Poprzednie częściMiasto w śniegu / Prolog

Miasto w śniegu / Prolog cz. 2

Wciąż kuśtykał, a pod jego nogami cały czas chrupał gruby śnieg. Kordian spojrzał na zegarek na prawej ręce który wskazywał godzinę czternastą. Rozejrzał się po uliczce: Przechodził obok supermarketu, a ból w nodze cały czas dawał się we znaki, więc uznał, że pasowałoby poszukać jakiejś apteczki. Przeładował karabin i ruszył w stronę rozsuwanych drzwi. Włożył palce pomiędzy szczelinę i zaczął się rozpychać. Nic z tego, drzwi ani drgną. Postanowił zajrzeć na tyły sklepu. Wylądował na sporym parkingu, na którego terenie wręcz piętrzyły się wraki aut. Tym razem jego oczom ukazały się drzwi przypominające na ich widok czołg. Znów szarpał się z nimi, nawet wymierzył solidnego kopniaka pod klamkę, lecz nie dawało to rezultatów. Cofnął się o kilka kroków i wycelował karabinem w grubą szybę antywłamaniową, wypluwając jedną kulę z broni, przedziurawiając ją. Znów zbliżył się do drzwi i zaczął uderzać kolbą karabinu w szybę. Dopiero za trzecim razem udało mu się ją wybić. Szybko wykruszył ostre fragmenty, które zostały dalej na swoim miejscu. Zdjął plecak i przerzucił go przez dziurę, za chwilę skacząc za nim. Znalazł się w strasznie ciemnym pokoju, gdzie bez latarki nic by nie zobaczył. Na szczęście posiadał takową. Włączył ją i zaczął świecić po ścianach. Znajdował się w pokoju dla personelu. Z sufitu wystawały kable, a ściany wyglądały jakby miały się rozlecieć, ale spory okrągły stolik dalej przetrwał, mimo sporego odłamka sufitu na blacie. Spojrzał na sufit, z którego wystawał załamany szyb wentylacyjny, lekko połyskujący światłem latarki. Podszedł do bezpieczników, przetrącając jeden. Nagły błysk oświecił na chwilę Kordiana, który zatoczył się do tyłu łapiąc się za oko, które zaczęło lekko łzawić. Popatrzył się za siebie: okazało się, że udało mu się włączyć światło w hali. Wycelował karabin w drzwi oraz powoli zaczął kuśtykać w stronę wyłamanych drzwi. Znalazł się w wielkiej Sali, wypełnionej paletami. Nad głową wisiały szyldy z wypisanymi przeróżnymi hasłami, mającymi pewnie kiedyś namówić nieświadomego klienta do kupienia ich towarów. Przyjrzał się jednemu z szyldów, który jak na tyle lat, trzymał się nader dobrze.

- codziennie… skie… Ce… y ? – zaczął czytać zaciekawiony. Niestety, ten oto chwytliwy napis nie powodował wzruszających retrospekcji, na temat dawnych dni. Sklep jak sklep, pomyślał Kordian. Dopiero kolejny, mocniejszy od poprzednich skurcz w udzie przypomniał mu po co tu przyszedł. Szybko dokuśtykał do półki z alkoholami, skąd wziął pierwszą lepszą „wyborową”. Z trudem odwinął nogawkę grubych spodni roboczych, spokojnie wylał alkohol na ranę. Z jego piersi wyrwał się długi jęk, a sam Jarocek począł się zwijać z nieokiełznanego bólu, przeszywającego jego nogę. Wyciągnął z kieszeni krótki scyzoryk, który przelał alkoholem oraz wytarł o rękaw. Znów wziął małą piersiówkę do rąk, przybliżając ją do ust. Wychylił spory łyk i wbił nóż w nogę, w okolice miejsca gdzie znajdował się nieszczęsny nabój. Wędrował scyzorykiem niczym ślepy laską, mając nadzieję, że nabój nie jest zbyt głęboko usadowiony. Gdy poczuł, że scyzoryk napotkał w końcu opór, mocno szarpnął go, dzięki czemu nabój, do niedawna znajdujący się w jego udzie, wyleciał niczym wystrzelony, i trafił w szafkę z alkoholami powyżej. Spojrzał znów na ranę, z której znów powoli sączyła się krew. Złapał piersiówkę po raz kolejny, wylewając już całą jej zawartość na nogę. Wstał oraz podszedł do kasy, gdzie przy stoisku z papierosami zauważył dopiero apteczkę. Mocno walnął w kłódkę kolbą karabinu, po czym zajrzał do środka. Jakby cud boski, akurat jedyną rzeczą która się tam znajdowała, był bandaż, tak teraz potrzebny Jarockowi. Oklapł na krześle obrotowym, wznosząc w powietrze mnóstwo kurzu. Szybko okręcił bandaż wokół rany, oraz mocno związał. Poprawił nogawkę i wstał z krzesła. Spojrzał przez szklane drzwi w ciemniejące niebo: było już grubo po północy. Dopiero teraz zauważył, że przez zimną trzęsie się niczym galareta. Ale ostatnia „sprzeczka” nauczyła go wystarczająco. Poprawił szal, oraz założył czarny kaptur. Złapał za karabin oraz ruszył z powrotem na zewnątrz, tą samą drogą którą przyszedł. Przez małe okienko, to samo które wybił, oraz którym tutaj wszedł.

- No, to w drogę. – powiedział by dodać sobie otuchy.

***

Poświecił latarką na zegarek. Wskazywał on godzinę drugą w nocy. Do poranka jeszcze około pięć godzin. Dawno nie było mu tak zimno jak w tej chwili, nie wiedział dokąd idzie, nie wiedział po co w ogóle jeszcze idzie. Nagle do głowy przyszła mu myśl by ruszyć z powrotem do sklepu. W końcu przeszedł około kilometra. Stał tak chwilę, cały czas rozważając wszystkie „za”, i „przeciw”. Nagle usłyszał głośny krzyk. Krzyk nieludzki wręcz, podobny bardziej do kwilenia. Chwilę po tym na horyzoncie, w miejscu gdzie stał supermarket, zobaczył wielki wybuch, a do jego uszu doszło to samo kwilenie, tylko jeszcze głośniejsze, jakby śpiewane w jednym, potwornym chórze. Nawet nie zastanawiając się, ruszył biegiem przed siebie na złamanie karku, jakby zapomniał, że jeszcze do niedawna ledwo co chodził.

 

***

Znów poświecił na zegarek. Godzina trzecia. Kwilenie ustało, choć Kordian mógł przysiąc, że jeszcze chwilę po wybuchu, „chór" jakby cały czas biegł za nim, śledził go, nie odstępując go ani razu, śledził każdy jego krok, każde potknięcie, analizował mocne i słabe strony. Trząsł się coraz bardziej, czuł się jakby za chwilę miał zamarznąć, i pozostać tu na wieki. No właśnie… Ale gdzie?

***

Godzina czwarta. Zimno. Jarocek obstawiał od minus dwudziestu do minus trzydziestu stopni Celsjusza. Nagle usłyszał lekkie zgrzytanie śniegu za własnymi plecami. I zobaczył TO – stwora, chodzącego na czterech łapach, ale jednak dziwnie podobnego do człowieka. Na plecach połyskiwał w świetle latarki jeden wielki gruczoł wypełniony dziwnym płynem, przelewającym się z lewa do prawa. Wycelował broń i zaczął cofać się do tyłu. Jego ręce drżały tak bardzo, że wydawało się, że za chwilę upuści broń. I w końcu TO, przystąpiło do ataku. Wyskoczyło w górę, lądując na piersi Kordiana. Dopiero teraz zorientował się, że stwór ma przynajmniej dwa metry wzrostu. Wielkie łapy z jeszcze większymi pazurami wylądowały na klatce piersiowej Jarockiego, stanowczo przytrzymując go przy ziemi. Nagle stwór podniósł wielką jak bochen chleba łapę, chcąc odciąć łeb swojej „zdobyczy”. Niespodziewanie do uszu mężczyzny doszedł głośny huk broni, po czym stwór zwalił się obok Kordiana, „oblewając” go swoją żółtą krwią.

- Trafiony! – Usłyszał krzyk mężczyzny. – Juri, zbieraj człowieka! – Do Kordiana prędko podbiegł mężczyzna w grubym, stalowym pancerzu. Zrzucił ciało stwora z Kordiana, i wziął go na barki.

- Gotowe! Osłaniaj nas – krzyczał jego wybawca, Juri.

- Juri! Uważaj! – krzyknął snajper ostrzegawczo. Kordian podniósł głowę. Zobaczył, że z wielkiego gruczołu na plecach potwora zaczęła wydzielać się mętna substancja. Sam stwór nagle podniósł głowę, oraz zaszczękał groźnie kłami. Nagle mętna substancja zaczęła się palić, chwilę później wybuchając. Wybuch był na tyle mocny, że miotnął Juriego do przodu, a samego Kordiana wyrzucając go w sążeń w górę.

***

Krzyki. Kwilenie stworów. Rozkazy wydawane czwórce żołnierzy w podobnych pancerzach. Spojrzał na nich : Dwóch środkowych strzelało z ogromnych działek, miotając kulę w całą chmarę podobnych do siebie stworów. Większość padała od razu po serii z wielkiej broni, ale niektóre stwory wytrzymywały atak, i atakowały. Wtedy właśnie dwóch innych kończyło z nimi salwą z PKM-u. Zauważył, że powoli wycofywali się pod naporem stworów. Nagle do ukląkł obok niego grubo ubrany, lecz już nie w ten sam stalowy pancerz, snajper, który uratował mu życie.

- Wstawaj! Nie odpływaj – krzyczał do w połowie przytomnego Kordiana – za chwilę przyjadą po nas, tylko musimy tu przeżyć. Naszym kończy się już amunicja. Musimy im pomóc- wyciągnął z plecaka dwa przedwojenne granaty. Podał jeden Kordianowi. – Wiesz co robić? – Wstał oraz krzyknął.

– Szybko! Odwrót! – czwórka żołnierzy w jednej sekundzie zerwała się do biegu w tył, biegnąc do ich dwójki, którzy już odbezpieczali granaty.

– Rzucaj! – W jednej sekundzie rzucili granaty za plecy wielkiej hordy bliźniaczo podobnych do siebie, szkaradnych monstrów , Siła wybuchu była tak ogromna, że zmiotła wszystko z powierzchni ziemi : Od aut na stworach kończąc. Pomimo, że ich mały oddział znajdował się co najmniej kilkadziesiąt metrów dalej, ad głową śmigały długie, paskudne ręce, krzywe nogi, paskudne twarze, wszystko oblewając swoją żółtą, podobną do mazi krwią.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania