Dziury w mózgu -wspomnienia z dzieciństwa.
Dzień jak co dzień. Znów pora wstawać do pracy.
Umyłam się. Teraz tylko makijaż i będzie super. Błyskawiczne śniadanie i mocna kawa na przebudzenie. Na szczęście rzeczy na wyjazd przygotowałam dzień wcześniej.
– Za pół godziny mam autobus! – wrzasnęłam. – Jasna cholera, wylałam kawę na nową bluzkę.
Namoczyłam ją migiem i w pośpiechu przebrałam się. Wybiegłam z domu.
Niestety mój autobus uciekł. Kompletnie wkurzona zamówiłam taksówkę.
Po pięciu minutach podjechała. Wsiadłam i podniesionym głosem warknęłam na zaskoczonego kierowcę:
– Ruszaj pan, do cholery, bo samolot mi ucieknie.
Wparowałam na lotnisko i pobiegłam na odprawę. Na szczęście zdążyłam w ostatniej chwili. Pasażerowie wsiadali powoli do samolotu.
Stewardessa czekała na mnie, wbiegłam zdyszana na pokład. Usiadłam na wskazanym przez nią miejscu.
Samolot zaczął kołować po pasie, by po chwili wzbić się w przestworza. Lecieliśmy, za oknem widziałam przepiękne błękitne niebo. Słońce zaglądało do środka. Widok był wspaniały.
Podeszła do mnie druga stewardessa pytając:
– Napije się pani czegoś?
– Poproszę wodę mineralną z lodem i cytryną. Macie może jakieś krakersy czy paluszki?
– Tak, mamy ciastka, mogą być jeszcze orzeszki.
– Dobrze, poproszę. A coś do poczytania, może?
– Jakieś kobiece magazyny, przyniosę kilka.
Lot przebiegał spokojnie. Trochę byłam senna, odłożyłam czasopisma. Zdrzemnęłam się. Śnił mi się dom, w którym mieszkałam w dzieciństwie – duży, z czerwonym dachem, wokół niego ogród pełen przeróżnych kwiatów. W tym miejscu spędziłam najpiękniejsze lata mojego dzieciństwa. Była tam też stara jabłoń, do której przymocowana była huśtawka. Uwielbiałam się na niej huśtać. Rosło tam jeszcze kilka śliwek, wiśnia i dwie czereśnie.
Rodzice byli wspaniali. Niczego mi nie zabraniali, spełniali każdą zachciankę swojej córeczki.
Wyrosłam na wesołą dziewczynę, która uwielbiała łazić po drzewach. Często wracałam z podrapanymi nogami. Moja mama uważała, że łażenie po drzewach nie przystoi dziewczynce, ale tata twierdził, że to nic takiego. Pamiętam, jak mówił do mamy:
– Zobaczysz, Zosiu, jak pozna chłopaka, przestanie skakać po drzewach jak małpka. Wyrośnie z tego, spoważnieje.
– Tak, Janku, na pewno masz rację – przytakiwała mama.
To trwało do 13 roku życia, aż pewnego dnia poszłam, jak zwykle, szaleć do ogrodu i wtedy stało się. Przeskakując z czereśni na rosnącą obok jabłoń zaczepiłam spódniczką o wystającą ostrą gałąź. W ostatniej chwili złapałam się gałęzi obok i zawisłam nieszczęśliwie nad ogrodzeniem. To był stary płot zbity z desek, otaczał ogródek z kwiatami. Spadłam w sam środek piwonii.
Cholerka, zaczęłam rozmyślać, mama będzie wściekła, jak zobaczy połamane kwiaty. Co ja jej powiem?
Nagle usłyszałam przerażający krzyk ze szklarni – mieliśmy mini szklarnię, której doglądała mamcia. Rosły tam pomidory. Próbowała uruchomić zraszacz, rury do niego przebiegały nad zadaszeniem. Wzięła drabinę, chciała odkręcić zawór kluczem, gdy drabina złożyła się nagle, a ona upadła, uderzając kluczem w szybę nad swoją głową. Ta rozprysła się, spory kawałek wbił jej się w czoło.
Wbiegłam do szklarni, krzycząc:
– Mamo, mamo, nic ci nie jest?!
Nie odpowiedziała. Zobaczyłam ją, przywaloną starą drabiną. Nie wiedziałam, co robić, ojca nie było w domu.
Pobiegłam do sąsiada, pana Wiesława. Zaczęłam płakać, mówiąc :
– Niech pan wezwie pogotowie, mama leży zakrwawiona w szklarni.
Zadzwonił i poszedł ze mną.
– Jezu! – krzyknął, gdy dotarliśmy na miejsce. – Pani Zosiu, co tutaj się stało?
Ciągle była nieprzytomna.
Po kilkunastu minutach przyjechało pogotowie. Zatamowali krew i zabrali mamcię do szpitala. Ja musiałam zostać w domu, by powiadomić ojca o wypadku.
– Powinien niedługo wrócić – wyszeptałam, trzęsąc się z nerwów.
Zjawił się po godzinie. Gdy mnie zobaczył przed domem zapłakaną, w ubrudzonej krwią sukience, przestraszył się.
– Co się stało, Promyczku? – zapytał. Zawsze nazywał mnie Promyczkiem.
– Ma...ma... – wystękałam – mama miała wypadek, spadła z drabiny i rozbite szkło utkwiło jej w głowie. Tato, czy ona z tego wyjdzie?
– Przebierz się szybko i jedziemy do szpitala.
W szpitalu panował ogólny chaos. Pielęgniarka kazała czekać spokojnie, aż skończy się operacja. Lekarz, który przechodził korytarzem, nie chciał nam niczego zdradzić. Płakałam jak bóbr, tata siedział z zasłoniętymi oczami. Widać było, że przez jego plecy przebiegał dreszcz. Operacja trwała pięć godzin.
Wreszcie z sali wyszedł do nas neurochirurg i powiedział:
– Pańska żona miała trepanację czaszki. Musieliśmy usunąć krwiaka wewnątrz-czaszkowego. Gdy odzyska przytomność, zrobimy dodatkowe badania, czy nie ma jakiś powikłań. Proszę uzbroić się w cierpliwość.
Ojciec zapytał, czy po tej trepanacji wróci do zdrowia?
– Miejmy nadzieję, że tak – odparł lekarz – czasem pacjenci mają zaburzenia mowy, niedowład, a nawet zapominają kim są.
cdn.
Komentarze (15)
Taki obrazek z życia wzięty. Dzień jak co dzień rozpoczyna się i nie wiadomo co przyniesie. Mam nadzieję, że mama wyzdrowiała i nie było powikłań. Pozdrawiam serdecznie
A tak poważnie. No nie mam się do czego przyczepić, wszystko jest w porządku. Historia nawet wciąga, niczym nie zniechęca. No gitarka, piona.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania