w poczerniały, srebrny medalik na rzemyku, w tak dobrze mu znaną runę nieskończoności. Przełknął ślinę, po czym zamknął pamiątkę w dłoni i przyłożył ją do ust. Po naznaczonej bruzdami twarzy spłynęła samotna łza.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (18)

  • KarolaKorman 11.02.2017
    Przepiękna opowieść :) Jak zawsze u ciebie mnóstwo ciekawych sytuacji, różnorodność słownictwa i piękne opisy. Z przyjemnością zostawiam piąteczkę :)
  • KarolaKorman 11.02.2017
    Jeszcze muszę dopisać, że sen grajka był tak malowniczo napisany, że aż realny, cudeńko :)
    No i, że smutna to opowieść była :(
  • Ewoile 11.02.2017
    Ciszy mnie, że opowieść się spodobała, tym bardziej, że Ty byłaś twórcą tematu tej edycji ^^ Jeśli mam być szczera początkowo planowałam horror w czasach współczesnych związany z duchami i przeszłością, jednak ostatecznie stwierdziłam, że pisanie tego opowiadania nie przyniosłoby mi ani przyjemność, ani oczekiwanych efektów. Tak więc sięgnęłam do mojego ukochanego gatunku i przez temat dodatkowy (już wówczas naszła mnie myśl, że do tego maku i baby mogłabym stworzyć bajarza) zaczęła kiełkować nowa historia. Co prawda chciałam to jeszcze jakoś rozwinąć, ale czułam, że jeśli bym dodała czegoś jeszcze, opowiadanie straciłoby swój urok, stało się takie ciągnięte na siłę itp. Także bardzo dziękuję, Karolko, za pozytywny komentarz i temat, bo gdyby nie on to opowiadanie by nie powstało :)
  • KarolaKorman 11.02.2017
    Ewoile, dobrze że zdecydowałaś się na właśnie taką opowieść. Idealnie odnalazłaś się w tym klimacie, widać, że są ci najbliższe. Trzymam kciuki i pozdrawiam :)
  • Ewoile 11.02.2017
    Dziękuję i również pozdrawiam cieplutko ❤
  • Freya 11.02.2017
    Trudno spierać się ze zdaniem Karoli, więc potwierdzam także, iż opowiadanie jest napisane z dużą wyobraźnią i znajomością tematyki. Niestety poza uroczą fabułą jest w nim też kilka potknięć dotyczących zapisu tekstu. Ale najpierw fajne rzeczy... Zarówno temat podstawowy jak i dodatkowy został dotknięty twoim piórem, a więc spełniono w sposób absolutny wszystkie założenia konursu. Świetne odwzorowanie realiów ówczesnej epoki, barwne opisy i teges. Widać, że całe opko zostało napisane z gruntownym przygotowaniem merytorycznym. No i jest długaśne - tak akuratnie. :)

    Szkoda, że nie przeleciałaś tego tekstu wnikliwiej, albo ktoś inny, bo z pewnością niektórych świńtuchów można by zapewne uniknąć. A tak, to zagnieździły się... literówki to pryszczyk, ale są takie grubsze i widać, że masz problem z końcówką; "ść" i podobną "źć" i za przeproszeniem "wpóścił" - to już nie zabawa.
    No... ale to tylko wyrazy, a sama historia jest naprawdę wporzo. Pozdro. :)
  • Ewoile 11.02.2017
    Cieszy mnie strasznie, że zgadzasz się ze zdaniem Karoli. Dzięki Tobie trochę mi ulżyło bo momentami zastanawiałam się czy aby na pewno widać temat główny zawarty w tekście. Chciałam poniekąd pokazać pewien paradoks, że więzy rodzinne jako więzy krwi mogą być słabsze niż więzy rodzinne z (teoretycznie) obcym człowiekiem, mam tu na myśli "człowiekiem z zewnątrz", takim właśnie np. przyjacielem z dzieciństwa.

    Jeszcze wczoraj przed wstawieniem znajdowałam jakieś byczki, dawałam tekst dwóm znajomym do przejrzenia i tyle udało nam się wspólnymi siłami wyłapać. Nigdy nie byłam dobra z ortografii, nadal potrafię robić błędy w słowach typu "życzenia" itp, ale staram się nad tym panować ;/
    Bardzo Ci dziękuję za poświęcenie czasu mojemu opowiadaniu i naprawdę satysfakcjonuje mnie, ze nie uznajesz go za czas stracony, a także za pochlebne słówka, które dodają mi otuchy w oczekiwaniu na werdykt sędziów. Pozdrowionka ;)
  • Pasja 11.02.2017
    Cudna opowieść i tak mocno przesiaknięta miłością w różnych odsłonach. Mezaliians miłość zakazana kobiety i mężczyzny, no i piękna miłość braterska. Język przeplatany, dawne slownictwo ze współczesnym. Piękne opisy i ten sen. Miłość to taka spryciara, może być i słaba i silna. Sam pielgrzym odpowiadający przypomina mi Pielgrzyma Terzaniego.
    Jeżeli mogę szczenę - szczeznę. 5 Pozdrawiam ciepło
  • Ewoile 11.02.2017
    Lubię czytać cudze refleksje odnośnie moich tekstów. Pozawala mi to (choć odrobinkę) zaglądnąć do głowy czytelnika, zrozumieć jak ten odebrał poszczególne sceny, symbole, przesłania. Jestem Ci za to wdzięczna. Bardzo dziękuję za odwiedziny, poświęcony mi czas, przychylne słówko i literówkę, której niestety do wstawienia ocen sędziów poprawić nie mogę (ale dorwę ją, gdy tylko będę mogła ^^).
  • Karawan 11.02.2017
    Dziękuję za pomocną dłoń. Co człek z lasu to człek z lasu, gdyby nie Ty zaś zostałbym w rodzimym mateczniku. Dzięki!!
  • Ewoile 11.02.2017
    Miałeś szczęście, że od niechcenia zaglądnęłam do tego wątku i skojarzyłam, że nie ma tam twojego awatara mimo, że brałeś udział w bitwie. Nie ma za co, powodzenia ;)
  • Karawan 11.02.2017
    Ewoile Dziadunio mawiali, że ino co czwarty gupi mo szczynście. Widać dziś byłem czwarty. Pytanie jednak czemu nie było tego w "leguraminie"? albo ja czegoś nie postrzegłem? Dzięki raz jeszcze.
  • ausek 12.02.2017
    Wspaniała historia. Już od samego początku tekstu ten starzec mi podpadł. Wiedziałam, że jakoś powiążesz go z tą opowieścią. Widać, że świetnie czujesz się w takich klimatach. Słownictwo dopracowane perfekcyjnie. Oczywiści zostawiam piąteczkę. ;)
  • Ewoile 13.02.2017
    Bardzo dziękuję za miłe słowa, naprawdę. Mam nadzieję, że moja praca nie wypada gorzej niż Twoja i nasz pojedynek będzie na w miarę wyrównanym poziomie ^^ Swoją drogą niedługo na pewno się u Ciebie zjawię ;*
  • Karawan 12.02.2017
    Opowieść świetna. Gratuluję!! Niestrudzony Pan Czepialski potknął się na samym początku (o czym poniżej) Nie mniej, chętnie na nauki przyszedłbym do Pani, bo piszesz, że ho, ho. 5! Pozdrawiam serdecznie. :)
    Pan C;
    Ognisko płonęło, oświetlając nieruchome, drobne sylwetki, przycupnięte nieopodal przygarbionej postaci. Na dziecięcych twarzach upiornie tańczył cień, podczas gdy starzec siedzący na ociosanym pieńku, ...W sali panowała zupełna cisza, ponad którą wzbijał się jedynie głos mędrca oraz wściekłe trzaskanie płomieni.- ognisko to zwykle nie ogień w kominku a szczapy ułożone i płonące na ziemi, posadzce etc. Zapis w zdaniu pierwszym sugeruje, że historia toczyć się będzie na otwartej przestrzeni. Zdanie drugie wydaje się temu przeczyć.
  • Ewoile 13.02.2017
    Karawan się zwykle źle kojarzy, dość "ponuro", a Ty, mój drogi, przywozisz mi taki ciepły i pozytywny komentarz ;)
    We wskazanym przez Ciebie fragmencie nie chodziło mi o kominek, a raczej palenisko - takie jak mieli wikingowie w wielkich salach jarlów, w których to często biesiadowali. Mam na myśli mniej więcej coś takiego: http://wioskawikingow.pl/cache/00e6613830bd4f62364abd450a0f33da.jpg
    Tutaj, o ile się nie mylę, jest to ognisko jak w mordę strzelił.
    Jakby nie było bardzo dziękuję za komentarz, poświęcony mi czas i przychylne słowo (a także czujność) ^^
  • KarolaKorman 14.02.2017
    Jeśli mogę się wtrącić, to teraz w nowoczesnych restauracjach typu stare karczmy kryte strzechą, wraca moda na właśnie takie ogniska :)
  • Ciekawski 06.03.2017
    Praca na wysokim poziomie. Widać, że czujesz się dobrze w takim klimacie. Ciekawym zbiorem mogłoby być ukazanie innych tematów bitw w taki właśnie sposób. Twoja praca i Auska są naprawdę dobre.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania