Poprzednie częściMarret
Pokaż listęUkryj listę

Marret - część II

2.

Dzień w porcie w miasteczku Fennil, nie zaczynał się określoną dla każdego mieszkańca porą. Wzdłuż nabrzeża stały przycumowane kutry. Większość z nich zaopatrywała miasto w dostawy rybne, wśród nich znajdowało się kilka kutrów ratowniczych, ale w miasteczku brakowało wykwalifikowanych medyków, aby można było planować jakiekolwiek akcje ratunkowe. Od czasu konfliktu, jaki zrodził się miedzy dwoma prowincjami królestwa Dechawat, miasteczko zaczęło poważnie myśleć nad zatrudnieniem większej ilości lekarzy. Z dnia na dzień ofiar postronnych przybywało, gdy tylko jakikolwiek cywil zbliżył się do pola walki.

Tego ranka do doków wpłynął kuter graniczny. Jego stan można było oszacować, jako ostatni etap przed zatonięciem. Lewa burta była postrzępiona i wypalona tak, że kadłub ledwo wytrzymał powrót do portu. Gdy przybił do brzegu, w porcie jedynymi świadkami tego wydarzenia były białe mewy, zaciekawione czy to aby nie nowa dostawa ryb. Na pokładzie pozostały jedynie dwie osoby z całej załogi, reszta nie przeżyła ognia walki ostatniej nocy. Po zacumowaniu dwójka marynarzy zaczęła znosić na ląd ciała martwej załogi. Byli wśród nich mężowie, ojcowie, synowie, wszyscy za parę godzin zostawią swe rodziny w smutku i żałobie. Czternastu poległych, ciała ułożyli w ceremonialnym rzędzie wzdłuż kei, aby mieszkańcy mogli ich pożegnać a rodziny zabrać do domu przygotować pochówek.

- Z naszej strony to wszystko, masz listę? – Spytał jeden z marynarzy.

-Tak. – Odrzekł ponuro, po czym przybił ją to ściany magazynu portowego.

Na liście widniały nazwiska członków załogi, którzy zginęli ubiegłej nocy, na samym dole dopisane było „Pokój im wieczny w cichej krainie, gdzie ból ich nie sięgnie, gdzie łza nie płynie, tam będą słyszeć cichy głos Stwórcy.”

- Nie wiem jak ty, ale ja musze się zdrzemnąć Trump – podrapał się po karku ospale. – Może Sloane da mi się chrapnąć, choć na godzinkę.

- Jasne, ja postaram się jeszcze jakoś doczołgać tym złomem na koniec zatoki. – Powiedział ze spokojem przyglądając się ciałom. – Spotkamy się w południe Gill.

-Ta na razie. – Machnął Gill na pożegnanie nie oglądając się.

 

***

 

- Wcześnie wstajesz – Sloane wyszedł przed tawernę naciągając na siebie piaskowe palto – Choć po tym, co mi naopowiadałeś nie dziwie się, też bym nie spał po nocach.

- Nie tylko ja wcześnie wstaje – Marret zaciągnął się tytoniem ze swojego drewnianego kalumeta. – Sporo ludzi jak na tak wczesną porę.

Marret ruszył powoli w kierunku tłumu ludzi zebranego w dokach, za nim pospiesznie podążył karczmarz. Ze zgromadzonego tłumu paru mężczyzn odganiało trzy mewy, które wzbiły się w powietrze ponad tłum. Po zbliżeniu się Marret i Sloane dostrzegli rząd ciał martwych mężczyzn w różnym wieku. Zebrały się rodziny, które informowały następne rodziny, tak, że grupka ludzi stale się powiększała.

- Ehh znowu to samo, w zeszłym tygodniu też przywieźli paru młodzików, którzy chcieli się wykazać pod Milkinton, ale nie pamiętam żeby aż tylu wróciło martwych psia krew – warknął Sloane – Był u mnie rano ten chłopak Gill, wspominał, że było ciężko, ale żeby aż tak… - pokręcił głową.

Marret zauważył przybitą do ściany listę nazwisk, wśród nich znalazł może dwa, które cokolwiek mu mówiły jednak żadnego z nich w ogóle nie znał.

- Przeżył tylko Gill i ten Woollaston.

- Woollaston? Kapitan Woollaston? – Zaciekawił się nagle Marret.

- A skąd stary Woollaston już ze 3 zimy nie żyje. Jego syn Trump, jest w straży przybrzeżnej, same z nim kłopoty, pewnie niedługo go wywalą na zbity ryj. Zatopił już trzy kutry i dwa holowniki. Niech on się lepiej trzyma twardego lądu, pełne morze nie dla niego. – Karczmarz splunął na ziemie.

Po paru godzinach zaczęły zjeżdżać się wozy zaprzęgnięte w masywne konie zabierając ciała, aż w końcu nie było śladu po całym zdarzeniu. Słońce powoli zaczęło opadać, aby za parę chwil zanurkować w morzu. Nastała noc i każdy mieszkaniec znów udał się spać. Jednak tej nocy nie wszyscy dali rade zasnąć 14 rodzin wciąż niedowierzało w to, jaką stratę dzisiaj musieli przeżyć. O poranku wszystkie ciała miały zostać złożone w świątyni w górnym mieście, aby zostać pobłogosławione na drogę do krainy Stwórcy.

 

***

 

Dzień był wyjątkowo chłodny, wiał porywisty wiatr a ci stojący najbliżej morza czuli na plecach bryzę morską. Plac świątynny miał około pół feddana kwadratowych, na samym środku ułożone zostały ciała w dwóch rzędach, każde owinięte w białe płótno. Przed nimi na pierwszym stopniu prowadzącym do świątyni stał wielebny Delu, który nawet podczas ostatniego pożegnania zaczął wygłaszać swoje poglądy polityczne na temat sporu między prowincjami. Obrzędy trwały około 2 godzin, zwykle przybywało na nie większość obywateli, aby zadbać o swój wizerunek i moc pokazać się w odświętnym stroju. Po zakończeniu obrzędów przez bramę świątyni wszedł mężczyzna w podeszłym wieku, jego strój był idealnie dopasowany jak na standardy miasteczka, miał na sobie czarną kamizelkę a pod nią zawiązany przy szyi czerwony fular. Rozejrzał się po placu i ruszył gwałtownie w stronę Trumpa Woollastona.

- Gdzieś ty do cholery był?! – Na jego twarzy zaistniał paskudny grymas, który przyprawił marynarza w rozbawienie – Połowa mojej załogi zginęła, mieliście atakować wschodnią bramę! Przez ciebie nawet nie zdążyliśmy przedrzeć się przez straż przednią.

- Wszak byli tylko przeszkodą dla wielkiego kapitana Holta, dzięki temu mógł się pan wykazać i powybijać ich w pojedynkę – rzucił drwiąco Trump. – No, co? Czyż nie takie były pańskie opowieści w obozowisku?

- Myślisz, że cięty język pomoże ci w twojej sytuacji? Natychmiastowo zwalniam cię ze straży granicznej i nie obchodzi mnie, kim był twój ojciec, bo gdybyś, choć w najmniejszym stopniu odziedziczył talent żeglarski po nim nie byłoby dzisiaj tej całej ceremonii, a mój statek nie wymagałby solidnej naprawy. Odbieram ci kuter a od dziś należy do Gilla. – Kapitan Holt był już czerwony ze złości, a jego krzyki zwracały uwagę kilku pozostałych na placu mieszkańców.

-Co do tej łajby… - Trump spuścił wzrok i to był błąd, pięść kapitana niespodziewanie uderzyła go w twarz.

Młody marynarz szybko podniósł się i rzucił w kierunku kapitana, jednak ten chwycił go za rękawy i rzucił nim za siebie. Trump znów miał się podnieść i ponownie zaatakować jednak miedzy nimi stanął duchowny Delu.

- Panowie, nie traćcie siły na spory wewnętrzne, ale skupcie je na wspólnym wrogu. - Rzekł marszcząc brwi i spoglądając to na jednego to na drugiego.

- Gdyby nie ten gamoń cała ta ceremonia nie miała by miejsca. Masz na swoich rękach krew czternastu marynarzy, gdyby to ode mnie zależało zapłaciłbyś za to teraz swoją własną! – Holt kipiał ze złości.

- Weźcie to – podał sakiewkę Trumpowi. – Na mój koszt wypijcie sobie kolejkę na zgodę u Sloane’a.

 

Sytuacja była napięta jeszcze przez pół minuty, po czym Trump podniósł się z ziemi i otrzepał z pyłu, wziął sakiewkę i spojrzał na kapitana. Bez słowa udali się schodami w dół miasteczka. Nie odzywali się do siebie przez całą drogę, ale Trump wiedział, że kapitan decyzji nie zmieni, od jutra będzie musiał znaleźć sobie nową robotę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Szaqu 03.07.2016
    Ciekawe opowiadanie, malutkie potknięcia pokroju źle postawionego przecinka czy powtórzenia. Jest dobrze, tym razem 5 ;)
  • Margerita 19.07.2016
    Pięć

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania