Poprzednie częściKiedy nadejdzie czas cz.1

Kiedy nadejdzie czas cz.2

Po powrocie do pracy Hope wciąż trzęsła się na myśl o jej nowym, mało uprzejmym i niemiłym w obejściu lekarzu ale czas, jaki spędziła z dzieciakami w bawialni skutecznie wynagrodził jej nieprzyjemne doświadczenie z rana. Denis zajął jej czas opowiadaniem o nowym bohaterze, jaki pojawił się w jego ulubionej serii książek fantasy i nawet przeczytał jej swoje ulubione fragmenty, które zaznaczył przyniesionym mu przez Hope markerem. Chłopiec był niezwykle inteligentny jak na jego osiem lat. Książek nie czytał, on je pochłaniał i to w ilościach, które mogłyby zawstydzić nie jedną bibliotekarkę. Hope uwielbiała go od pierwszego spojrzenia, kiedy jako pięciolatek przybył z domu dziecka z zapaleniem płuc, które na nieszczęście okazało się rakiem. Do tej pory Hope nie potrafiła zrozumieć takiej niesprawiedliwości losu. Nie dość, że chłopiec był sierotą, mieszkał w jednym z domów dziecka to w dodatku zachorował na to ,,paskudztwo" jak to między sobą nazywali, co skutecznie wykluczyło go z programu adopcyjnego. Okrutna prawda była taka, że przyszli rodzice nie chcieli opiekować się dzieckiem, które od samego początku sprawiałoby problemy.

 

Oprócz niego na oddziale znajdowało się aktualnie siedmioro innych dzieciaków. Charlotte, trzynastolatkę z mięsakiem tkanek miękkich, poznała już przy pierwszej swojej przygodzie z białaczką. Dziewczynka była bystra i odrobinę sarkastyczna, co z roku na rok zaczęło dominować w jej charakterze ale i to Hope w niej uwielbiała. I mimo amputacji lewej nogi, której nie dało się uratować Charlotte była pełna życia. Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że i jej przygoda z rakiem może skończyć się jej porażką, była bardzo inteligentna, ale nie sprawiło to, że przestała planować swoją przyszłość. Amputacja dwóch palców lewej dłoni też jej przed tym nie powstrzymała i kiedy tylko skończy osiemnaście lat, planowała zatrudnić się w firmie Hope, a ta miała jej to zamiar umożliwić.

 

Reszty dzieciaków Hope nie znała zbyt dobrze. Niektórzy z nich dopiero co trafili na oddział, inni mieszkali w klinice już jakiś czas, ale to ta dwójka była dla Hope najważniejsza. To obawa o nich, strach przed utratą Denisa i Charlotte spędzała jej sen z powiek. Tych dwoje Hope traktowała niczym własne dzieci i gdyby... Gdyby coś im się stało, Hope nie wiedziała czy umiałaby sobie z tym poradzić.

 

Wysiadając z limuzyny, wysłała Thomasa na lunch, na co ten jedynie przytaknął głową. Hope zatrudniła go po zawale Sajmona, który do tamtej pory upierał się normalnie pracować i wozić ją wszędzie tam, gdzie tylko zechce. Po ogromnej awanturze jaką Sajmon zrobił Hope, gdy ta wysłała go na przymusową emeryturę, to Sajmon wyszukał dla niej nowego szofera. Z tego, co Hope wiedziała, Thomas był emerytowanym żołnierzem ale o nic więcej nie chciała pytać. Im mniej wiedziała o kolegach Sajmona tym zdrowsza się czuła.

 

Przechodząc szybko przez zakorkowaną ulicę centrum, Hope weszła do jednego z biurowców gdzie na najwyższym piętrze znajdowało się jej biuro i pracowania. Było kilka minut przed trzynastą, więc nie spodziewała się znaleźć nikogo w pracy, o tej godzinie zazwyczaj wszyscy byli jeszcze na przerwie ale nie zdziwiła się też, kiedy po przekroczeniu progu luksusowego biura ujrzała za monitorem komputera uśmiechniętą twarz swojego przyjaciela Sama.

 

— Hej słoneczko! — zawołał na jej widok podnosząc się z obrotowego fotela.

 

Sam był niskim, pucułowatym mężczyzną o idealnej fryzurze ciemnych włosów, z równo przystrzyżoną brodą i z całym tym blaskiem typowym dla gejów. Jego styl ubierania się także mówił za niego jakiej jest orientacji. W jego szafie prym wiodły różnobarwne marynarki, koszule w paski i cętki oraz spodnie na kant, do których nosił ulubione mokasyny z krokodylej skóry.

 

— Hej! — przywitała się z nim całusem w usta. — Jak zwykle na mnie czekacie?

 

Hope rozejrzała się po pomieszczeniu szukając wzrokiem Alison. Jak w każdy poniedziałek, kiedy jechała do kliniki, aby posiedzieć z dzieciakami, jej przyjaciele czekali na nią z lunchem do momentu, aż wróci. Nawet gdyby miało to trwać, aż do wieczora.

 

— Jasne, że tak — Sam wzruszył nonszalancko ramionami. — Nie damy ci zjeść lunchu w spokoju.

 

— Tak właśnie myślałam — zaśmiała się podchodząc do biurka recepcji, by przejrzeć szybko notatki pozostawione dla niej przez Georginę, ich sekretarkę.

 

— Alison! Alison, Hope już jest! — wydarł się Sam, na co Hope podskoczyła w przestrachu. — Idziemy coś zjeść!

 

— Już idę! — dobiegł ich zdyszany głos z toalety.

 

Sam wywrócił teatralnie oczami, zakładając na ramię torebkę od LV i biorąc Hope pod ramię.

 

— Pospiesz ten swój wychudzony tyłek — mruknął na tyle głośno, by Alison mogła go usłyszeć.

 

— Daj mi spokój — warknęła kobieta wychodząc z łazienki, poprawiając po drodze swoją neonowo różową spódnicę w kontrafałdy.

 

Od kiedy ich znała, Sam zawsze dopiekał Alison o jej wagę i sylwetkę, która według jego standardów mieściła się w obrębie anoreksji a Alison jak zwykle zbywała jego komentarze machnięciem dłoni. Jeśli ktoś spytałby Hope o zdanie, to powiedziałaby, że przyjaciółka jest wprost idealna. Była, co prawda nie wysoka ale ze swoim ciałem mogłaby występować na wybiegach mody najpopularniejszych domów. Do tego te jej piękne, gęste blond włosy, które same z siebie układały się w ogromne loki.

 

Cóż, to co było perfekcją dla Hope, było absolutnym ,,no go" dla Sama.

 

— Popatrz na Hope — rzekł klepiąc ją po pupie, która dzięki diecie zrobiła się całkiem spora. — Dziewczyna przeżyła pieprzoną białaczkę i ma krągłości jak Bayonce, a ty? Marny chudzielcu...

 

Za to właśnie Hope uwielbiała Sama i Alison. Oboje nie robili z jej choroby tematu tabu. Mówili o tym głośno, nie zwracając uwagi na zszokowane spojrzenia reszty towarzyszących im ludzi, którzy traktowali Hope jak trędowatą. Ta dwójka robiła sobie żarty z jej choroby, kiedy Hope leżała na oddziale i miała dostać kolejną chemię. I za to ich kochała.

 

— Tobie też, by się przydała dieta — syknęła Alison zbierając klucze i telefon z biurka, by wpakować je do torebki. — Wyglądasz, jak mały prosiak.

 

Hope spojrzała kątem oka na Sama, który wyglądał jakby Alison przywaliła mu w twarz. Zaczerwienił się po koniuszki uszu i wpatrywał w przyjaciółkę w niemym niedowierzaniu.

 

— Jak możesz...

 

— Tak samo jak ty. A teraz chodźmy — Alison wyminęła Sama dumnym krokiem, przechwyciła z jego uścisku Hope wyprowadzając ją pod ramię z biura.

 

Do ich ulubionej restauracji, w której zwykli jadać, nie mieli daleko. Wystarczyło przejść na pieszo dwie przecznice i już byli w ,,Domu Oriana", przyjemnej włoskiej knajpce, gdzie popołudniami było spokojnie a wieczorami można było wypić kilka dobrych koktajli. Zasiadając w kącie pod ścianą, gdzie cała ich trójka miała wystarczająco miejsca i swobody złożyli zamówienie u wysokiego i przystojnego Włocha, który robił maślane oczy do Alison, starając się nie zwracać uwagi na Sama bez skrępowania patrzącego na jego tyłek.

 

— Więc, jaki jest twój nowy lekarz? — zapytał Sam polewając sokiem z cytryny swoje ulubione grillowane krewetki.

 

Na wspomnienie doktora Colina humor Hope diametralnie sięgnął piwnicy. Przeżywając w głowie na nowo spotkanie z niesympatycznym lekarzem, poczuła jak jej policzki płoną ogniem.

 

Nie znosiła go.

 

— Uuu... — zawołał Sam szturchając Alison w bok, przez co biedna upuściła na swoją nową spódnicę sporą porcję makaronu. — Popatrz na tę minę. Nowy doktorek, aż tak zaszedł ci za skórę?

 

— Nawet nie wiesz jak... — sapnęła mieszając widelcem w talerzu wypełnionym kurczakiem z ryżem w sosie pomidorowym.

 

— Nie i dlatego chcę poznać wszystkie szczegóły — powiedział, śmiesznie poruszając brwiami. — Wszystkie.

 

Zaczerpując mocnego wdechu, Hope wepchnęła do ust kawałek obiadu i przeżuwała go zawzięcie jakby to był sam doktor Colin. Połykając wszystko za jednym zamachem, na wydechu opowiedziała o ich spotkaniu nie pomijając tego, co mówiły o nim Elli i Judi, jak doktor potraktował przyjaciółkę i ją samą. Kiedy skończyła, oczy Sama i Alison niemal wychodziły z orbit.

 

— Dupek — sapnęła Alison upijając dietetycznej koli.

 

— Zgadzam się w pełni, kochana — przytaknął Sam. — Straszny dupek.

 

I jakby to miało dopełnić sensu jego słów, wpakował zamaszyście do ust sporą krewetkę.

 

— Nie przejmuj się Hope — zagadnęła po chwili Alison, starając się zetrzeć plamę po sosie z nowego nabytku, jakim była jej spódnica. — Nie będziesz musiała zbyt często przebywać z tym chamem.

 

— Jasne... — Hope odrzuciła na talerz widelec, chowając twarz w dłoniach. — Tylko każdego tygodnia w poniedziałki, kiedy będę odwiedzać dzieciaki.

 

— Zawsze możesz dzwonić do Judi i pytać czy ten, pożal się, lekarz jest w zasięgu wzroku.

 

— Alison, proszę daj spokój — Sam wskazał jej talerz jakby mówiąc, że to nim ma się zając. — Hope, skarbie, to tylko mężczyzna. Olej go, tylko tyle możesz zrobić i nie zwariować.

 

Kiedy o siedemnastej trzydzieści wyszła z biura, właśnie zbierało się na deszcz, który zaczął lać strumieniem w połowie drogi za miasto gdzie mieszkała Hope. Wycieraczki limuzyny nie nadążały za ścieraniem wody z szyby, co sprawiło, iż jechali zaledwie trzydzieści do czterdziestu kilometrów na godzinę i dało Hope niepotrzebny czas do myślenia. Myślenia i na nowo przeżywania dzisiejszego poranka, bo mimo że wśród przyjaciół i bliskich jej ludzi była uważana za twardzielkę, Hope tak naprawdę była bardzo wrażliwą osobą. Wszystko przeżywała dwa razy bardziej niż inni, a wszelkie przykrości jakie ją spotykały, jej uparty mózg analizował przez kolejny tydzień.

 

Nareszcie, westchnęła po godzinie jazdy widząc wysoką bramę i gęsto rosnące wokoło jej posiadłości tuje. Thomas wcisnął guzik na pilocie sterującym automatyczną bramą, która po chwili rozchyliła się wpuszczając ich do innego świata. Do świata Hope, w którym była bezpieczna i szczęśliwa.

 

Mimo lejącej się z nieba powodzi i gęstej mgły, dostrzec można było ogromny, zabytkowy zamek z szarego kamienia usadowionego na końcu długiego podjazdu. Pałac zbudowany był na wzór litery U i pokryty był z lewej strony od ziemi po dach zielonym bluszczem. Jego dwie wieżyczki górowały nad posiadłością niczym dwie, dumne damy, z których okien rozpościerał się piękny widok na ogrody, jezioro i las. Hope uwielbiała swój dom, był taki... Całkiem w stylu jej rodziców, a przynajmniej tak sobie wmawiała, w końcu to oni go kupili.

 

Thomas zaparkował limuzyną w podziemnym garażu, ustawiając ją pomiędzy ulubioną Carrerą Hope i terenowym Hummerem Sajmona. Dziękując szoferowi, wysiadła i przeszła schodami do ogromnego holu przepełnionego drewnianą boazerią i meblami z dębu. Z holu przechodziło się do sali balowej, ogromnej jadalni, sali konferencyjnej, prywatnego kina i pomieszczeń dla służby. Za krętymi schodami znajdowała się kuchnia oraz pomieszczenia gospodarcze.

 

Jak tylko przekroczyła próg domu, usłyszała stukot pazurów o drewnianą podłogę i wesołe szczekanie. Lucius, ogromnej wielkości dog, o czarnej jak noc sierści podbiegł do niej ślizgając się na wypastowanej podłodze. Wcisnął łeb między udo a dłoń Hope domagając się pieszczot niczym małe szczenie i przez pierwsze dziesięć minut zmuszona była czochrać go za uszami i klepać po boku. Kiedy zadowolony z powitania Lucius dał jej wreszcie spokój i usadowił się przy schodach czekając, aż ruszy się z holu, Hope odstawiła torebkę na stoliku koło wejścia dopiero teraz dostrzegając leżący na nim liścik.

 

,,Jestem u Emanuela na partyjce brydża.

 

Kocham S."

 

— No tak, to było do przewidzenia — powiedziała do siebie, odrzucając karteczkę na bok.

 

Od kiedy tylko pamiętała, Sajmon miał bardzo dobry kontakt z jej lekarzem. Jak tylko stało się jasne, co tak naprawdę jej dolega, ta dwójka stała się niemal nierozłączna.

 

— Panienko Hope — usłyszała za swymi plecami.

 

Przestraszona podskoczyła do przodu, waląc łokciem o kant blatu. Obróciła się na pięcie spoglądając na twarz równie wystraszonej, co ona gosposi, Jessiki.

 

— Tak? — wysapała dotykając dłoni, pod którą szaleńczo biło jej serce.

 

Jessica zrobiła jakiś bliżej nie określony ruch, coś pomiędzy ucieczką a próbą przytulenia jej. Zrezygnowała jednak z obu tych rzeczy i zastygła w dziwnym bezruchu, z miną totalnego winowajcy.

 

— Czy mam nakryć do stołu w jadalni? — zapytała dalej trzymając się na odległość, jakby Hope miała zamiar zemdleć.

 

— Dziękuję Jessico, ale dziś zjem w małym salonie — odpowiedziała.

 

— Oczywiście, Panienko.

 

Służka przytaknęła głową, po czym udała się przez korytarz do znajdującej się za schodami kuchni. Kiedy zniknęła jej z oczu, Hope wraz z Luciusem przy nodze powędrowała kręconymi schodami na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się kilkanaście sypialni dla gości, mała bawialnia, biuro jej i Sajmona, oraz ich sypialnie. Wchodząc do swego wielkiego pokoju o jasnych ścianach i modnym wystroju, gdzie królowało łóżko wielkości pola namiotowego, Hope miała tylko jeden cel.

 

Kąpiel. Gorąca, długa kąpiel w olejkach, z bąbelkami, kilkoma świecami i uspokajającą muzyką w tle. Niestety, choć leżenie w gorącej wodzie przez ponad godzinę, aż jej opuszki stały się pomarszczone i miękkie było bardzo miłe, Hope nie potrafiła wymazać z pamięci okropnego zachowania swego doktora. I mimo że był przystojny, co tu się oszukiwać, kiedy taka była prawda, wiedziała już, że od dzisiaj czekać tylko będzie na to, by pięć lat po jej przeszczepie jak najszybciej minęło i nie będzie musiała spotykać się z tym bucem nigdzie, poza korytarzem szpitala. I wiedziała także, że nawet to będzie dla niej okropne za każdym razem gdy do tego dojdzie.

 

Kiedy wyszła z wanny, o całe dziesięć kilo lżejsza, kolacja już na nią czekała. Denni, ich kucharka, przyszykowała dla niej porcję ulubionego musli ze świeżymi truskawkami i sok z pomarańczy a dla jej kompana, miskę przedniej wołowiny. Kiedy oboje z Luciusem najedli się do syta, choć dog zapewne w stanie by był zjeść jeszcze dwie takie porcje, umościli się na sporej kanapie oglądając The Simpsons lub jak Lucius, śpiąc.

 

Jednak mimo to, że czuła się błogo, w głowie Hope wciąż i wciąż pojawiał się cholerny D KROPKA COLIN.

 

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

Więcej na wattpad.pl @zoerenneemorin oraz na

zoerenneemorinbook.blogspot.pl

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania