Marret

1.

Tawerny portowe cieszą swą popularnością zwykle w godzinach nocnych, kiedy to zmęczeni pracą i codziennością miejscowi rybacy oraz wędrowni żeglarze, przesiadują nie raz i całymi nocami. Tego popołudnia karczmarz Sloane miał pełne ręce roboty jeszcze zanim zeszła się cała klientela. Zgodnie z umową, pierwszego dnia po obrzędach w świątyni, jedynym czystym miejscu w całym miasteczku, rybak Kunter dostarczał oberżyście świeżą dostawę ryb, które miały leżeć u niego przez kolejne parę dni, aby w końcu uzyskać miano „śmierdzących ryb Sloane’a”. Wnoszenie worków z rybami wymagało nie lada wysiłku, toteż karczmarz po wielu latach wyglądał na całkiem dobrze zbudowanego. Załadowanie całego pomieszczenia towarem zajęło mu całe popołudnie, a jako że do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, postanowił uciąć sobie krótką drzemkę. Siedząc na swoim taborecie za ladą, jego myśli powoli stawały się mgliste, świadomość powoli odpływała i tracił kontrolę na własnym ciałem. Gdy smaczny powoli się zbliżał, jego trans przerwał cichy łoskot na blacie. Źródłem hałasu był mały woreczek, w którym musiało się znajdować z pewnością kilka małych i lekkich przedmiotów. Zaskoczyła go obecność kogoś w pobliżu, gdyż nie zwrócił uwagi, aby ktokolwiek się zbliżał. Miał nawet ochotę wyjrzeć za ladę, aby zbadać czy ów gość nosi na sobie buty. Jednak plecy karczmarza nie podzielały tego pomysłu, zwłaszcza po całym popołudniu ciężkiej pracy. Mężczyzna miał włosy koloru blond, spięte w krótki kucyk z tyłu głowy. Tawerna Sloane’a musiała być pierwszym miejscem, w którym się zatrzymał od wielu dni, stwierdził karczmarz, wpatrując rozespane oczy w wędrowca, jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost, a na jego dłoniach można było zauważyć zaschnięte ślady błota. Jego uwagę przykuł stary znoszony mundur wojskowy pod grubym skórzanym płaszczem, który noszą nie byle pierwszy lepszy wojskowi. Sloane poprawił pozycję na taborecie i zwrócił się do klienta.

- Lubię jak płacą z góry. – Zarechotał spoglądając na mały woreczek, który leżał teraz samotnie na jego blacie.

- Nie sądziłem, że w tak niechlujnej gospodzie trzeba płacić nawet za używanie stołka. – Obcy podniósł wzrok na karczmarza, jego oczy były niczym jasne złoto, którym ozdabiano gzymsy w wielkich świątyniach. Słabe oświetlenie pomieszczenia sprawiało, że wydawały się rzucać w pewien sposób nutkę światła.

- Ty diable! Żyjesz! – Wrzasnął oberżysta, mając zamiar uściskać dawnego znajomego, ale zaniechał pomysły widząc jego grymas. – Ale skoro tu jesteś to znaczy, że albo nauczyłeś się, że czasem trzeba wziąć dupę w troki, ale na całym świecie nie ma psora, który wpoiłby ci to do łba, albo Azazel leży teraz bebechem do góry i bynajmniej nie odpoczywa. Nie udawaj zdziwionego, bacznie śledziłem twoje poczynania, w całym Fennil było głośno o cudzoziemcu, który ubił tego cholernego Ziza. Na Stwórcę, co ty robisz w takim obleśnym miejscu jak to, pióra tego stwora musiały być warte fortunę. Pewnie zrobiłeś z nich pierzynę dla jakiejś nadwornej damulki, żeby ja później pod nią wychędożyć. – Sloane znów zaśmiał się swoim rechocącym śmiechem, ale widząc, że wędrowcowi wcale nie jest do śmiechu, spoważniał.

- Po pierwsze… - Zdanie przerwały mu drzwi otwierane z całej siły.

W drzwiach ukazał się wykidajło z sąsiedniej oberży. Swoją szemraną reputacje zawdzięczał nie tylko paskudnej gębie, która powodowała, że większość mieszkańców omijała go szerokim łukiem, ale wpływ na to w sporej mierze miał jego przekupny charakter. Od lat odwiedzał karczmarza proponując swoje usługi, jak dotąd bezskutecznie.

- Gdzie jest ten łajdak? – Mimo że w pomieszczeniu przebywało raptem kilak osób, oczy wszystkich skierowały się na niedawno przybyłego mężczyznę przy ladzie. – Do ciebie mówię blondasku. Twój koń wystraszył moją szkapę, ani jej uwiązać nie zdążyłem a pognała w miasto jakby stado wilków ujrzała.

- Być może powinieneś kazać żonie zostać w domu – rzucił wyzywająco blond włosy podróżnik odwracając się w stronę opryszka nie zsiadając z taboretu.

- Ty kanalio! – Wykidajło poczerwieniał na twarzy, ale wzrok mężczyzny przy barze wzbudził w nim niewytłumaczalny niepokój. – Nie wiem, w jakie łajno wlazłeś po drodze, ale na moich ulicach nie będziesz zostawiał konia z czymś takim.

- Na twoich ulicach?! – Wtrącił Sloane. – Lepiej zabieraj się stąd i goń tę swoją klacz, bo znając jej wiek taki wysiłek może być ostatnim w jej życiu. A w mojej oberży lepiej się nie pojawiaj, bo chyba utnę sobie mała pogawędkę z hrabią Mallonem na temat „twoich ulic”.

W odpowiedzi usłyszał jedynie złośliwe syknięcie, a zaraz po tym bandzior wyszedł trzaskając za sobą drzwiami i przeklinając pod nosem wszystkich dookoła.

- Na Stwórcę – westchnął karczmarz rozsiadając się wygodnie na stołku. – Coś ty przywlókł ze sobą na tym koniu, bo znając ciebie to pewnie zwykła kupa to to nie jest.

- Krew demona – Podróżnik zaczął wysypywać rzeczy z woreczka. Wypadła kolejno złożona mapa, za nią kilka przyrządów nawigacyjnych. – Dzięki niej wysoka trawa nie rani nóg konia podczas galopu przez wysoką trawę.

-Krew demona, czy Tego demona? – Sloane coraz bardziej naciskał.

-Gdybym posmarował temu biednemu zwierzęciu nogi krwią Azazela, prawdopodobnie nie odzyskałoby czucia w nogach do końca swoich dni. – Podróżnik rozłożył mapę, która głownie przedstawiała rozległy teren, który pokrywały wody oceanu.

Sloane czekał z niecierpliwością, na dalszą część wypowiedzi. Nie mogąc się doczekać wypalił nagle.

- No na litość Stwórcy, jak długo jeszcze będziesz ze mną pogrywał? Chłop czy baba jesteś, powiesz w końcu czy zabiłeś tego cholernego demona czy nie? – Karczmarz przez chwilę miał wątpliwość czy nie przesadził i nie rozzłościł swojego gościa, ale wędrowiec odłożył przyrządy na bok i podniósł oczy na oberżystę.

- Azazel nie żyje – słowa te wypowiedział bez najmniejszych emocji.

Sloane od początku spodziewał się tej odpowiedzi, ale dopiero, gdy usłyszał te słowa na głos wzbudziły w nim mieszane uczucia, które zaczęły go przyprawiać o lekkie zawroty głowy.

- A niech mnie – rzekł karczmarz drapiąc się po łysiejącym czubku głowy, powoli odzyskiwał pewność głosu – Najwymyślniejsze bajki dla dzieci wydają się przy tym bardziej wiarygodne.

Informacja ta musiała wywrzeć na oberżyście nie małe wrażenie, albowiem rzadko, kiedy ktoś potrafił odebrać mu mowę w ustach.

- Sloane – powiedział mężczyzna nie patrząc na karczmarza – Mam nadzieje, że znajdzie się dla mnie jakaś balia z gorącą wodą, a kto wie może wypcham ci jakąś poduszkę pierzem z Ziza.

Karczmarzowi wydawało się, że dostrzegł uśmiech na jego twarzy, ale zbliżający się zmrok sprawiał, że w izbie zapadła ciemność i było to zapewne wytworem jego wyobraźni.

-Tylko balia i woda jest na twojej liście życzeń – odezwał się kobiecy głos – Marret, mój Marret. Po tylu latach wciąż pamięta żeby mnie odwiedzić.

Na piętrze stała rudowłosa kobieta, jak na swój wiek, który zapewne dorównywał karczmarzowi wyglądała nadzwyczaj zadbanie, a i jej uroda nie ucierpiała pod wpływem czasu.

- Nie śmiałbym zaprzeczyć, iż byłaś głównym celem, dla którego żem się tu zatrzymał Rubello – Odpowiedział Marret spoglądając na dziewczynę. Sloane teraz widział wyraźnie, z twarzą podniesiona do góry w stronę światła, mógł z być pewny, że na twarzy Marreta, znajdował się uśmiech. – Ta rozmowa nie powinna długo zająć, zacznij beze mnie.

Rubella jedynie uśmiechnęła się i spojrzała sugestywnie na mężczyznę przy ladzie, po czym wdzięcznie się odwróciła i weszła do pokoju, z którego zapewne dopiero, co wyszła zanim dołączyła do rozmowy.

- Nie wiem jak ty to robisz, że one wierzą w te twoje bzdury, które im prawisz – zarechotał Sloane, upewniając się, że kobieta zniknęła im z pola widzenia. – No, ale ja mam swój rozum, wiem, że nie przyjechałeś tu tylko po to by zabawiać się z Rubellą podczas kąpieli. Co cię tu sprowadza?

Marret wiedział, że karczmarz nie odpuści dopóki wszystkiego się nie dowie. Wstał i zaczął powoli zbierać swoje rzeczy z powrotem do woreczka.

- Miałem nadzieję, że nigdy nie będę musiał, ale mój strach przed głębią morską nie może mi przeszkodzić w dopełnieniu tego, co sobie przyrzekłem.

- Woda powiadasz, teraz już wszystko stało się jasne, ale wiedz, że wzdrygam się na samą myśl o tym pomyśle. – Karczmarz splótł ręce ze sobą i przybrał skupioną minę. – Jednakże, jeśli ci się uda, to będzie jak wisienka na torcie twoich sukcesów – uśmiechnął się pod nosem.

- Chwała, uwielbienie. Nigdy o to nie zabiegałem – tym razem jego wzrok uniósł się ku górze jakby czegoś się doszukiwał – Obiecałem, że pozbędę się każdej wynaturzonej bestii, jaka chodzi po tej ziemi. To tyczy się również tych w wodzie, On również nie szukałby wymówek od swoich przyrzeczeń. Nawet, jeśli mowa o Lewiatanie.

Na ten dźwięk w izbie zrobiło się cicho, jakby ktoś nagle zapowiedział wejście króla. Marret zabrawszy swoje rzeczy udał się schodami na piętro gospody. Mijając po kolei pokoje, nachylił się nad balustradą i spojrzał na karczmarza.

 

- Sloane – powiedział, jakby zastanawiał się czy w ogóle chce coś powiedzieć – Nigdy nie oskubałem Ziza.

Następne częściMarret - część II

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szaqu 02.07.2016
    Hmm, bardzo ciekawe ale z paroma błędami. Daję 4 ;)
  • Red Likaon 02.07.2016
    Dziękuję za ocenę, prosiłbym też o podawanie błędów, łatwiej będzie mi je znaleźć i poprawić.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania