Poprzednie częściKowal najważniejszy fach

Kowal najważniejszy fach cz2

Rotmistrz Józef Gogolewski

Po lesie jeszcze echo dudniło salwą wystrzałów. Jedna tylko wystarczyła, aby w kilka chwil cały oddział dragonów legł martwy. Spłoszone konie, nie rozumiejąc wydarzeń, rozpierzchły się we wszystkie strony. Jedne zrzucając tym swych martwych jeźdźców, inne galopując z nimi w przydrożne zarośla. Huk i jęk konających Moskali, tylko tyle rotmistrz Gogolewski usłyszał. Siedział na swym karym koniu za swoim pułkiem. Schował karabelę z powrotem do pochwy. Tym razem nie będzie potrzebna.

—Rotmistrzu! Jednym strzałem! – zameldował adiunkt Wojciech, wyraźnie zadowolony z tej potyczki. – Zupełnie ich zaskoczyliśmy.

—Niebywałe… coś odciągnęło ich uwagę od naszej jazdy. – Rotmistrz spiął konia, dał mu znak by powoli ruszył. – Nikt nie przeżył?

— Nikt rotmistrzu. Podeszliśmy ich tak blisko, że aż niepodobna

— Sprawdzić ich, zobaczcie co kto ma, co by nam pomogło skąd się tu Moskale wzięli.

— Tak jest panie rotmistrzu. – Adiunkt zasalutował, zsiadł z konia i wraz z drugim oficerem poczęli przeszukiwać poległych.

Gogolewski tropił Moskali od kilku dni, jak tylko pod Wschową zwiad doniósł mu, że widziano całe oddziały jazdy kozackiej. Tu doszedł zaledwie kilku zbrojnych. Może to podjazd, może się jakiś pułk zapuścił. Tak czy inaczej o kilku pomniejszył przeciwnika.

—Panie rotmistrzu! Jest jeden żyw. Nietomny, ale dycha – zawołał adiunt ze środka pobojowiska. – Ale to chyba nie Moskal…

— Nie kozak? – Zdziwił się dowódca, spiął konia aby podjechać do adiunkta. – Prawda. To jakiś cywil. Ciekawe.

—Może to szpic jaki, przekupny. Dokujmy zdrajcę! – Żołnierz wyciągnął szablę z pochwy, aby wykonać wyrok. – Na nic nam taki i życie mu się już nie należy!

—Powstrzymaj się Wojciechu! Coś taki skory do krwi przelewania? – skarcił podwładnego. – Zabierzcie go na wóz. Ocucim i zobaczymy, może nas doprowadzi do reszty Moskali.

— Na rozkaz rotmistrzu! – zmiarkował Adiunkt. – Zawołajcie Jana. To tutejszy, może pozna tego młodego.

W kilka minut za oddziałem podążał tabor wozów rotmistrza. Zawsze w bezpiecznej odległości, ale i zawsze pod ręką. Wozy zbrojne i z całym rynsztunkiem, aby w każdej chwili i miejscu móc rozbić się obozem. Jan powoził pierwszym z wozów, z całym rynsztunkiem i uzbrojeniem.

— Jestem na rozkaz. – Jan dobiegł zaraz na zawołanie.

—Spójrz no młody na tego tu. Znasz go? Albo ci kogo przypomina? – Adiunkt wskazał nieprzytomnego na wozie.

— Ano, to młody kowal. Olender z Brzezinek. Znam go. – Od razu rozpoznał i z niezwykłą oczywistością chciał już opowiadać dalej.— Z ojcem na rozdrożu mają kuźnie, dobra to familia, olenderska natura…

— Dobrze, dobrze… — przerwał rotmistrz. – A to czemóż z Moskalami go znajdujemy? Może się sprzedał?

— Nie może być panie, Olendrzy mają i swoje prawa i religię, niepodobno aby z kozakami się bratali –zaprzeczył energicznie głową Jan. – Tu ta wioska niedaleko, jak pan oficer chce możemy podjechać.

— Dobrze. Tak zrobimy. Dziękuję Janie.

Ten odsalutował i również jak truchtem przybiegł, tak truchtem wrócił do swoich zajęć.

— Rotmistrzu! Nie koniec niespodzianek. – Adiunkt pochylony na ciałem jednego z Moskali coś podniósł z ziemi. – To też dziwne…

—Kolejny żyw?

— Nie… Ale proszę zobaczyć z czym go w dłoni sięgnęła kula. – Wstał i obrócił się do dowódcy. – On jedyny miał dobytą szablę z pochwy. Ale jaką szablę…

Rotmistrz pochylił się w siodle nad żołnierzem, aby sięgnąć broni. Chwycił karabelę, zamachnął dwa razy na krzyż, jakby swoją szablą.

— A to dopiero niespodzianka. A to i nie taka sobie kozacka szabelka. – Z podziwem warzył w dłoni oręż. – To pewnikiem nie tego kozaka broń. Musiał gdzie kogoś złupić. – Wziął klingę w dwie dłonie – Tu jest grawer…. – Rotmistrz przetarł płaz karabeli rękawem kubraka – „Seigneur serviteur, merci”, to po francusku… Bardzo ciekawe…

Adiunkt dopiął od poległego pochwę szabli i podał rotmistrzowi. Ten jakby chciał coś sobie mocno przypomnieć popatrzył jeszcze na napis, po czym skował broń do pochwy.

— Jedziemy z tym kowalem do Olendrów. Za dużo tu niewiadomych, a ta karabela może nam wiele opowiedzieć.

 

Wojewoda Mielżyński, żeniąc się z wdową po Leonie Raczyńskim, Wirydianą, przyjął pod dach dworu trójkę dzieci. Katarzyna, Estera i Filip zaskarbili sobie szybko zaufanie ojczyma, a i sami odnaleźli się w nowym domu, w nowym miejscu. I choć trudno było im pozostawiać dobra Raczyńskich, taka była ich dola. Jedynie ich starsza siostra Katarzyna wydana za Józefa Radolińskiego wyszła z gniazda. Ester i Filip czekali na swoją kolej, choć już młodzieży minęło ponad 20 lat, nadal nie odnalazły się ich połówki. Razem więc najwięcej spędzali czasu. Poznali swój nowy dom i całą okolicę, a ta poznała młodych dziedziców, szanowała ich i z radością często ich gościli nawet w swoich chałupach.

Wieści o pożarze dobiegły Filipa nim ojciec powrócił z folwarku. Ester często wizytowała z bratem olenderską osadę. Kowal czy rybak często ich gościli. Nie mogło być inaczej aby w obliczu tragedii nie zjawili się w wiosce.

- Ojcze! Ojcze! Wojsko! – z krzykiem Anna wbiegła na podwórze chaty. – Znowu zbrojni, od kuźni jadą! – Strach w oczach Anny był przerażający.

Sołtys poderwał się z ławy jednocześnie z gośćmi. Ledwo zajechali, ledwo ich przywitał.

—Ester, zabierz Annę i do chałupy – wykomenderował błyskawicznie Filip. – Wołać wszystkich! Zbroić się. – Wydobył szablę i zdecydowanym krokiem ruszył ku bramie gospodarstwa.

— Panie, co my za zbrojni – odpowiedział bezsilnie w głosie sołtys. – Co nam teraz robić?

— Ślij syna, niech bierze mego konia i gna do dworu! – rozkazał. — Niech na nic się nie ogląda tylko pędzi czym prędzej!

—Tak Panie, już go wołam!

Filip szeroko stanął na środku drogi, wysunął do połowy szablę i wypatrywał najeźdźców. Chłopi pochowali kobiety do chałup, sami zaś stanęli na swych podwórzach. Widać z wielkim lękiem, ale odwaga brała górę, a oni świadomi byli nieunikniętego.

— Polacy, Polacy! – wołał biegnąc przez całą wieś syn sołtysa. – To nasze wojska, orła mają!.

Dobiegł młodego Raczyńskiego, na środku drogi. Ten już w oddali również wypatrzył proporzec i że nie jest to jazda w bój galopująca jak jacyś zbójcy.

— Bogu niech będą dzięki – wyszeptał Filip i wsunął szablę do pochwy. – Całe twoje szczęście nicponiu. – Złapał młodego za kark. – Ojciec cię szuka, jak nigdy byłeś na potrzebny. – Potarmosił go po głowie. – Biegnij do chałupy, mów, że to nasi zbrojni.

Rotmistrz wysunął się na przód kolumny, w parze ze swoim adiunktem. Za nimi po dwóch jeszcze ruszyło 12 zbrojnych i wóz z Janem. Resztę drużyny Gogolewski odesłał do obozu. Konfederatami barskimi był zbiór szlachciców niezbyt zamożnych, nieraz i mieszczan się trafił. Więc i oddział rotmistrza stał się zlepkiem kolorowych postaci. Niczym nieprzypominających regularne wojska, którym dzielnie stawali czoła. Jedyne co ich tak odróżniało, to proporzec z orłem białym na czerwonym tle. Ten zawsze w pierwszej linii, zawsze przytwierdzony u siodła adiunkta. To ich bandera, znak chorągwi Gogolewskiego. I ten chyba właśnie symbol dał oddech ulgi mieszkańcom osady.Wypatrzył szlachcica stojącego środkiem drogi.

— A to cóż za przywitanie? – zapytał adiunkta. Ten tylko wzruszył ramionami. – Co tu się dookoła dzieje, pojąć już nie potrafię.

Uniósł dłoń na znak postoju, zsiadł wraz z Wojciechem z konia równocześnie.

— Weź konie, dajcie im wody – rozkazał spokojnym głosem, jak stałą regułę jego wypraw i wizyt we wioskach.

— Na rozkaz.

Rotmistrz zatrzymał konia na kilka metrów przed szlachcicem, miał więc kilka kroków, aby się godnie poprawić, pas i karabelę poprzesuwać.

— Rotmistrz Józef Gogolewski, pułk konfederatów, pod dowództwem marszałka Malczewskiego – wyrecytował z dumą powitanie. — Pozwolę się przedstawić. – Zdjął czapę i zamiótł nią drogę kłaniając się szlachcicowi.

— Filip Raczyński, starosta mieścicki. – Wyprostował się szlachcic i odwzajemnił ukłon. — Wiece rad jestem, iż to wasz proporzec wypatrzyłem… — Uśmiechnął się i uznał, że jako gospodarz tych ziem wyciągnie pierwszy ramię.

Rotmistrz odwzajemnił uśmiech i pochwyciwszy się za ramiona jak starzy znajomi, przywitali się szczerze.

Byli w tym samym wieku i w posturze i tężyźnie. Filip z ulgą przyjął gościa, rotmistrz widząc dookoła wyglądające chłopstwo, zrozumiał skąd ta ulga i kogo raczej się spodziewali.

— Bracie, nie ma już obaw, nie ma zmartwienia. Tych co z lękiem wypatrywaliście już was tu nigdy nie najadą –oznajmił głośno rotmistrz, rozglądając się po osadzie. – Trupem ich położyliśmy na dukcie do Kargowej. – Spojrzał dumnie na Filipa — I coś mi mówi, że to ich sprawka to pogorzelisko na skraju osady cośmy mijali?

— Tak, rotmistrzu, zbójcy z wczoraj najechali kuźnię, kowala zabiwszy, dom spalili — odpowiedział z żalem. – Wraz z siostrą przyjechaliśmy, jak tylko ta wieść do pałacu dotarła. To był nasz najlepszy z kowali, olenerska szkoła.

— To oddział Moskali był. Tropię ich od tygodni, gonie od Wschowy aż dotąd. Choć to tylko skrawek kozackiej chorągwi. – Nagle zamilkł. Patrząc na Filipa, choć jakby za niego. Zamarł mu wzrok, a usta delikatnie i pomału otworzyły się.

Dyskusję przerwała Kasztelanka Estera. Niespodziewanie wychyliła się zza pleców brata, jakby tam ciągle ją skrywał przed najeźdźcą.

— Och, przepraszam, nie zauważyłem siostry. – Filip poprowadził wzrok rotmistrza i obróciwszy się, zobaczył co go tak zaskoczyło. – Pozwól rotmistrzu, że przedstawię ci moją siostrę. Estera Raczyńska.

Żołnierz nadal trwał w swoim już niezręcznym milczeniu. Patrząc w niebieskie oczy szlachcianki, nie potrafił się oderwać. Zreflektował się jednak szybko, bo i spojrzenia wypatrzył Filip. Starosta odchrząknął, aby Gogolewski opanował swoje wrażenie. Ten najpierw wyprostował się jakby przed wyższym oficerem, po czym ponownie kłaniając się zamiótł kogucimi piórami z czapy drogę. Chyba sam już nie wiedział jaką formę powitania miał obrać za słuszną. Estera odwzajemniła mu lekkim ukłonem i niewymownym uśmiechem. Chyba oboje tym spojrzeniem przez kilka sekund chcieli sobie powiedzieć zbyt wiele.

— Itam! Najdroższy! – Niezręczną sytuację przerwała Anna. Wybiegła zza Estery widząc jak dwóch zbrojnych z wozu zdejmują nieprzytomnego kowala. – Mój Boże tylko nie to! – Szlochając dobiegła do noszy. – Itam, Itam, powiedz, że żyjesz?

—Spokojnie panienko. — Podniósł z kolan dziewczynę adiunkt. – Cały on i chyba zdrowy.

— Bogu niech będą dzięki.

Nim konfederaci się zorientowali na środku wsi zebrała się cała wioska Olendrów. Sołtys z żołnierzami wnieśli kowala do izby, pozostali zaś obdarowywani przez mieszkańców mlekiem i chlebem odstąpili swojego rotmistrza.

— Tak więc jak mówiłem panu staroście, naszliśmy tych Moskali środkiem duktu. Z zaskoczenia i bez zupełnej straty, jedną salwą wszystkich położyliśmy martwych. Tylko ten młody środkiem leżał bez świadomości jakowej. – Wyrecytował rotmistrz, jak jakąś przechwałkę. Jak usłyszał swe słowa tak ponownie poczuł, jak zalewa go ciepło na twarzy i się zaś czerwienił. – Znaczy się, takie nasze zadanie ich wyszukiwać.

— Bardzom rada oficerze. Jak nam do pałacu wieści przyniesiono, nie czekając z Filipem przyjechaliśmy zobaczyć jak ich wspomóc. – Odwzajemniła ponownie uśmiech Estera. – Radość wielka, że młody kowal cało uszedł z tej zasadzki.

Filip przyglądał się przez moment tej dyskusji, ale zaraz przerwał te spojrzenia.

—Proszę więc rotmistrzu, siądźmy choć na chwilę pod chałupą, a i zaraz zapraszam do Chobienic.

Rozłożył ramiona, jakby chciał obu rozmówców objąć każdą rąk i nakierował na wrota na podwórze.

— A tak, z pewnością muszę odwiedzić i pałac. Wiele tu pytań pozostaje mi niewyjaśnionych.

Zasiedli na moment przy wielkiej ciężkiej ławie sprzed chałupą sołtysa. Cienie wypuszczone znad wejścia na domu, wparte na trzech słupach dawały gościom schronienie przed słońcem. Tak każda olenderska chałupa była budowana. Ciężkie szczechą kryte dachy, nad wejściem miały wcięcie, gdzie można było się schronić przed deszczem czy słońcem. Z lubością te miejsca traktowali najstarsi mieszkańcy gospodarstwa. Tam mogli pół dnia przesiedzieć i młodych strofować. Tak teraz trzech szlachciców zasiadło, patrząc jak wieś z ulgą wraca do normalności. Sołtys z córką począł cucić kowala, więc trójka pozostała sama.

— Nie dobrze jest jak na pruskiej granicy ruskie wojska nachodzą. — Zaczął z powagą rotmistrz. – Nie jest też niczym zwykłym, że aż tu Moskale bezprawnie, a swobodnie zupełnie się znajdują. Wielce to zastanawiające. – Spojrzał kątem oka na Etserę, ta jednocześnie na niego spojrzała i zaraz uciekała wzrokiem z tego spotkania.

— Jest to też i prawdą, że i plan obrony konfederatów pozostawia wiele do wyjaśnienia. – Wpatrzony w rotmistrza Filip naumyślnie sprowokować chciał dyskusje. – Przecie ten ruch cały przeciw woli Króla i prawu polskiemu. Wiele więc tu niedomówień rotmistrzu.

— Dwie to są oddzielne sprawy – podniósł lekko głos Gogolewski i dał się wciągnąć w nieuniknioną dyskusję. – Inszym jest, że ktoś tu Moskali sprasza i to znać szlachta nasza, a inszym jest to czy Król ma w tym wszystkim rację i czy prawem jego jest o pomoc Rosję prosić, gdy o naszą wolność i religię się tu toczy batalia. – Rotmistrz zmierzył się spojrzeniem z Filipem, już rumieńce mu na polikach wyszły, lecz raczej z gniewu.

—Tak, prawda to. Nie nam to chyba tu sadzić i dochodzić prawdy. – Wyhamował atak szlachcic, niepotrzebna ta zatarczka mu była, zwłaszcza, że żołnierz widać bardzo się tematem rozjątrzył. – Choć słowa rotmistrza, jak oskarżenia. Czyż to znaczyć ma, że ktoś z naszych braci jest sługusem carycy?!

— Nie rzekłem kto, lecz fakty taką prawdę nam dają. —Gogolewski reflektował się jednak jakie oskarżenia tu padły. — Ale dziś jest się czym radować…

— Szczęściem, że udało wam się kowala ocalić. Bardzo to cenny tu fach, a jego ojciec dodatkowo mistrzem płatnerstwa był. Piękny oręż nam wykuwał. – Posmutniał Filip, na wspomnienie Wawrzyńca. – Liczymy, że młody ten dar odziedziczył.

— Tak właśnie, to i kolejna zagadka tego oddziału. – Przypomniał sobie rotmistrz. – Jest jeszcze coś … — Podniósł się, rozejrzał po obejściu jakby kogoś szukał. Zaraz spotkał wzrokiem adiunkta, ten bez słowa zrozumiał i już biegiem zameldował się przy szlachcicach.

— Rotmistrz wołał? – stanął Wojciech na baczność, czekając rozkazu

— Pokaż znalezisko przy oficerze Moskali.

—Na rozkaz. – W kilka chwil wrócił do stołu, położył na nim karabelę w pochwie. Odsalutował i niepostrzeżenie wycofał się od towarzystwa.

— Przy jednym z kozaków leżała z pochwy wyjęta ta szabla. – Rotmistrz wyjął broń i podał Filipowi.

— „Seigneur serviteur, merci” – przeczytał głośno starosta.

—„Pan Słudze Dziękuje” – szeptem przetłumaczyła Ester, – To po francusku,

Cisza zapadła przy stole. Każdy spoglądał na karabelę szukając odpowiedzi. Broń to była polskiego wykonania. Zakończona orlą głową rękojeść, długie jelce mówiły o słusznym wieku oręża. Każde z nich wiedziało, że nie każdy jakiś Moskal mógł taką bronią władać.

— Może to jakiemu nieszczęśnikowi zgrabili? Jaki dwór najechali i okradli? – zaproponowała rozwiązanie Estera. – To smutne, ale taka chyba jest tego prawda.

— Sądzę , że… — Nie dokończył Filip, gdy z chałupy wyszedł sołtys uradowany jak z narodzin syna

— Obudził się młody gałgan! – wykrzyknął z ulgą w głosie. — Bogu niech będą dzięki. — Złożył ręce i uniósł głowę do nieba. Jak spojrzał niżej zreflektował się. — I panu szlachcicowi, rzecz jasna, co naszego kowala ocalił od tragedii.

Chcieli skomentować radosne wieści sołtysa, ale ten ponownie wszedł im w słowo.

— O na Boga! A to jeszcze jedna niezwykła historia. – Sołtys patrzył na obnażoną szablę na ławie. – A ta skąd tu się znalazła? – Rozejrzał się po siedzących z pytaniem w oczach. — Toć to szabla Wawrzyńca, tej to Itam szukał, nim ciało ojca zastygło. W gorąc płomieni kuźni wbiegł, aby ją odnaleźć.

— To szabla kowala? – Rotmistrz zaskoczony powiedział na głos to, co pozostałym na pewno rodziło się w myślach.

— A oczywiście, panie oficerze, odkąd Wawrzyńca pamiętam, zawsze wisiała o niech na honorowym miejscu. – Sołtys jak młodzik z kilku prezentów na raz, nie ukrywał radości. – To się Itam ucieszy, uwierzyć w to wszystko nie mogę …

I ja również Olendrze… i ja … — wyszeptał rotmistrz, wpatrując się w napis.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Jarema 07.09.2020
    Zaciekawiasz coraz bardziej Macieju. Że sprawnie napisane, to już raczej banał, bo po raz któryś tam powtórzony, ale nie tylko sprawnie, ale i pięknie płyną słowa za słowami, opowieść wciąga, zaciekawia.
    Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
    Co do treści, to już chyba w części pierwszej zasugerowałeś, że to wojewoda współpracuje z Moskalami. No faktycznie był to parszywy typek, uczestnik późniejszego sejmu rozbiorowego, łapówkarz, stronnik rosyjski. Nie zdradzając dalszych części, szkoda tylko, że go rotmistrz Gogolewski nie ubił.

    Na marginesie, podczas ostatniej wycieczki na Kujawy odkryłem odwiedziłem Zamek Bierzgłowski miejsce potyczki konfederatów z Rosjanami, którym w sukurs przyszli ówcześni mieszczanie toruńscy. Historia z tego okresu, który opisujesz.
  • MaciejBarton 08.09.2020
    to ciekawe opowieści z tamtych czasów
  • Ozar 08.09.2020
    No i sprawa się wyjaśniła to czasy konfederacji barskiej czyli niestety smutny koniec polski szlacheckiej. Sama konfederacja była jak mi się wydaje słuszna, ale dalej jak sam wiesz nie przyniosła RP sławy ani wolności. To temat rzeka więc mam nadzieję że go nam tu pokarzesz. Fajnie piszesz, ciekawie i dobrze się czyta. czasy też bardzo ciekawe, choć juz zalatujące niestety końcem RP. 5 i czekam na dalsze.
  • MaciejBarton 08.09.2020
    dziękuję, będą
  • Bajkopisarz 08.09.2020
    „swym karym koniu za swoim”
    swym – swoim za blisko, jedno można odpuścić
    „Adiunkt zasalutował”
    A nie miał być adiutant? Wszędzie masz Adiunkta, ale to nie pasuje? JakaS staropolska definicja?
    „zawołał adiunt ze środka”
    Adiunt – czyli kto?
    „Adiunkt dopiął od poległego pochw”
    odpiął
    „Jedynie ich starsza siostra”
    ich – zbędne
    „minęło ponad 20 lat”
    lepiej słownie
    „ich i z radością często ich gościli”
    2 x ich, drugie zbędne jeśli dasz: często gościła. Pierwsze też w sumie niekonieczne
    „z krzykiem Anna wbiegła”
    przekombinowany szyk. Lepiej jednak: Anna z krzykiem
    „Anny był przerażający.”
    Anny – powtórka imienia, było co dopiero
    „świadomi byli nieunikniętego.”
    przekombinowane – nieuchronnego lepiej
    „jak nigdy byłeś na potrzebny”
    nam
    „ruszyło 12 zbrojnych”
    lepiej słownie
    „nieraz i mieszczan”
    mieszczanin
    „Wypatrzył szlachcica stojącego środkiem drogi.”
    stojącego na środku LUB jadącego środkiem
    „zsiadł wraz z Wojciechem z konia równocześnie.”
    wraz z Wojciechem zsiedli równocześnie z wierzchowców (koni masz w nastepnym zdaniu)
    „ukłon. — Wiece rad”
    wielce
    „gonie od Wschowy”
    gonię
    „odstąpili swojego rotmistrza.”
    odstąpili od LUB obstąpili
    „jak jakąś przechwałkę. Jak usłyszał swe słowa tak ponownie poczuł, jak”
    3 x jak
    „tej dyskusji, ale zaraz przerwał te”
    oba zaimki zbędne
    „chyba tu sadzić”
    sądzić
    „wyjęta ta szabla. – Rotmistrz wyjął”
    wyjęta – wyjął = powtórka
    „„Pan Słudze Dziękuje””
    Jeśli w oryginale jest wielka litera i potem dwie małe, czemu w tłumaczeniu są same wielkie?
    „Każde z nich wiedziało, że nie każdy”
    każde – każdy – powtórka

    Bardzo ciekawe opowiadanie, czyli postanowiłeś jednak zrobić z tego cos dłuższego – bardzo mnie to cieszy. Bardzo ciekawy wątek tajemniczego napisu na szabli.
  • MaciejBarton 08.09.2020
    dziękuję za uwagi. Pośpiech nie wskazany. Dziękuję raz jeszcze

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania