Poprzednie częściBłyskotki (tytuł roboczy) #1

Błyskotki (tytuł roboczy) #2

Rozdział drugi: Sioux City.

 

Wjeżdżali do miasta od północnego wschodu. Monfort rozglądał się, szukając sobie tylko znanych punktów orientacyjnych. Zazwyczaj wjeżdżał tu sam i od zupełnie innej strony, no i mapa z 1978 nie dawała żadnych wskazówek co do tego, czego można się było spodziewać obecnie. Zresztą, w tym zawodzie nie można polegać na żadnych mapach, przemknęło mu przez myśl. Przekłamania są wszędzie, trzeba uważać na znaki.

– Zwolnij, chłopcze. Nie możemy przegapić zjazdu – powiedział mimo to. Swoje – swoim, ale nauczyć chłopaka, uważał, trzeba wszystkiego od początku. Nie można iść na skróty i nauczyć kogoś liczyć całek przed tabliczką mnożenia i, dajmy na to, algebrą.

– Czego pan szuka? – spytał Geneva. – Może po prostu uda mi się pomóc?

Monfort grzebał w pamięci, żeby przypomnieć sobie nazwę.

– Kurde, chłopcze, duży ceglany budynek, opuszczona fabryka… Powinna być gdzieś tutaj, jesteśmy na dobrej drodze, czuję to. Nie mijaliśmy jeszcze Walmartu, prawda?

– Nie.

Obserwowali okolicę w skupieniu.

– Ależ bym zapalił, chłopaku… Czekaj! Okej, jest Walmart, za nim skręć w prawo. I do końca tej uliczki. Gdzieś tam to jest.

Chevrolet wjechał w uliczkę. Jechali przez chwilę, mijając kolejne alejki pełne identycznych domków jednorodzinnych. Gdy dojeżdżali do rozdroży, Monfort wyciągał kompas i mamrocząc, porównywał to, co widział z tym, czego na mapie nie było widać.

– Zatrzymaj się tutaj na parkingu – wskazał plac pomiędzy budynkami usługowymi.

Geneva sprawnie zakręcił kierownicą i wjechali tyłem na miejsce parkingowe. Czekał, aż Monfort coś powie. Sam spojrzał w lusterka i przez okno, gwizdnął z podziwem i klasnął chłopaka po udzie.

– No szkoda, że wjechałeś tyłem, trudniej będzie wyciągnąć torbę… Ale manewr ci się udał. Możesz być z siebie dumny. Następnym razem jednak zaparkuj przodem, normalnie. Tak będzie prościej.

– Nie ma sprawy – rzucił Geneva. – Mogę zapalić? – spytał, gdy Monfort wyciągał zawiniątka z gazet i wrzucał je do swojej aktówki, razem z paczkami dwudziestodolarówek.

– Jasne. Możesz też dać jednego, jeśli to nie problem – poklepał się po kieszeni marynarki ręką z pieniędzmi. Zabrzęczało. – Kurde, nie wiem, gdzie są moje fajki. Bądź tak miły i odpal mi od razu, co? Ja potem kupię.

– No problemo – powiedział chłopak, pstrykając zapalniczką. – Proszę – podał mu dymiącego na czubku papierosa.

Palili chwilę razem w ciszy. Sam sprawdzał kieszenie i torbę, Felix bezwiednie pstrykał krzemieniem.

– Panie Samie? – spytał, gdy Monfort wstawał z kucków i poprawiał czarną marynarkę. – Dlaczego ubieramy się jak przedsiębiorcy pogrzebowi?

– Raczej jak Żydzi – uśmiechnął się Sam.

– No, nie chciałem mówić, nie wiem, jak się pan zapatruje na społeczność żydowską…

Monfort odwrócił się do niego, poklepał przyjacielsko po ramieniu. Zaobserwował, że młody nie cofnął się. Nie jest cipą, jak te półgłówki, pomyślał, wspominając niedawną wizytę na Południu. Te chrześcijańskie łajzy, co wszędzie widzą pedałów i zaraz wyciągają różańce… albo rewolwery. Tu jest Iowa, cywilizacja pośrodku pól, a nie jakiś tam Teksas.

– Bez obaw, chłopcze – klepnął go lekko i owdrócił się, wkładając na nos okulary. – Nasze zapatrywania to żaden problem.

– Mam też włożyć kapelusz i okulary? Wyglądamy trochę jak Blues Brothers.

Sam uśmiechnął się. Spotkał się już z tym określeniem parę lat temu, ale nie uważał, żeby było się czym przejmować. Mało to ludzi nosi elegancką czerń?

– Najlepiej będzie, jak włożysz – rzekł. – Widzisz tamtą blondynkę z psem? Tą co tam siedzi na krześle, pod tym dziwnym budynkiem wyglądającym na stary?

– Którą? Którą? – spytał.

Monfort wskazał mu filar biblioteki miejskiej, stylizowanej na mur pruski i na albinotycznie wyglądającą dziewczynę, siedzącą spokojnie z psem na kolanach. Pies, jak i cała ona z wyjątkiem oczu, był koloru świeżej śmietany.

– Tak, teraz widzę. Myślałem, że chodzi panu o tą obok, tę czarną z tym wielkim psem, co stoi pod sklepem z bronią.

– Mniejsza o nią. – Sam spojrzał w stronę blondynki, osłaniając twarz od słońca. – Idź do tej blondynki i zapytaj, czy nie widziała ostatnio Starego Czarnucha El Bombę.

Geneva spojrzał na niego niespokojnie.

– Mam iść, iść, i spytać o, o… o “czarnucha”?

Przechodzący obok facet z dzieckiem skrzywił się. Monfort powtórzył:

– Stary Czarnuch El Bomba. Idź i spytaj tej dziewczyny. A ja pójdę zapytać tej drugiej.

– Będzie pan pytać czarnej dziewczyny z wielkim psem o “czarnucha”? Przecież to proszenie się o śmierć!

Sam spojrzał na niego i westchnął lekko.

 

*

 

Siedział w korytarzu biura i czekał, aż Finkler skończy gadać po francusku przez telefon. Jego biurko było dostatecznie blisko, żeby mógł poczekać na swoim krześle, ale postanowił jednak stanąć pod drzwiami. Sprawa była oficjalna, a on, Monfort, robił to od bardzo dawna. Już słyszał, co Finkler ma do powiedzenia:

“Panie Monfort, moja małżonka i ja podjęliśmy decyzję o przydzieleniu panu pracownika specjalnie na wyjazdy. Będzie pan jeździł z tym dzieciakiem z mlekiem pod nosem po całej Iowie tylko dlatego, że samemu pan nie wyrobi, Andy’ego nie wyślemy, bo, no, wiadomo, nie wszyscy zaufają czarnemu, wiadomo, że to nie kwestia rasowa, no, ale…”. Monfort skrzywił się, opierając się o ścianę. Że ludzie w ogóle śmią tak myśleć, nie mieści mi się to w głowie, pomyślał. Pojebani. I to w Iowa! Nie jesteśmy jakimś Wyoming, na litość boską.

“No i, panie Samie, zdecydowaliśmy, że w tym roku wybierzemy się do Paryża na cały sezon – pani Finkler i ja – a panu, Samie, zostawimy Nowy Jork. A że będzie dosyć wąskie okienko, najwyżej trzy tygodnie, więc pojedziecie tam we dwóch: pan, i “tu-wstaw-imię-dzieciaka”. Panie Samie, zbyt długo jeździł pan wszędzie sam, a ja, hehe, sam, panie Samie, sam pan wie, panie Samie, że to robota dla dwojga. Dlatego ja i pani Finkler pojedziemy do Europy, a pan i ten chłopak…”

Monfort czekał. Po chwili drzwi z litego dębu się otwarły i wszedł do środka. Finkler stał, jego małżonka również.

– Panie Samie, jak to miło, że znalazł pan czas na chwilkę pogawędki. Jest taka sprawa…

*

 

Monfort zogniskował wzrok na zmieszanym Genevie. Dzieciak nie wiedział nic o życiu, nie wiedział nic o biznesie, i w ogóle chyba był jakimś sąsiadem Finklerów. Albo może ich dzieciakiem pod przybranym nazwiskiem. Albo sierotą. Przygarniętą przez Finklerów sierotką… Nic, pomyślał, każdemu trzeba dać szansę. Sięgnął do kieszeni.

– Felix, proszę, idź i zagadaj do tej blondynki. Daj jej tę srebrną ćwierćdolarówkę, jeszcze zanim zacznie się stawiać. Masz tu – wręczył mu pieniążek. – I idź już.

Chłopak zaczął niemrawo iść w tamtym kierunku.

– A auto zamknąłeś? – spytał jeszcze Monfort. Nie czekając na odpowiedź, żwawym krokiem ruszył ku stojącej pod sklepem ciemnoskórej dziewczynie w klapkach.

Wyglądała, jakby czekała na kogoś, kto znikł wewnątrz, być może narzeczonego-amatora polowań. Monfort podszedł bliżej, upewnił się, że za szybą nikogo nie ma i dziewczyna jest sama. Duży pies zainteresował się jego nogawkami, Sam odruchowo poklepał go karku.

– Cześć – rzucił do niej, ściągając ciemne okulary, które dopiero co włożył, idąc ku niej.

– No, he-ej – powiedziała, przeciągając “e”. Miała na sobie różową koszulkę i fioletowe, sprane szorty. Nieco za krótkie, pomyślał. Poza tym nie pasowała do wzorca. Ale była w miejscu i miała psa.

– Nie jesteś za młoda na prostytuowanie się w centrum miasta?

Blondynka, do której Geneva nie zdążył jeszcze dojść, parsknęła. Czarna dziewczyna spojrzała na niego oczami bez wyrazu.

– A ty nie jesteś za mądry, żeby porządnym, czarnym dziewczynom zadawać takie pytania? – przekrzywiła głowę zapytana.

Monfort postukał okularami o otwartą dłoń. Słońce nieźle dawało a garnitur, choć skrojony z najprzedniejszych tkanin, był czarny i robiło się w nim ciepło.

– Szukam Starego Czarnucha El Bomby – powiedział, sięgając do kieszeni marynarki.

Dziewczyna nie zmieniła wyrazu twarzy. Z tyłu, za jego plecami, postukiwał obcasami Geneva, zbliżając się do blondynki.

– Mówi się “stary Afroamerykanin” – rzuciła, mlaskając gumą do żucia. – Nie wolno tak mówić, to przestępstwo, tak nazywać czarnoskórych ludzi “czarnuchami”. To nie Teksas, dodała. Sam uśmiechnął się. Przed chwilą pomyślał dokładnie to samo.

– Dobra, siema i bez pierdolenia, łapiesz? – usłyszał zza pleców podniesiony, lekko piskliwy głos Felixa. – Masz tu srebrne ćwierć dolara i nie pierdol, dobra?

Dziewczyna wyciągnęła rękę. Jej drobna dłoń, rzucił okiem Monfort, ozdobiona była w co najmniej sześć różnych pierścieni, w tym kilka z zielonymi kamieniami. Na ręce zaś pstrzyły się bransolety, opaski i różne świecidełka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania