Kiedy nadejdzie czas cz.1

Każdy, kto choć raz spotkał Hope Lanstor, mógłby uważać jej życie za spełnienie marzeń. W wieku, zaledwie dwudziestu czterech lat była posiadaczką najlepiej prosperującej w kraju firmy eventowej, miała na koncie kilka milionów, wiernych przyjaciół Sama i Alison przy boku, stary, pięknie wyrestaurowany zamek pod miastem, w którym mieszkała wraz ze swoim ukochanym, starym niczym ich pałac, kamerdynerem Sajmonem, nazywanym przez nią wujem i równie sędziwym dogiem niemieckim, Luciusem. Ponad to była prezesem fundacji charytatywnej ,,Do Dzieła", w której zbierano pieniądze dla najbardziej potrzebujących dzieciaków. Jej rodzice, dwoje niesamowicie inteligentnych i najsympatyczniejszych ludzi jakich nosiła ziemia, również pozostawili jej niezły spadek pod postacią kolejnych milionów i przeświadczenia, że kochali ją najbardziej na świecie.

 

Tak, Hope mogłaby uchodzić za przykład idealnego życia i spełnienia wszelkich marzeń. Mogłaby, ale dopiero od dwóch lat tak właśnie się czuła.

 

Jako siedemnastolatka wylądowała w szpitalu z ostrą anginą i gorączką o wysokości czterdziestu stopni. Prawie umarła lekarzom na o wiele za dużym dla niej łóżku, nim zorientowali się, co jej dolega. Diagnoza była straszna. Do dzisiaj pamiętała łzy Sajmona i jej przyjaciół, jakie wylewali na korytarzu szpitala, nim ze sztucznymi uśmiechami wchodzili do jej sali.

 

Wyrok? Ostra białaczka limfoblastyczna. W skrócie ALL.

 

Pierwsza chemia nie przyniosła zadowalających efektów. Druga nie okazała się lepsza. Do chemioterapii dodano radioterapię ale i to nie wskrzesiło jej popapranego organizmu i nie dało mu kopa do podniesienia się na równe nogi. Po chemiach i radioterapii lekarze nie dawali jej zbyt wielkich szans na przeżycie. Pamiętała jak Sajmon mówił jej o tym w szpitalnej salce niemal dławiąc się łzami a Lucius, jakby wiedział, co się dzieje, leżał w jej nogach skomląc cicho i szturchając ją, co jakiś czas mokrym nosem. Miała przeżyć kilka tygodni, góra dwa lub trzy miesiące.

 

I wtedy nastał cud.

 

W krainie lekomanii, gdzie wszelkie eksperymentalne leki przynosiły rezultat jeden do miliona to właśnie ona została uhonorowana nagrodą ,,Jednej na milion w terapii CTL019". Kilka tygodni później wstała o własnych siłach i poczłapała w towarzystwie Sajmona oraz Luciusa do ich luksusowej limuzyny, którą odjechała do bajecznego pałacu rodziców.

 

Niestety, w wieku dwudziestu lat choroba powróciła a Hope ponownie znalazła się na szpitalnym łóżku z wypadającymi po kolejnej chemii i radioterapii włosami. Ale i wtedy okazało się że ma na swoim koncie odrobinę szczęścia do wykorzystania. Znaleziono dla niej obcego dawcę szpiku kostnego, przeprowadzono przeszczep, który przyjął się w całości i po kilku miesiącach spędzonych na zamkniętym oddziale mogła w końcu wrócić do żywych.

 

Cóż, ślepego szczęścia nie można było jej pozazdrościć ale cieszyła się, iż chociaż tyle dostała w darze od losu.

 

Otwierając na oścież drzwi lśniącej limuzyny, Hope po raz ostatni poprawiła burzę rudych loków jakie niesfornie kręciły się i wymykały z upięcia w ten parny, sierpniowy poranek. Strzepnęła niewidzialny pyłek z ołówkowej spódnicy w kolorze fuksji i stuknęła palcem w oddzielającą ją od szofera szybkę, która w mgnieniu oka opuściła się na dół ukazując w okienku poważną twarz Thomasa.

 

— Zrób sobie przerwę, Thomas — zawołała z jedną nogą na chodniku. — Jak tylko skończę, zadzwonię po ciebie.

 

— Tak jest — odparł czekając, aż wysiądzie.

 

Jak tylko znalazła się przed głównym wejściem do szpitala St. Marry limuzyna odjechała z podjazdu zostawiając ją samą. Mimowolnie po plecach Hope przebiegły ciarki. Była zdrowa, ludzie w tym szpitalu byli jej jak druga rodzina ale mimo wszystko wspomnienia tych długich miesięcy wypełnionych bólem i łzami jej ukochanych ściskało jej żołądek, gdy tylko pojawiała się w pobliżu kliniki.

 

Biorąc ostatni wdech, po raz kolejny poprawiła mankiety białej koszuli oraz pasek torebki i szybko przekroczyła próg. Od razu uderzył w jej nos tak znajomy i mało przyjemny zapach szpitala charakteryzujący się smrodem leków, chemikaliów i środków dezynfekujących. Musiała przystanąć, by nie zemdleć. Przypominało jej to zapach śmierci. Właśnie tak ona pachniała.

 

Hope weszła do jednej z wind, cisnąć się w niej z kilkoma innymi pacjentami, lekarzami i odwiedzającymi, czując jak z każdym pokonywanym piętrem kliniki jej serce podskakuje o kilka minimetrów wzwyż jej ciała, by na docelowym piętrze onkologii znaleźć się gdzieś koło jej gardła. Wychodząc na korytarz nie skierowała się w lewo na onkologię dorosłych, jej nogi poniosły ją na prawo do oddziału onkologii dziecięcej gdzie zawsze przesiadywał jej lekarz i dobry przyjaciel Emanuel Johanson. To tam zawsze omawiali kolejne wyniki jej badań kontrolnych a po wszystkim zamykali się w sali zabaw dzieciaków, aby pogadać z najmłodszymi i zająć im czas pomiędzy posiłkami a odwiedzinami rodziców.

 

Idąc korytarzem Hope dostrzegała na drzwiach i ścianach naklejki i plakaty z logo jej fundacji i nie mogła nie poczuć tej iskierki zadowolenia na myśl, że to w jakimś stopniu dzięki niej onkologia dziecięca przy St. Marry przeżywała swoją drugą młodość. Jednak pomimo śmiechu dzieciaków jakie dochodziły do jej uszu przez zamknięte drzwi bawialni, Hope nie potrafiła się cieszyć ze spotkania ze swym przyjacielem. Może właściwie dlatego, iż wcale nie miała go spotkać.

 

Tydzień temu Emanuel przeszedł na zasłużoną, spóźnioną o kilka lat emeryturę a ona miała spotkać się z nowym ordynatorem oddziału i jej lekarzem prowadzącym nijakim D. Colin. Tak, tak, właśnie tak. Pan D KROPKA COLIN. Po tym jak dostała od niego krótką notkę o kolejnym spotkaniu w sprawie badań kontrolnych, pod którą właśnie tak się podpisał, Hope wiedziała już, że nie zostaną przyjaciółmi.

 

Ktoś, kto podpisywał się z kropką zamiast imienia musiał być starym zrzędą z kilkunastoma dyplomami na ścianie gabinetu, z okularami o grubych szkłach i mnóstwem udanych przeszczepów na koncie. Pocieszała się jedynie myślą, iż i on za długo nie zabawi na tym stołeczku, nim dopadnie go emerytura, a jeśli przez kolejne dwa lata nie będzie miała problemów ze zdrowiem, ich spotkania ograniczą się do jednego na rok.

 

Stąpając szybko w kierunku recepcji, co i rusz odpowiadała na powitania pracowników onkologii. Znała tu niemal wszystkich i z każdym miała dobry kontakt. Znała Aloe i Truddi, pracowników sprzątających oddział na porannej zmianie oraz Georga i Kevina, pracujących na popołudniówki, znała Dominika, Jo i Ashtona, trójkę pielęgniarzy, Conni z dyżurki i Franka, miłego starszego pana na emeryturze, który w wolnych chwilach umilał dzieciakom wieczory przychodząc do szpitala z rzutnikiem, laptopem i mnóstwem bajek, które oglądali na ścianie bawialni dzięki projektorowi.

 

Hope znała niemal cały personel i mimo tych chwil jak dzisiaj, kiedy strach przed wynikiem badań niemal paraliżował jej nogi, czuła się tutaj jak w domu. Traktowała personel jak rodzinę a oni traktowali ją tak samo. Z kilkoma osobami spotykała się nawet poza szpitalem i nie wyobrażała sobie, by miało ich zabraknąć w jej życiu. Między innymi było tak, z zaledwie trzydziestoletnią recepcjonistką o słodkiej, okrągłej twarzy i wodospadem długich do połowy pleców, prostych włosów barwy kakao, które Judi upięła dzisiaj w koński ogon. Jej pudrowo różowy uniform ładnie podkreślał lekko czerwone policzki Judi i jej wieeeeelkie, brązowe oczy.

 

― Cześć Judi! — zawołała wesoło wyrywając Judi z zamyślenia.

 

— Cześć! — podskoczyła wystraszona a widząc stojącą przed nią Hope, uśmiechnęła się szeroko. — Jak się masz?

 

— Całkiem dobrze. Wybacz, że nie oddzwoniłam w sobotę. Byłam akurat na weselu klientki.

 

— Och, to nic — Judi machnęła dłonią odkładając na bok biurka pokaźny stos dokumentów. — Chciałam jedynie zapytać czy nie chciałabyś wyskoczyć ze mną, Luckiem i Jayem na drinka we wtorek.

 

Hope musiała przymknąć powieki, by przyjaciółka niedojrzała w jej oczach niesmaku i irytacji. Nie miało to nic wspólnego z Judi, broń Boże, ani też z jej mężem Luckiem, którego Hope uwielbiała nad życie. Problemem był uganiający się za nią kuzyn Lucka, wspomniany Jay.

 

I o ile na początku amory młodego polityka sprawiały Hope zadowolenie, tak potem Jay okazał się bardzo natarczywy i cholernie... Lepki. Ciągle zasypywał Hope telefonami i smsami, co i rusz pojawiał się na różnych uroczystościach i bankietach, w których i ona brała udział i kupował jej śmiesznie drogie prezenty jakby już byli parą. Jednak kres jej życzliwości nadszedł, kiedy mimo jej głośnego i stanowczego ,,Nie" Jay postanowił ją pocałować.

 

Ich znajomość skończyła się jej dłonią na jego policzku i Hope miała nadzieję, że nigdy więcej go nie spotka. Niestety to, co okazało się końcem dla niej, nie zniechęciło Jaya, który co krok starał się zaprosić ją na drinka lub kolację.

 

— Cholerna szkoda, ale nie mogę — jękła czując jak jej język zaplątuje się w supeł od tego okropnego kłamstwa.

 

Judi spojrzała na nią z uniesioną wysoko brwią.

 

— Wiesz, że nie umiesz kłamać prawda?

 

— Wiem... — ramiona Hope opadły w niemocy.

 

— Nie martw się — Judi poklepała ją po dłoni. — Jakoś cię wykręcę z tego spotkania.

 

Uśmiechając się do Judi, Hope poczuła do niej wielką wdzięczność. Nie powiedziała jej, co się stało między nią a Jayem, bała się, że Judi powie to Luckowi a ten wybije zęby swojemu kuzynowi. Nie chciała, by przez nią i to całe nieporozumienie dwóch, tak dobrze rozumiejących się mężczyzn, pobiło się i obraziło na siebie.

 

— Jesteś wielka.

 

Judi wzruszyła jedynie ramionami zaglądając do wielkiego kalendarza. Właśnie za to Hope ją uwielbiała. Judi nie pytała o rzeczy o jakich człowiek nie chciał rozmawiać, nie wtrącała się w twoje sprawy ale pozostawiała w twojej świadomości notatkę zapisaną dużymi literami, iż jeśli tylko zechcesz, ona będzie pod telefonem pozwalając ci wypłakać się i wyżalić. Była jedną z tych wspaniałych ludzi o dobrym sercu i delikatnym języku, jakich Hope miała zaszczyt poznać w swoim życiu.

 

— Masz dzisiaj umówiony termin?

 

—Tak, dziesiąta piętnaście — przytaknęła przechylając się konspiracyjnie przez blat recepcji. — Jaki jest mój nowy lekarz?

 

Judi podniosła na nią wzrok ponad monitorem komputera i skrzywiła się znacznie. Jej wielkie, brązowe oczy zawsze ciepłe i uprzejme nie potrafiły ukryć niechęci do doktora Colina a to znaczyło, że facet musiał być totalnym gburem. Judi nie potrafiła nienawidzić, ale jeśli już tak się stało, to było jak w banku, że ta osoba nie zasługiwała na zainteresowanie, niczyje prócz policji bądź egzorcysty.

 

— Cześć, słodka dziewczyno!

 

Obie spojrzały w kierunku pojawiającej się na korytarzu kobiety w stroju pielęgniarki. Mimo swojego wieku miała piękne, czarne włosy upstrzone kilkoma pasmami siwizny upięte w gruby warkocz a jej ciemne oczy lśniły łobuzerskimi iskierkami. Spore biodra bujały się przy każdym jej kroku a dorodny biust podskakiwał jak szalony w opiętym uniformie. I mimo że miała najwyżej pięć stóp wzrostu, kobieta była piękna nad wyraz. Spod krótkich rękawków wdzięczyły się maoryskie tatuaże, jej największa duma i skarb.

 

Hope pamiętała jak, jeszcze jako siedemnastolatka, wraz z innymi dzieciakami chowała się przed oddziałową pielęgniarką pod prześcieradłami i udawała, że śpi, by po obchodzie zasiąść w kręgu na podłodze i opowiadać straszne historie. Elli była postrachem wszystkich dzieciaków z onkologii. Zawsze poważna, zawsze czujna i nieustępliwa. Każdy się jej bał a ona to wykorzystywała i wycinała im jeszcze większe żarty. Teraz, kiedy Hope wyrosła ze strachu przed Elli, uważała ją za kogoś na wzór jej matki. Elli zawsze była dobra i czuła, miała zasady, ale jaka matka ich nie miała?

 

— Elli! — zawołała przytulając podchodzącą kobietę. — Wreszcie wróciłaś!

 

Elli od miesiąca była na wyprawie do Nowej Zelandii, swojego ojczystego kraju i Hope okropnie za nią tęskniła. Tęskniła za ich wspólnym czasem w klinice i poza nią. Tęskniła za jej opowieściami o Maorysach i legendach jakich Elli nasłuchała się jako dziecko.

 

— Też się za tobą stęskniłam — odparła przytulając ją do swojej wielkiej piersi. — Musimy się umówić na kawę. Przywiozłam dla ciebie parę pamiątek.

 

— Oczywiście, że tak — przytaknęła z nieudawaną radością.

 

Elli mrugnęła do niej porozumiewawczo i oparła się o blat recepcji.

 

— O czym gawędziłyście ptaszki?

 

— Rozmawiałyśmy właśnie o Dupku Colinie — Judi szepnęła do Elli a oczy Hope o mało nie wyskoczyły z orbit.

 

— Judi!

 

W życiu nie słyszała, by Judi mówiła tak o jakimkolwiek członku ich załogi. W sumie, to nie słyszała, by Judi mówiła tak o kimkolwiek.

 

— Ach, o tym bufonie — westchnęła Elli.

 

Hope jak rażona piorunem spojrzała na kobietę.

 

— Chryste, co wy mówicie? — pisnęła.

 

— On jest okropny Hope. Ani grama dobroduszności. Stuprocentowy służbista — jak na potwierdzenie swych słów, Judi upiła łyk zimnej kawy z kubka w misie.

 

Hope przeskakiwała z twarzy Elli na Judi i z Judi na Elli. A one były tak poważne, że niemal zabrała nogi za pas i zwiała gdzie pieprz rośnie.

 

— Dziewczyny... Proszę was, ja muszę tam zaraz wejść. Nie może być, aż tak źle...

 

Jak na znak telefon Judi pisnął żałośnie, jakby i on miał dość doktora Colina a Judi zrobiła zbolałą minę, włączając telefon na głośnomówiący.

 

— Panno Marck — zadudnił głos w interkomie. — Od pięciu minut czekam na akta Charlotte. Długo to jeszcze potrwa?

 

— Już się robi doktorze Colin — Judi jękła patrząc błagalnie na Hope.

 

— Mam nadzieję, że to nie jest ponad Pani możliwości, by odnaleźć kilka kartek papieru. — mruknął doktor, po czym odłożył słuchawkę z głośnym trzaskiem.

 

Hope popatrzyła po skrzywionych twarzach koleżanek.

 

— Właśnie o tym mówiłyśmy — westchnęła Elli klepiąc po dłoni bladą jak ściana Judi. — Facet robi tu niezły terror, ale z drugiej strony to ponoć jeden z najlepszych specjalistów w kraju.

 

— Nie zmienia to faktu, że jest dupkiem — mruknęła Judi wychodząc za ladę recepcji. — Powiem mu, że już przyszłaś.

 

Posłała im spojrzenie pełne cierpienia a one pomachały jej jakby właśnie szła na szubienicę.

 

— Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, by Emanuel powołał na stanowisko ordynatora onkologii takiego drania za jakiego go macie, Elli — Hope zwróciła się do stojącej u jej boku kobiety.

 

— Także nie mogłam w to uwierzyć i przez ostatnie kilka dni próbowałam odnaleźć w nim choćby odrobinę ludzkich odruchów ale jest, niestety, tak jak jest. To buc.

 

Powiedziawszy to Elli odwróciła się do wołającego ją pielęgniarza i ściskając Hope na pożegnanie, wróciła do swoich obowiązków. Przez kilka kolejnych chwil Hope stała oparta o ladę recepcji czekając na pozwolenie wejścia. Kiedy nareszcie drzwi gabinetu, w którym zniknęła Judi otwarły się, Hope miała ochotę uciec.

 

Judi była blada jak ściana a w kącikach jej oczu lśniły łzy. Policzki w przeciwieństwie do reszty jej uroczej buzi były czerwone jakby ktoś ją w nie uderzył i przez chwile właśnie tak się zachowywała.

 

— Możesz wejść — pisnęła siadając za komputerem.

 

— Judi...

 

Ale ta tylko pokręciła przecząco głową wyciągając z szuflady biurka paczkę chusteczek. Wydmuchała szybko nos i z utkwionym w monitorze wzrokiem poprosiła ją, by weszła jak najszybciej do gabinetu.

 

Nie chcąc przysparzać Judi problemów, Hope poprawiła na ramieniu torebkę i szybko przemknęła do sali, w której miała spotkać doktora Colina.

 

Biuro na pierwszy rzut oka nie zmieniło się za bardzo po odejściu Emanuela. Ściany wciąż były jasno kremowe, biurko wciąż to samo, z ciemnego drewna a za nim ten sam, skórzany fotel. Jednak zamiast zdjęć Emanuela z dzieciakami, jakie wisiały na ścianach było tu teraz kilka kopi jakiś obrazów, które Hope widziała na wystawie w muzeum. Na biurku zamiast kolejnych zdjęć leżało kilka długopisów i mnóstwo akt pacjentów a sofa z kąta, na której Hope przesiadywała z Emanuelem znikła zastąpiona kwiatem w doniczce. Hope miała jedynie nadzieję, że Emanuel zabrał ją ze sobą i nie dał jej wyrzucić na śmietnisko.

 

Rozglądając się po gabinecie Hope dostrzegła go. Doktor stał przy oknie z uwagą czytając dokumenty zamieszczone w zielonej aktówce z jej imieniem i nazwiskiem nadrukowanym na okładce. I cholera, wcale nie wyglądał na starego ani tym bardziej na typowego lekarza.

 

Doktor Colin był wysokim mężczyzną, o wiele większym od Hope a to, nie byle co, gdyż sama miała dobre metr siedemdziesiąt pięć, a w szpilkach które miała na sobie była o dziesięć centymetrów wyższa. Mimo to doktor był o wiele wyższy, mógł mieć dobre dwa metry ale to, co najbardziej zdziwiło Hope to jego wiek. Mężczyzna mógł mieć najwyżej trzydzieści pięć lat i był...

 

Co tu dużo mówić. Był bardzo przystojny.

 

Miał odrobinę za długie blond włosy, które nosił nonszalancko zaczesane do tyłu i bardzo męską, kwadratową twarz upstrzoną dwudniowym zarostem. Nie należał do umięśnionych typków jakich widywała na siłowni w mieście ale też nie był mizernym chudzielcem. Był wysportowany i sprawiał wrażenie silnego, o czym świadczyły spore mięśnie ramion odznaczające się pod białym kitlem.

 

— Pani Lanstor? — zapytał, nie odwracając się do niej.

 

— Panna — powiedziała automatycznie, niemal od razu żałując gdy lekarz spojrzał na nią zimno, skanując ją od stóp do głów swoimi błękitnymi, lodowymi oczami.

 

Czuła się jak na wystawie w jakimś drogim butiku, gdzie była drogą sukienką o wątpliwej urodzie a on klientem zastanawiającym się właśnie czy ma zamiar wydać taką sumę za kawałek materiału. Hope nigdy nie należała do ludzi oceniających innych po pozorach, nauczyła się od Elli szukania w każdym odrobiny dobra. Niestety Elli miała rację, w tym człowieku nie potrafiła tego znaleźć a po jednym jego spojrzeniu wiedziała już, że w nim nie znajdzie bratniej duszy.

 

— Ma Pani obrączkę na palcu — wskazał brodą spory pierścionek na jej palcu.

 

Odruchowo złapała palcami za pierścionek obracając go na palcu. Robiła to zawsze, kiedy tylko czuła się zdenerwowana, a przy tym lekarzu czuła się jak na dywaniku.

 

— Należała do moich rodziców — odparła cicho.

 

— Do obojga?

 

Podniosła na niego wzrok ale on już na nią nie patrzył.

 

— Przetopiłam ich obrączki w jedną...

 

— Proszę usiąść — przerwał jej nieuprzejmie i z nosem w dokumentach, wskazał krzesełko przed biurkiem.

 

Zaciskając usta wykonała polecenie. Nie, w żadnym przypadku nie zostaną przyjaciółmi i Hope już żałowała, że Emanuel odszedł na emeryturę. Z nim całe to przedstawienie lekarz — pacjent wyglądało o niebo lepiej. Zazwyczaj zasiadali na wspomnianej sofie, wypijali kawę rozmawiając o wszystkim i o niczym, po czym Emanuel rzucał coś na wzór ,,Wszystko z tobą dobrze aniołku,, i oboje szli do dzieciaków, by trochę się z nimi pobawić.

 

Przy tym lekarzu nie mogła najwyraźniej liczyć nawet na szklankę wody.

 

— Przeszczep szpiku kostnego jak do tej pory przynosi oczekiwane skutki.

 

Hope przytaknęła głową, choć doktor nie mógł tego widzieć. Wciąż z oczami utkwionymi w dokumentach poruszał niemo ustami, a Hope, mimo całej niechęci jaką w niej wzbudził swoim karygodnym zachowaniem, musiała przyznać, że miał bardzo ładne usta.

 

— Tak. Reemisja trwa już trzy lata, po ośmiu miesiącach od przeszczepu wróciłam do domu...

 

— Tak, wiem — mruknął a Hope zmrużyła oczy w gniewie. — Umiem czytać Panno Lanstor.

 

Boże, czy on już od zawsze będzie jej się wtrącał w zdanie? Ten człowiek był niesamowity. Potrafił ją wyprowadzić z równowagi po mniej niż pięciu minutach rozmowy. I najwyraźniej nie było mu dość.

 

— Więc, po co mnie Pan pyta, doktorze? — zapytała, czując jak coś nieprzyjemnego kręci się w jej żołądku.

 

— Nie pytałem — stwierdził zimno. — Po prostu głośno myślałem.

 

Przez następne kilka minut doktor czytał jej akta a Hope siedziała cicho jak mysz pod miotłą, nerwowo kręcąc kciukami młynka. Modliła się, by lekarz jak najszybciej powiadomił ją o wynikach badań kontrolnych i pozwolił jej odejść. Nigdy wcześniej nie czuła się w tym gabinecie tak niepewna i niemile widziana jak dzisiaj.

 

— Przez osiem miesięcy po przeszczepie była Pani leczona immunosupresyjnie i trzykrotnie trafiła Pani z powrotem do szpitala z powodu kilku powikłań.

 

Hope nie odpowiedziała. Skoro potrafił czytać, a ewidentnie to teraz robił, zapewne jej potwierdzenie znowu zbyłby jakimś kąśliwym komentarzem.

 

— Panno Lanstor?

 

Podniosła na niego wzrok, widząc jak wpatruje się w nią swymi błękitnymi oczami. Niemal zazgrzytała zębami ze złości.

 

— Podobno potrafi Pan czytać — warknęła zimno.

 

— Owszem ale chcę wiedzieć, że po tych trzech powrotach rozumie Pani powagę sytuacji i nie będzie się Pani więcej narażać na zakażenia wirusami.

 

Hope omal nie spadła z krzesła, na którym siedziała.

 

Co za...

 

Czy on ją właśnie poucza jak ma dbać o swoje zdrowie? Co za tupet! Ona jako jedna z tych nielicznych ,,szczęściarzy" doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak wielką wagę musi przykładać do zdrowego stylu życia. Czy on miał ją za idiotkę?

 

— Doskonale wiem jak mam o siebie dbać i ...

 

— Jakoś mi się nie wydaje — przerwał jej, z powrotem pakując nos w dokumenty. — Gdyby tak było, nie wracałaby Pani do nas trzy razy po przeszczepie.

 

Musiała przymknąć oczy, by się uspokoić, w innym przypadku nie była pewna czy nie rzuciłaby się mu do gardła.

 

— Proszę wierzyć mi na słowo doktorze — syknęła. — Nie jestem głupia.

 

Doktor Colin spojrzał na nią uważnie. Hope miała wrażenie, że stara się tym zajrzeć w głąb jej duszy. Bardzo niemiłe doświadczenie.

 

— To się okaże — rzekł zimno, po czym rzucił na biurko teczkę z jej imieniem i ruszył do wyjścia.

 

Nie wiedząc czy to koniec spotkania czy nie, Hope ruszyła za nim.

 

— Pani wyniki są wysoce zadowalające, Panno Lanstor — powiedział, kiedy do niego podeszła. — Konieczna jest dieta lekkostrawna ale wysokobiałkowa i wysokokaloryczna.

 

— Wiem — niemal pisnęła w gniewie. — Cały czas ją stosuję i to dlatego przytyłam piętnaście kilo od ostatniej chemii.

 

— Dobrze — przytaknął, otwierając przed nią drzwi a ona wyszła na korytarz. — Oby tak dalej, Panno Lanstor. Trzeba o siebie dbać. Niestety pieniądze, nawet ich miliony nie są w stanie nam zapewnić zdrowia, jeśli sami o to nie zadbamy. Lekarze to nie cudotwórcy.

 

Hope poczuła jak znowu coś w jej żołądku podskakuje do góry i z siłą wali po jego wnętrzu. Czy on właśnie zasugerował, że ze względu na to ile ma na koncie, Hope będzie bezmyślnie szastać na prawo i lewo swoim zdrowiem? Już miała otworzyć usta, by zasypać go wiązanką kwiecistych epitetów, kiedy coś uczepiło się jej kolana i ścisnęło je delikatnie.

 

Zaskoczona spojrzała na dół i uśmiechnęła się szeroko.

 

— Denis — schyliła się do ośmiolatka, którego łysa głowa świeciła w świetle lamp korytarza i poprawiła mu zwisające z nosa wąsy tlenowe.

 

— Jest poniedziałek. Judi powiedział, że na pewno nas odwiedzisz — powiedział, zarzucając jej na szyję chude rączki. — Ale jest już prawie jedenasta a ciebie nie było. Myślałem, że nie przyjdziesz.

 

Denis oderwał się od jej szyi i spojrzał na nią z winą malującą się w oczach. Po chwili przeskoczył swymi ogromnymi oczami na stojącego wciąż w drzwiach doktora Colina i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

 

— Cześć Dru — powiedział wesoło.

 

Zaskoczona Hope odwróciła głowę do doktora. Patrzył na nich uważnie ze zmarszczonym czołem i brwiami układającymi się w ciasne ,,v" nad jego nosem. Hope nie mogła pojąć, by człowiek tak bezduszny i zimny zaskarbił sobie sympatię Denisa. Chłopiec był sierotą, w dodatku bardzo zamkniętą w sobie, a samej Hope jak i Emanuelowi zajęło dobre pół roku, aby do niego dotrzeć. Denis nie był kimś, kto otwierał się od tak na nowe znajomości a fakt, że zaledwie po kilku dniach uważał nowego doktora za kogoś godnego jego uwagi, był niesamowity.

 

— Cześć Denis — odparł doktor tonem tak całkowicie innym niż ten, jakim dopiero co rozmawiał z Hope. — Zjadłeś dziś swój szpinak?

 

Denis uśmiechnął się przebiegle. Hope wiedziała jak mały nienawidzi szpinaku. Nie raz i nie dwa przyłapywała go na wtykaniu go w różne zakamarki oddziału albo chowania po kieszonkach spodni od piżamy, by móc je wyrzucić do kosza.

 

— Zostawiłem ci na moim talerzu — odparł i poprawiając stojącą przy jego nogach butlę z tlenem, pociągnął dłoń Hope, by jak najszybciej uciekli do bawialni.

 

— Do widzenia — rzuciła do lekarza, który wciąż bacznie jej się przyglądał.

 

Nie spodziewała się, by jej odpowiedział a on nie zawiódł jej oczekiwań. Odwrócił się na pięcie i bez słowa wmaszerował do swego gabinetu.

 

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

Więcej na wattpad.pl @zoerenneemorin oraz na

zoerenneemorinbook.blogspot.pl

Następne częściKiedy nadejdzie czas cz.2

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania