Muzyka Ericha Zanna - sequel. Traktat o mapach

W okresie, kiedy mieszkałem przy ulicy Rue d’Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupadło, a chłonna niegdyś pamięć studenta metafizyki uległa teraz znacznemu zakłóceniu i pogorszeniu. I choć minęło już całe trzynaście lat od czasu, gdy słyszałem po raz ostatni zapamiętałą orgię tych wszystkich dźwięków, których ze skrzypiec normalnie zwykło się nie wydobywać – bo: albo było to niemożliwe, nie leżało to bowiem w naturze tego chordofonu, albo, wprost przeciwnie, było możliwe, ale karkołomne od strony wykonawczo-technicznej – to wciąż jednak nie udało mi się rozwiązać tajemnicy Ericha Zanna, starca, niemowy, ani też odnaleźć domu, ulicy, a nawet przybliżonej lokalizacji miejsca, w którym wiodłem ubogi żywot studenta ontologii.

Jednakże któregoś razu, ku memu wielkiemu zdziwieniu i zaskoczeniu, a dokładnie w trzynastą rocznicę mojej palącej przeprowadzki z tego miasta, natknąłem się na nowe opracowanie kartograficzne, które rzuciło wreszcie nieco światło na dawno już odłożoną i nieomalże zapomnianą sprawę tajemniczej uliczki, której nigdy nie mogłem odnaleźć; tzn. nie mogłem jej odnaleźć aż do teraz! Ale zacznę od początku…

 

Wszystko zaczęło się od tego, że najpierw natknąłem się na przedziwną definicję, jaką znalazłem w pewnej starej książce z antykwarni na Kazimierzu, a którą mam tutaj zamiar, w sposób zapewne dość nieudolny i zsymplifikowany, przytoczyć z pamięci:

„Mamy oto mapę pozytywnej lub negatywnej energii, o zupełnie mglistych właściwościach czegoś, co krąży, przemieszcza się, zmienia, przemienia, wstępuje, zstępuje, przypływa, odpływa. A mapa ta – w momencie poznawania okolicy, pierwszego kontaktu z nowym, jeszcze niepoznanym przez nas terenem – jest niczym otwarta i niezapisana księga, która sama się pisze. W tym kontekście stwierdzenie, że się już pewnych miejsc, dawnej ulubionych i szczególnych, nie odwiedza, nikogo nie dziwi, albowiem plazmowa, energetyczna, mglista mapa jest aktywna, witalna i ciągle się zmienia, ukazując nam nowe przestrzenie i galaktyki, niezbadane i nieodkryte świata, ulubione przez nas, stare i nowe, zakamarki. Rzeczona energia wije się na tej mapie niczym macki ośmiornicy złapanej w sieci rybackie. Tu wyraźnych i regularnych granic nie ma; a to, co jest – to: małe zatoczki, ornamentalne wcięcia i daleko wysunięte cyple.”

Tyle mówiła ta definicja, która od samego początku jawiła mi się bardziej jako magiczna formuła. Byłem szczerze zdziwiony, że jej autor, alchemik tej miary i naukowiec najwyższego formatu, posługuje się w swych eksplikacjach językiem iście poetyckim i nie stroni od, zupełnie nienaukowego przecież, subiektywizmu.

Autor pisał także o ciągłej pogoni – bynajmniej nie palcem po mapie – za tym, co znajduje się za kolejnym, następnym, i jeszcze raz kolejnym pagórkiem. Najbardziej utkwiło mi w pamięci jego szczere wyznanie, które mogłoby spokojnie być mottem tej opowieści, a zaczynające się od słów:

„Czasami łapię się na tym, że przechodzę setki razy obok czegoś, czego w ogóle, kompletnie nie zauważam. I dopiero, za którymś z kolei razem, dostrzegam, że oto tam a tam, właśnie w tym rzekomo znanym mi miejscu, znajduje się jakaś wąska ścieżka, dróżka, jakiś skrót, którym nigdy wcześniej nie podążałem, jakaś furtka do innego, nieznanego mi świata, jakieś sekretne okno, istniejące nie dla mnie (zamknięte i szczelnie zasłonięte)…”

 

Kierowany pospolitym niedosytem, podstawowym zupełnie wyczuciem literackiego smaku oraz oczywiście scjentystyczno-intelektualną ciekawością, postanowiłem, że raz jeszcze wybiorę się na stary Kazimierz, by móc na własne oczy – naturalnie o ile to będzie możliwe, a zakładałem optymistycznie, że będzie – zapoznać się na miejscu z innymi wywodami tego oryginalnego myśliciela, scholastyka, przejrzeć różne jego zapiski, odwzorowania kartograficzne i szkice.

 

Do książnicy ode mnie szło się jakieś pół godziny, a znajdowała się ona po drugiej stronie pięknej, modrej i zawsze jednakowo spokojnej rzeki. Rzeka ta pozbawiona była jakichkolwiek brzegów; co wyglądało w efekcie tak, jakby teren znajdujący się tuż za nią stanowił jedynie płaskie przedłużenie tafli wody (i nic ponadto), skondensowanej gdzieniegdzie w ciało stałe i rozlewającej się aż po sam kres piankowatej czapy horyzontu. Wody zaś tego cieku pachniały najcudowniejszymi znanymi mi ingrediencjami: lodami, wanilią, mlekiem, miodem – a wszystkimi nimi pospołu i po trosze, z czym się jeszcze nigdy gdziekolwiek indziej w swym życiu nie spotkałem. Zaraz za rzeką, a więc już na lądzie, aranżowała się i prezentowała bezkresna misa powidoków, z linią horyzontu na jej opasłym krańcu, pełna cichej, utajonej dynamiki, ledwie dostrzegalnie płynąca sama w sobie, przesuwająca się pomimo siebie, to z lewej, to z prawej strony, niczym obłok, a pod tą misą wiły się pasemka, warstewki i smużki niewysokich, owalnych domków i kamieniczek, pozbawionych jakichkolwiek skaz, zadrapań, nierówności czy narożników. Budynki te były koloru białego; i można by je było nazwać… po prostu dziwacznymi. A były to budowle i stare jednocześnie, i nowe. I choć powstały na długo przed egipskimi piramidami, o czym doskonale wiedziałem, to jednak prezentowały się w sposób zadziwiająco modernistyczny i ultranowoczesny – tak, jakby zostały nakreślone ręką jakiegoś architekta-futurologa. Esencją ich projektu musiała być zapewne spektakularność wyglądu, a wyglądały niczym gotowane na twardo i obrane ze skórki, choć oczywiście odpowiednio powiększone, kurze jaja; zbudowane zaś były z materii, której natury ani własności nie dane mi było nigdy do końca odgadnąć.

Nad rzeką zawsze królowała piękna i słoneczna pogoda – i to nawet wtenczas, kiedy w pozostałych częściach mojego miasta panował przygnębiający mrok, pozbawiony barwnych akcentów, leniwie snuły się mgły... i kiedy okraszała się szarobura mikstura wszechobecnej jesieni. Za – skonstruowanym z jakiegoś ciemnego monolitu, z jakiejś jednolitej i zwartej substancji – efektownym mostem, który łączył ze sobą oba, rozdzielone przez rzekę, krańce mojego miasta, znajdowały się szerokie, gładkie jak stół aleje z szynami, potem teren lekko opadał, ale tylko w jednym miejscu, a gdy dochodził do uliczki, przy której znajdował się antykwariat, opadał stromo i stawał się po prostu depresją – wyrwą, której dna, spowitego wiecznymi mgłami, nigdy nie udało mi się dostrzec ani do końca spenetrować czy zbadać. Nie spotkałem nigdy osoby, która by słyszała o tym miejscu i o tym antykwariacie; ani też nie ujrzałem nigdy więcej tak szerokiej i tak stromo opadającej w dół alei, jak ta na Kazimierzu, będącej w istocie niewielką, lokalną depresją; depresją – a więc i jednocześnie pewnego rodzaju skazą na tym wzorcowo płaskim terenie. Było to niemalże urwisko, zupełnie niedostępne dla żadnych pojazdów. I nawet w kilku miejscach znajdowały się schody, bo, jak widać, znajdować się musiały. Na końcu zaś ulicy kryło się kompletne już zapadlisko, w które wpadała i w którym na zawsze już ginęła jedna z pomniejszych odnóg miejscowej rzeki, spływająca po ścianach tego leja niczym w gigantycznym wirze, zakreślająca spiralę, rozpędzająca się u mglistego dołu do prędkości zupełnie nadświetlnych. I gdybym tego nie wiedział, pomyślałbym, że jest ów ciek czymś w rodzaju kanału; nie byłem w stanie bowiem uwierzyć w tak precyzyjną samoregulację tej rzeki o kształcie spirali, zdyscyplinowanej i miarowo spływającej po ścianach ku gardzieli-otchłani. Ściany tego miejscowego piekiełka gęsto porastał bluszcz oraz inne gatunki endemiczne, niewystępujące nigdy indziej, które, wzięte razem, wyglądały dosłownie tak, jakby w ogóle nie łaknęły światła ani promieni słońca, a swą energię oraz witalne soki czerpały z tych najgłębszych pokładów mroku i cienia, z kwintesencji abnegacji i szaroburości. I nawet korony większych drzew, jakby ciążyła im ich własna zieleń, skierowane tu były w bok, a nawet zawinięte były w dół ku tellurycznej otchłani, ku czarnej dziurze.

Pamiętam też, że niejakie wrażenie wywarli na mnie mali mieszkańcy tej arcy-cudacznej dzielnicy, co wiązałem początkowo z… ich nadpobudliwością ruchową i z zupełnym brakiem, z ich strony, zachowań apatycznych. A wszyscy oni poruszali się tak, jakby się ze sobą pospołu, dopiero co, zmówili – i teraz, tak na niby, odgrywali przede mną jakąś scenkę slapstickową rodem z filmu niemego. Potem zrozumiałem, że były to po prostu całkiem jeszcze żwawe, choć niskie i przygarbione ludziki, o spojrzeniu tak ciekawskim, tak niewinnym, jak u rocznych lub dwuletnich bobasków. A im starsze były to karły, tym ich oczęta stawały się bardziej szkliste i bardziej radosne, a spojrzenia bystre. W ogóle, trzeba powiedzieć, że byli oni do siebie łudząco podobni, niczym bliźniacy; jakby się wszyscy narodzili jednego dnia; i jakby wszyscy jednocześnie musieli z tego świata odejść, na przekór zresztą bolesnym skutkom umierania naszych bliskich, znajomych, których opłakują przecież zawsze ci żywi, ci, co pozostają. I nawet …wyobraziłem sobie, taką sytuację, kiedy te najstarsze karły, schorowane i sponiewierane przez ciężki los, schodzą raz do roku krętą aleją do Królestwa Podziemi, z którego już nigdy nie powracają.

Latarnie uliczne też były niewysokie, a stawały się czym raz to niższe w miarę, jak zbliżałem się do tego antykwariatu przy Liesua d’Eur… W ogóle wszystko stawało się stopniowo jakieś marne i niskie, …i szare; kurczyli się zarówno ludzie, jak i ich domy-czopki – …aż w końcu, te domy, stały się już bardziej piwnicami, a niżeli kamieniczkami czy budynkami jednorodzinnymi. Były to z początku piwnice o jednym tylko poziomie, później zaś – o dwóch, trzech, a nawet i o czterech piętrach ujemnych… I tak, to miejsce rozżagwienia miejskiego, pomału schodziło do cichej, mrocznej Krainy Podziemia.

Zauważyłem z pewnym zaniepokojeniem, że niedaleko już miałem do najniższych pokładów naszej lokalnej, geomorfologicznej atrakcji, ale budynek przy Liesua d’Eur, a raczej wielokondygnacyjna piwnica, akurat teraz znajdował się przede mną – i to dobrze, to na szczęście! Nie trzeba więc było brnąć dalej po zaułkach zwodniczej spirali spowitej wieczną mgłą.

Zadowolony, wstąpiłem do środka budowli. I skierowałem się w dół krętymi schodami, o nieskończonej ilości stopni, wijącymi się niczym spirala oktawowa przez całą klawiaturę fortepianu, by móc ostatecznie osiągnąć piętro minus siódme. Strasznie mi się ta droga dłużyła, a choć czas płynął, jak zwykle, spokojnie i równo, to miałem wrażenie, że jego kontinuum wyznacza mi czym raz to większe interwały, tykając jednocześnie tę samą, mechaniczną melodyjkę: sekunda za sekundą i minuta za minutą. Również i schody odznaczały się rozległym diapazonem najróżniejszych atrybutów i szeroką gamą substancjalnych własności. Te właściwości bynajmniej nie ułatwiły mi teraz życia ani mojej po nich wędrówki. Nie dość, że ich stopnie zdawały się posiadać jakiś zwiększony, gigantyczny rozmiar o gumowym wprost ambitusie, to jeszcze, na dodatek, odległości między kolejnymi piętrami były zwyczajnie nierówne – niczym w ciągu nieharmonicznych – i rosły w miarę, jak się człek przybliżał do wrót upragnionej, podziemnej wszechnicy wiedzy tajemnej. W końcu jednak, brodząc niemalże po omacku w kompletnym mroku, odnalazłem właściwe piętro, a na nim – jedne tylko drzwi, i to archaicznego typu, które zaskrzypiały posępnie na moje powitanie, gdym wsuwał się przez nie do środka.

W półmroku, pośród ksiąg, pergaminów, zwojów i inszych staroci, ujrzałem przede wszystkim puste, zimne, labiryntowe korytarze, załamujące się pod różnymi kątami, które miały w sobie coś nieomal przerażającego, coś, co tkwiło tra le righe, „między słowami”, w próżni pełnej zakamarków i mrocznych zaułków. Tu i ówdzie snuły się pajęczyny, a kurz zalegał grubą warstwą. Wiało wszędzie, zimny przeciąg torował sobie drogę przez to wnętrze, które wyglądało teraz nie tylko na opuszczone, ale wręcz na totalnie już zapomniane, niczym odłóg, niczym terra abbandonata. Nigdzie ani jednego klienta i tylko jeden subiekt, którego dopiero co zdążyłem zauważyć, stojący za okienkiem i prawie cały zasłonięty przez te nabite kotary, mięsiste, gęste i pełne atomów, oraz ściankę działową, która nas od siebie odgradzała. Dlatego właśnie nie widziałem jego twarzy, a jedynie tors i ręce. Podał mi nimi jakąś zgrabną książeczkę, liczącą nie więcej jak pięć, sześć, no... może siedem tysięcy stronic. Chciałem go o coś spytać, poprosić, ale nie zdążyłem. I ten jegomość w końcu gdzieś się zgubił. Zostałem sam na sam z alchemią wszechwiedzy, z całą ujarzmioną magią mojego wszechświata, z doczesnością, z odwiecznością, z ponadczasowością, z ostatecznością. Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel i przyjąłem do świadomości sens rozłożenia się w nim wygodnie. O dziwo! było na tyle widno, że mogłem... i że zacząłem zagłębiać się w podany mi przez arcy-subiekta foliał, którego ozdobne litery wiły się, niczym melosfera, granią rozłożystego arpeggio. Tak, to było dokładnie to, co spodziewałem się w tym antykwariacie na Liesua d’Eur odnaleźć. Ten sam styl, ten sam rozmach i pisarz, bez wątpienia, ten sam! A w miarę, jak się w te niepojęte głębie gęsto zapisanych mądrości wczytywałem – doszedłem do wniosku, że autor, przez cały ten okres mych studiów nad księgą, dosłownie prowadził mnie za rękę. Co więcej, odniosłem także nieodparte wrażenie, iż dedykował ją specjalnie dla mnie i, być może, tylko dla mnie.

I tak to... odnalazłem jednego dnia wszystko to, czego wcześniej przez całe lata odnaleźć nie mogłem, a więc: „Traktat o tęsknocie do miejsc, od których jesteśmy daleko”, „Przydatne mapy, które nie istnieją, choć istnieć powinny”, takie m.in., jak np.: „Mapa obszarów wonnych w porze kwitnienia roślin”, „Punkty widokowe, służące do obserwacji najpiękniejszych zachodów słońca”, „Solarne ekspozytory – najbardziej nasłonecznione tereny o danej porze dnia i danej porze roku”, „Mapa miejsc-teleporterów, które nas odsyłają do innych miejsc, na zasadzie mechanizmu zakotwiczenia i gry pamięci mimowolnej”, „Mapa energii miejsc i jej przez te miejsca przepływu”. W końcu też odkryłem tę najgęstszą i najczarniejszą esencję tajemnicy, odczytaną wprost z rękopisu Ericha Zanna. Ów rękopis, nie wiedzieć czemu i w jaki sposób, trafił do księgi, którą właśnie studiowałem; po prostu ktoś powciskał papiery z odręcznymi słowami Zanna tak, jak się wciska zakładki pomiędzy strony. A więc jednak: mój dotychczasowy osąd sytuacji – związany z antecedensem, w świetle którego ów przekaz starego skrzypka-Niemca na zawsze został utracony owej upiornej, feralnej nocy – był błędny. Zajrzałem do książki. Przetarłem oczy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Na stronie siedemset siedemdziesiątej siódmej mój nowy mistrz-przewodnik zamieścił mapę miasta. I nie było to jakieś tam dowolne, pierwsze-lepsze miasto. Bynajmniej; było to miasto, które dobrze znałem jeszcze z czasów mych studiów. Spojrzałem na przybliżoną lokalizację miejsca, w którym ongiś mieszkałem, na dom i na ulicę, zaznaczoną na mapie, przy której ów dom się znajdował. Tak, to była bez wątpienia ta ulica, której nie mogłem nigdy odszukać – moja Rue d’Auseil! Nawet nie potrafię opisać, jak bardzo się z tego odkrycia ucieszyłem i jak bardzo się wtedy zląkłem.

Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe, wyrwał mnie z fotela i skierował mój wzrok na stary, ścienny zegar z kukułką. Wskazywał dokładnie dwudziestą piątą, co było nawet zgodne z pewną teorią światów równoległych, podług której nie wszystkie zdarzenia mieć mogą i muszą zagwarantowane swe miejsca w czasie, będąc nanizanymi na jego chronologię, na jego ciąg, jak na nitkę. Zacząłem uciekać, przepędzany z tego antykwariatu przez srogiego Boreasza, który szumiał i rósł na tym szumie jak trawa na wietrze. Skacząc, przeskakując po kilka stopni na raz, niemal w powietrzu wzlatywałem po tych nieskończenie długich i ciemnych schodach ku górze i ku wyjściu; wpadłem na szeroką, starą ulicę, z białymi, owalnymi budynkami i pokonawszy schody oraz bruk znalazłem się wreszcie na płasko położonych alejach, przy modrej, zawsze spokojnej rzece, pozbawionej wyraźnych brzegów; pokonałem ciemny most i – bogatszy o tę bezcenną, dzisiaj zdobytą wiedzę – znalazłem się pośród bardziej jeszcze szerszych i zdrowszych ulic oraz bulwarów mojego miasta. Pamiętam też, że wcale nie było wiatru, świecił księżyc, a wszystko dokoła migotało w blasku latarń.

 

 

Wykorzystane zostały motywy i elementy opowiadania H. P. Lovecrafta "Muzyka Ericha Zanna".

 

 

C.d.n. w kolejnych częściach wg poniższego spisu. Spis wszystkich części:

- Skrzypce Ericha Zanna (prequel 1),

- Mur przeznaczenia (prequel 2),

- Muzyka Ericha Zanna (oryginalny tekst H. P. Lovecrafta),

- Traktat o mapach (sequel 1),

- Rękopis Ericha Zanna odnaleziony (sequel 2),

- Miasto Ericha Zanna (sequel 3),

- Ericha Zanna melodie (sequel 4).

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • maciekzolnowski 03.03.2017
    Chyba pozwolę sobie zadedykować tę część osobie, o pseudonimie Freya. I z góry podziękuję Jej za wyłapanie wszystkich ew. błędów, podrasowanie tekstu i w ogóle. :))
    Pozdr.
    MZ
  • Freya 04.03.2017
    Co do twoich tekstów, to przypuszczam iż moja opinia jest nieodmiennie linearnie stabilna i nie podlega zachwianiu. Podobają mi się rozbudowane zdania i muzyczne transcendentalne dysocjacje. Atmosfera przygody i tajemnych nieodgadnionych zakamarków świadomości czy też pod... Mam także przedziwną skłonność w porównywaniu jakichś kierunków. W tym przypadku nasuwa mi się konceptualne odniesienie do surrealizmu i teges nawet.
    Twgl. już poważniej, to powinieneś zgłosić się do: http://wspolnymi-silami.blogspot.com/2017/02/uwaga-konkurs.html
    Myślę, że zostaniesz tam właściwie docenionym, no i na pewno zyskasz kolejnych sympatyków. Skoiastel, jest w/g mnie osobą wystarczająco kompetentną (luknij sobie na jej profil) aby zauważyć twój talent. Serdecznie pozdrawiam. :)
  • maciekzolnowski 04.03.2017
    Dzięki Ci, Freya, i za miłe słowa, i za sensowne porady. Zrobię dokładnie tak, jak mówisz. Jest wielu naprawdę wspaniałych liryków i epików i nie mnie mierzyć się z ich talentem / talentami. Zresztą Ty także rozpisałaś się / rozpisałeś się ostatnimi czasy, nieprawdaż? I masz już spory tzw. dorobek. Ja piszę po prostu dlatego, że lubię i że chcę to robić od czasu do czasu (i nic ponadto). Pozdrawiam również! MZ:)
  • maciekzolnowski 04.03.2017
    Co do zadumy nad "Muzyką Zanna"... Podoba mi się Twoje porównanie, Freya, do surrealizmu. Schultz się kłania, a zwłaszcza jego "Sanatorium Pod Klepsydrą". Ja poszedłem w swym opowiadanku niestety bardziej w stronę fantasy, a niżeli w kierunku poetyki snu (Schultz) i horrory (Lovecraft). I może będą to chciał / starał się w przyszłości naprawić, zmienić i w ogóle...
  • maciekzolnowski 04.03.2017
    "i horrorów" (powinno być) - sorki za literówkę

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania