Poprzednie częściKrym - część pierwsza

Krym - część druga

Następnego dnia udaliśmy się do Doliny Przywidzeń. Wstęp do niej był płatny i nad kasą wid-niały ceny biletów. Chcieliśmy je kupić, ale bileterka bez pytania zażądała od nas kwoty równej mniej więcej połowie należnej, schowała pieniądze do kieszeni i otworzyła bramkę.

Dolina Przywidzeń to właściwie zbocze góry Demerdży usiane setkami skalnych rzeźb o dziw-nych kształtach. Jest tam podobno „Biust carowej Katarzyny” i „Nos Jelcyna”, ale nie potrafiliśmy ich znaleźć, bo nosów i biustów było tam więcej. Poza tym były tam też liczne penisy, palce, grzyby i inne, nienazywalne skalne formy. Miedzy skałami lub na nich, wczepione korzeniami w szczeliny, rosły drzewa. Były powykrzywiane na podobieństwo drzewek bonsai i wyglądały, jak wyjęte z japońskich obrazów. Wspinając się pomiędzy skałami i fotografując prawie każdą, dotarliśmy do porośniętej trawą platformy, z której mogliśmy jeszcze raz zobaczyć z góry te wszystkie skalne cuda. Tam też spotkaliśmy dwóch młodych ludzi rozkładających lotnie. Albo lotnie były do bani, albo lotniarze, bo kłócili się i klęli, a praca się nie posuwała. Dopiero, gdzieś po godzinie, gdy byliśmy już na dole, ujrzeliśmy kolorowe trójkąty latające nad skałami.

Po dwóch dniach w górach postanowiliśmy zejść niżej, czyli do Wielkiego Kanionu Krymskiego, który jest jakby olbrzymim nacięciem na skorupie ziemskiej. Ma tylko około trzy kilometry długości, ale jego ściany gdzieniegdzie sięgają trzystu metrów i jest tak wąski, że miejs-cami dwie trzymające się za ręce osoby mogą dotknąć przeciwległych ścian.

Wchodząc tam, przypomniałem sobie usłyszane jeszcze w Polsce ostrzeżenie: „Patrz na niebo i jak zobaczysz, że idzie na deszcz, to od razu spieprzaj, bo tam woda w ciągu sekundy może się podnieść o metr i więcej.”

Tamtego dnia niebo było czyste. Potok spokojnie przełamywał się przez skały, tworząc kaskady i malownicze kotły, a porastający ściany las dawał przyjemny cień. Szliśmy, przeskakując co chwilę z jednej strony potoku na drugą i obchodząc maleńkie stawki, aż dotarliśmy do niewielkiego wodospadu wpadającego do głębokiej niecki. Miejsce to zwane jest Wanną Młodości, bo podobno kąpiel w niej odmładza. Wsadziłem rękę do wody i od razu zrozumiałem, skąd wzięła się ta nazwa. Woda była tak zimna, że wszedłszy do niej, na pewno wyskoczyłbym z niej jak młodzik. Wkoło wanny siedziało kilka osób, ale jakoś nikt się nie kąpał - może dlatego, że byli to młodzi ludzie i odmładzanie nie było im potrzebne. Dalej ścieżka stawała się coraz węższa i krzaki utrudniały marsz. Poprzedzieraliśmy się jeszcze kawałek i zwróciliśmy.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na płaskowyżu niedaleko szczytu Aj-Petri, gdzie wpad-liśmy w sam środek turystycznej komercji. Restauracja tatarska, restauracja rosyjska, stragany z pamiątkami, przekąskami i alkoholem, gwar i muzyka - istny cyrk na kółkach, jak na Gubałówce w szczycie sezonu.

Na szczęście po odejściu nieco dalej, mogłem spokojnie podziwiać widoki - a były piękne. Na wyciągnięcie ręki miałem zęby szczytu Aj-Petri, a głęboko w dole widać było Jałtę i inne miejs-cowości rozrzucone wzdłuż brzegu morza, który ciągnął się po horyzont. Morze na wprost migotało w słońcu i sięgało chyba końca Ziemi. Niestety, nagle skądś wypadły chmury i widoki diabli wzięli.

Jadąc nadmorską szosą na wschód, zobaczyłem górę, którą już znałem ze zdjęć. Wyglądała jak gigantyczny niedźwiedź z pyskiem zanurzonym w morzu i zadem wypiętym w stronę lądu. Nie było wątpliwości - to był Ajudah. Według legendy niedźwiedzie przed wiekami znalazły na brzegu morza małą dziewczynkę i opiekowały się nią, aż wyrosła na piękną pannę. Pewnego dnia spotkała ona w lesie przystojnego żeglarza, zakochała się i postanowiła uciec z nim za morze. Gdy odpły-wali, olbrzymi stary niedźwiedź, przewodnik stada, podbiegł do brzegu i próbował wypić morze, żeby ich zatrzymać. Morza nie dało się wypić, a niedźwiedź zamienił się górę i pozostał tak z pyskiem na zawsze zanurzonym w wodzie.

Ajudah widział też Mickiewicz i tak o nim pisał:

„Lubię poglądać wsparty na Judahu skale,

Jak spienione bałwany, to w czarne szeregi

Ścisnąwszy się, buchają, to jak srébrne śniegi

W milionowych tęczach kołują wspaniale. ...”

W programie naszej wycieczki niestety nie było wejścia na Ajudah, ale ja przecież musiałem być tam gdzie poeta. Na szczęście na następny dzień było zaplanowane plażowanie, więc odpuściłem je sobie i podjechałem autostopem w pobliże góry. Od wspomnianej nadmorskiej szosy prowadziła w jej stronę wygodna droga, która później skręcała w dół, w kierunku dawnego sowieckiego obozu dla młodzieży „Artek”.

Za komuny pobyt w Arteku był marzeniem każdego sowieckiego pioniera. W nagrodę wyjeż-dżali tam też zasłużeni działacze młodzieżowi z krajów demoludu. Może ten obóz nadal tam był, ale ja nie miałem czego w nim szukać, bo byłem za stary i niezasłużony dla komunizmu.

Poszedłem więc dalej prosto i wkrótce znalazłem się w lesie. Tam natrafiłem na ścieżkę i za-cząłem podejście. Nie było ono trudne, ale trzeba było uważać, żeby nie pobłądzić. Udało mi się i niedługo dotarłem do szczytu. Nie było tam żadnego znaku, ale wyglądało na to, że wyżej już nic nie ma. Wkoło był tylko las. Na szczęście nieco niżej było coś w rodzaju punktu widokowego, z którego było widać kawałek morza i wybrzeża. Na pewno nie był to widok, który oglądał Mickie-wicz. On musiał być gdzieś bliżej plaży, bo tylko tam były skały, na których mógł się wspierać i podziwiać fale. Na dół już nie poszedłem, ale i tak byłem zadowolony. Dotarłem tam gdzie był poeta, spełniłem moje marzenie i resztę dnia mogłem już spędzić na plaży w Ałuszcie.

 

C.d.n.

Następne częściKrym - część trzecia

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania