Poprzednie częściGoniąc dusze - Prolog

Goniąc dusze - Rozdział 1

Powłóczywszy nogami spacerował pomiędzy wybitymi szybami ostatnich pięter wysokich bloków.

Gdzieniegdzie sterczała antena, prawdopodobnie niegdyś połączona z siecią innych, dziś samotna. Jak zresztą on sam. Niegdyś otoczony innymi, dziś samotny. I to nie dlatego, że inni nie przetrwali… No, może w większości dlatego, ale reszta… Z resztą było gorzej. Nie dlatego, że na wskutek promieniowania zamienili się w potwory… No, może to też być jedną z głównych przyczyn jego samotności, lecz teraz, po tym, jak wszyscy wrażliwi stali się bezmyślnymi mutantami, a pechowi pozjadali te "na pewno nie trujące" jagody, albo przemówili do rozumu swoim zdeformowanym bliskim, którym ślina ciekła na samą myśl o fakcie, że ktoś w końcu ich zrozumiał i chciał pomóc, pozostali tylko ci wytrwali.

A ci wytrwali w większości nie należeli do osób, które skore są zaufać. Nawet podczas najbardziej podstawowych wymian, dajmy na to, filtrów do wody na naboje do karabinu cały czas mierzyli do siebie nawzajem z ogniodajnych luf. Nie, żeby sam tak nie robił, czy coś… Po prostu.... Przerażało go to. Nie wiedział do końca, o co chodzi z tym całym zamieszaniem, nie wiedział, czemu wszyscy jego znajomi nagle (bądź powoli i boleśnie) zniknęli. Oczywiście, wiedział to, co wszyscy, czyli, że pewnego dnia po prostu większość żywych istot zaczęła mutować, bądź najzywczajniej umierać. Była to ta łatwiejsza opcja. Te, które zostały nie miały najlżejszego życia. Większość mutacji była śmiertelna dla osobnika, lecz oczywiście, gdy mamy do czynienia ze skalą ogólnoświatową, nie tylko ludzi, lecz każdego gatunku zwierzęcia, rośliny, grzyba, protisty, bakterii, wirusa czy czego tam jeszcze, to pewnym jest, że część będzie śmiertelna, ale nie dla mutowanego, tylko dla otoczenia.

Wiedział również, że część obszarów Ziemi zostało bardziej dotkniętych, inne zaś mniej. Miał też niewyraźne pojęcie o tym, że woda w jakiś sposób uchowała swoich mieszkańców przed mutacjami, dzięki czemu dało się jeszcze jakoś żyć, pod warunkiem, że miało się dostęp do zbiornika, a mutanty również muszą pić i nie zamierzają się dzielić.

I to tyle. Żadnego wyjaśnienia, odnośnie przyczyn mutacji, możliwości zapobiegania im, czy jakichkolwiek perspektyw na zmianę tego stanu rzeczy. A to dlatego, że naukowcy, jak zresztą zdecydowanie dominująca większość rozumnej populacji tej planety stała się pożywką dla nowych pokoleń, które już tak skore do działań różnych od pożerania wszystkiego dookoła i reprodukcji nie były.

Był teraz w okolicach Morza Śródziemnego, jednym z tych obszarów, na których uchowały się tylko największe skurwysyny, ale te człowieka traktowały tak, jak my roztocza, więc ryzyko, że zostanie taki rozdeptany było minimalne. Głównie dlatego, że te wielkie monstra preferują podziemia, gdzie drążą olbrzymie jaskinie, na powierzchnię wyrzucając tony piasku. Nikt nie ma pojęcia, po co to robią i nikt specjalnie nie kwapił się, by sprawdzać. W końcu nawet najłagodniejszy gigant robi się nerwowy, gdy znajdzie szkodniki w swoim domu.

A gdy gigant dysponuje nie kapciem, czy gazetą, ale dwoma pięćdziesięcio-metrowymi kleszczami, setką odnóży i tysiącami zębów w żuwaczkach ukrytych pod maską podobną do ważkowej, nikt nie chciałby być w jego pobliżu, gdy robi się nerwowy.

Chłopak był bezpieczny, lecz długo na pustyni wytrzymać się nie da. Krążąc z budynku do budynku, zbierał jakieś puszki, czasem upolował jakąś ocalałą jaszczurkę, raz pięciometrowy ex-szczur z sześcioma łapami i kolcem jadowym w ogonie skończył jako tygodniowe racje żywnościowe.

Znużony krajobrazem jeszcze raz spojrzał na działający na bateriach słonecznych GPS, by ponownie sprawdzić, czy na pewno zmierza w dobrym kierunku. Na e-papierowym wyświetlaczu widniało jego dokładne położenie, obok róża wiatrów i na dole strałka wskazującą położenie wcześniej zdefiniowanego punktu. W tym wypadku- jednego ze szpitali, które w tym regionie dość często nie były wcale splądrowane, ponieważ mało kto zapuszczał się na tereny należące do gigantów, a "rdzenni" mieszkańcy po prostu poumierali, zanim zdążyli cokolwiek zabrać. Dla samotnego rangera jest to wręcz raj na tych resztkach Ziemi*. Nie to, żeby potrzebował antybiotyków, leku na astmę, czy był uzależniony od morfiny, ale byli ludzie, którzy potrzebowali różnych rzeczy. On nie wnikał, dla jakich celów. Jedyne, co go obchodziło, to czy przypadkiem nie spróbują mu zasadzić kulki w plecy, albo czy na pewno mają czym zapłacić. Materiały ze szpitala zapewniają duży zarobek, przy stosunkowo niewielkiej wadze i objętości, przez co łatwo można je było wpakować do torby w dużych ilościach, by potem stopniowo wymieniać na przedmioty cięzsze i bardziej dla niego przydatne, jak naboje, baterie, filtry, czy części zamienne do protez.

Więc nienaruszony szpital, był najlepszym celem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, który mogł zabezpieczyć i wykorzystywać jako osobisty bank. Byłby ustawiony do końca życia.

 

 

* Raj wypełniony zwłokami, groźnymi chorobami i ostrymi przedmiotami, na które łatwo się nadziać, ale jednak raj.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania