Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Samotni mają brudne plecy - Rozdział I - Adam

31 XII 2016

 

23:07

 

- Nie jest Ci zimno? – pyta dziewczyna, po czym zaciąga się papierosem.

Stoimy na balkonie. W dole rozciąga się ogród, mgliście oświetlony przez światła sylwestrowej balangi. Z dołu słychać muzykę i ekstatyczny gwar. Czuję, jak obrzydliwe whiskey pali mnie od środka.

- Jest mi zimno – odpowiadam, nie zamykając sobie drogi na ewentualne zbliżenie. Celem zachowania ciepła, oczywiście.

Wypuszczam trujący tytoniowy opar z płuc w chłodne powietrze. Patrzę przez chwilę w ciemnofioletową noc. Zerkam na zegarek. Do północy jeszcze daleko.

- Och! – dziewczyna nasłuchuje – Elvis Costello! Lubisz?

- Słyszałem nazwisko (tak naprawdę doskonale wiem o kogo chodzi) - koleś podobno kiedyś wszedł z gitarą do wytwórni płytowej a wyszedł z kontraktem... – uśmiecham się.

Przygryzła wargę, zmarszczyła brwi i popatrzyła daleko w ciemność przed nami.

- Kiedy byłam mała, mój tata puszczczał taką muzykę jak kosił trawę. Mieliśmy taką starą, czarną wieżę Sony z dwiema potężnymi kolumnami – wyupszcza dym, zerka na mnie z zupełnie poważną miną – lubiłam wtedy biegać po domu i po podwórku, udawałam, że jestem wróżką i właśnie sobie latam...

Znów się uśmiechnąłem, choć nieco oszczędniej. Udaję, że nie do końca mnie to ciekawi. Zaczyna być mi coraz chłodniej, mimo rozgrzewającej mocy Jacka D, ale nic tam. Słucham uważnie...

- Na pewno nie jest Ci zimno? – pyta raz jeszcze, dotykając na krótko mojego ramienia.

- Jest – strzelam fajkiem za balkon, zabieram papierosa dziewczynie, zaciągam się nim na koniec, tego też wypierdalam i wydmuchuję dym marszcząc przy tym brwi. Chciałem wyglądać jak James Dean zapewne.

Zbliżam się do dziweczyny i kładę jej ramię na barkach. W tle nadal przytłumiona muzyka i jakieś krzyki.

Dziewczyna ma odsłonięte plecy, miękkie, jasne i kobieco mięsiste, pachnące jakby od samego patrzenia. W mojej głowie myśli rezonują głosem dr Hannibala Lectera, wiem, to głupie... Wtula się ochoczo, obejmując mnie mocno w dole klatki piersiowej.

- No, ciekawie... Jak się w ogóle nazywasz? – pytam, przytulając policzek do jej policzka.

- Kornelia – dziewczyna podtrzymuje powolne tempo mojej wypowiedzi. Zaczynamy się bujać na boki, w rytm jakiegoś techno (The Prodigy?), które dudniąc przebija się z dołu. Sytuacja dawno stała się komiczna, ale na tym etapie nie potrafię już zawrócić. Czuję jej delikatny zapach, który uderza mi do głowy, czuję jej chłodny, porcelanowy policzek muskający mój. Jej drobne piersi napierają na moją klatkę. Wtapiam twarz w jej włosy, które delikatnie łaskoczą mnie w czubek nosa. Mówią, że włosy to wszystko, jakby ujął to Al Pacino w Zapachu Kobiety.

- A Ty? – szepcze – Jak Ty się nazywasz? – kontynuuje, po czym składa mi delikatny pocałunek pod uchem. Staje na palcach, pięty wychodzą jej ze szpilek. Oddycha coraz szybciej, obejmuje mnie coraz mocniej. Czuję jej ciepło. Zaczyna szukać ustami moich ust. Odsuwam się o krok i przyciągam ją do siebie tak, że przez chwilę szoruje czubkami beżowych szpileczek po balkonowych płytkach. Naciska na mnie ciężarem ciała, wisi na mnie, a o podłogę opiera się jedynie czubkami drobnych bucików. Wkładam jej do ust cały język. Natychmiastowo i zachłannie. Odpowiada tym samym. Ściskam ją w klatce, opuszkami palców drugiej ręki dotykam ją po plecach. Na jej ramionach czuję gęsią skórkę, delikatne, przezroczyste włoski zjeżyły się. Dziewczyna wydaje zduszony jęk i kontynuujemy agresywną wymianę bakterii jamy ustnej.

- Boże, chodź do środka! – wysapuje odwracając się naprędce, chwyta mnie za rękę, uderza w balkonowe drzwi i biegniemy już przez duży przedpokój. Muzyka staje się wyraźna, jakbym słyszał ją przez moment całym ciałem. Czuję zapach wymiocin. Dopingują nas okrzyki kilku pijanych imprezowiczów pałętających się po piętrze. Mijamy kolejkę do toalety. Uśmiecham się w myślach. Teraz liczy się tylko ona i jej ciało. Wrzaski pijanej studenterii dochodzą z parkietu piętro niżej. Wbiegamy na schody prowadzące na poddasze. Dwie pary drzwi. Wbijamy do pierwszych z brzegu.

- Maciek – mówię w ciemnym pokoju, w krótkiej przerwie od całowania.

- Hmm? – rzuca mi spojrzenie jakby wyrwane z kontekstu.

- Nazywam się Maciek.

W ciemności, spływa z nas zimny pot.

 

***

 

21:03

 

Tej nocy coś ewidentnie wisiało w powietrzu. Noc była wyjątkowa, nawet jak na noc sylwestrową. Pojechaliśmy z Ekipą na wielką bibę w Konstancinie. Była nas szóstka: Adam, Mikołaj, Krzychu, Gruby, Monika i ja. Na balanżkę tłumnie przybyła w większości studenteria z warszawskiego uniwerku i z polibudy. Te dwa obozy nierzadko się ze sobą ścierają. Tak czy inaczej, byłem tu przedstawicielem pierwszej ze stron barykady. Bal miał odbywać się w wynajmowanej na tę noc willi jednego z podwarszawskich eksgangsterów - tak przynajmniej niosła jakaś plota.

Powietrze było jakby świeższe, przepełnione ekscytacją i pozytywnym napięciem. Po 21, uzbrojeni w papierosy i wysokoprocentowe trunki zapierdalamy dziewięcioosobowym vanem przez Mokotów. Na szybach auta osadzają się kropelki siąpiącego kapuśniaczku. Suniemy wilgotną Powsińską, przez ciemność i nienazwane tęsknoty. Jest dobrze. Jezdnia odbija światła latarni. Spoglądamy po sobie, uśmiechamy się i przybijamy sobie piątki. Smiejemy się do najbliższej przyszłości, gdyż zupełnie nie wiemy, co przyniesie.

Podjechaliśmy pod jasno oświetloną willę. Wychodzimy z samochodu. Słychać muzykę. Gruby, który uchodzi tu za organizatora, podchodzi niepewnie do domofonu. Stoimy już pod drzwiami rezydencji, po chwili szeroko uśmiechnięty typek w czerwonej muszce zaprasza nas do środka. Leci Kryzysowa Narzeczona, co wywołuje ledwie zauważalny uśmiech na twarzy Krzycha.

Krzychu jest typem przegranego romantyka – dekadenta. Uwielbia stare polskie klasyki. Jest wiele rzeczy, które kocha i tyle samo rzeczy, których nienawidzi. Tak czy inaczej, często zdarza się, że w rytm takiej muzy, potrafią z Grubasem tańczyć Kankana pod ramię na środku ruchliwej ulicy, kompletnie pijani. Tej nocy wcale nie było inaczej, jak się później okazało.

Meldujemy się na liście obecności, odwieszamy płaszcze i wychodzimy z obszernego przedpokoju. Host imprezy pokazuje nam w skrócie gdzie co jest. Willa jest olbrzymia, ludzi jest już całkiem sporo, czuć powoli zapach spoconych ciał z parkietu. Tym razem Maanam. Krzychu z Grubym spoglądają na siebie porozumiewawczo, jakby podpisywali ciche porozumienie.

Schodzimy do olbrzymiej piwnicy, suto zastawionej chipsami i sałatkami domowej roboty. Głównie chipsami. Nie zadaliśmy sobie nawet trudu, by schłodzić swój alkohol. Ludzie obecni na imprezie rozmawiali ze sobą w grupkach po dwie – trzy osoby, ewentualnie pojedyńczo szwędali się po posiadłości, udając że nie robią tego bez celu. Siadamy do wolnego stolika, chcąc jak najszybciej przełamać w sobie społeczną niezręczność. Po kilku kolejkach i toastach wznoszonych w najróżniejszych językach i intencjach (od teatralnie głośnego à la vôtre, mes amis!, aż po na pochybel skurwysynom! pod koniec serii), jesteśmy w zabawowym nastroju. Zaczynamy wkręcać ludziom, że Krzychu (z racji swojego podobieństwa do Zlatana Ibrahimovića i blisko dwóch metrów wzrostu) jest jego serbskim bratem o imieniu Dragan.

- Wiesz, kto to jest Zlatan Ibrahimović? – pytaliśmy konfidencjonalnie losowych typków z piwnicy.

- Jasne, że tak! A co? – padała zazwyczaj odpowiedź.

- Spójrz tam, chlejemy z jego bratem – wskazywaliśmy wtedy palcem na rozchwianego już trochę Krzycha. Krzychu parę lat temu zaliczył kilka rodzinnych wypadów w rejony państw byłej Jugosławii i potrafił trochę pogaworzyć po serbsku. Odklejał wtedy rękę z ramienia swojej dziewzyny, Moniki i krzyczał coś w rodzaju:

- Szwa se deżawa? Czast, ja sam Dragan!

- O kurwa... – miny nagabywanych przez nas typków były absolutnie bezcenne.

Sam wlałem już w siebie sporo ciepłej whiskey, poczułem - jak zwykle po alkoholu – nagły przypływ niezrowej nonszalancji, posiadłem umiejętność gładkiej gadaniny. Poczułem silną potrzebę porozmawiania z ładną dziewczyną. Dla samego towarzystwa nawet. Uwielbiam obcować z dziewczynami, kiedy jestem pod wpływem. Czuję, że po to się urodziłem.

Wybraliśmy się z Adamem i Mikołajem na wycieczkę do barku z drinkami. O Adamie można napisać całą książkę. Nawet Werter nie przeżył (dosłownie, hehe) tak silnego zawodu miłosnego jak Adam. Bohater Goethego miał swoją Lottę, a miłość do niej była jego natchnieniem i cierpieniem zarazem. Najgorsze w historii Adama było to, że Adam w swoim dwudziestojednoletnim życiu, takich Lott miał chyba ze sześć.

Najbardziej dramatyczną historią była jednak miłość Adama do Oli. Ola była kuzynką naszej znajomej, Kingi. Kingę znamy jeszcze z czasów podstawówki i gimnazjum. Oscyluje wokół Ekipy. Pojawia się to tu, to tam. Czasem wpadniemy na siebie w pociągu, czasem ona zrobi jakąś imprezę i wszyscy jesteśmy zaproszeni. Dwa, może trzy lata temu, Janek – kolejny załogant łajby pod nazwą Ekipa – zorganizował u siebie w domu imprezę sylwestrową (tak, tak, znowu). Kinga spotykała się wówczas z Jankiem, a na posiadówę przyprowadziła jeszcze ze sobą Olę.

Ola była w połowie greczynką, mieszkała na stałe w Niemczech i porozumiewała się płynnie po polsku, angielsku, niemiecku i grecku. Do tego była ładna. Naprawdę ładna. Adam, mający rodzinę w Niemczech, zadeklarowany germanofil i wielki wielbiciel damskiej urody, wpadł jak śliwka w kompot. Ewentualnie dzik w sosnę, jak mawiał klasyk.

Tamtej pamiętnej nocy, wokół Oli zebrał się cały wianuszek adoratorów, który konkurował o jej względy. Rozmowa toczyła się w jezyku angielskim, tak więc niektórzy zawodnicy odpadli już w przedbiegach. Po jakimś czasie zostało już tylko dwóch, w tym Adam, oczywiście. Noc była piękna i świeża, płynęła powoli. Pamiętam to, bo sam byłem zajęty swoją własną femme fatale. Historia między nami zakończyć się miała na dobre ponad trzy miesiące po wydarzeniach ówczesnej nocy. Na urodzinach Adama, de facto. Nie tylko Adam przeżywał zawody miłosne, to prawda, ale jego rozczarowania były legendarne, popkulturowe wręcz. Do dziś opiewane są w ekipowych pieśniach.

Po tamtym Sylwestrze, Ola z Adamem utrzymywali ze sobą stały kontakt. On w Polsce, Ona w Niemczech. Pisali do siebie często, wspólnie oglądali filmy przez Skype’a, podrzucali sobie fajne kawałki i wspólnie je potem przeżywali. Spotykali się, kiedy Ona na kilka dni wpadała z wizytą do Kingi w Polsce.

Niestety, kolejne imprezy sylwestrowe zdawały się tylko punktować cierpienie Adama. Historię o kolejnym kluczowym momencie ich znajomości usłyszałem za pośrednictwem poczty pantoflowej. Różne źródła podają różne wersje wydarzeń, jednak najbardziej wiarygodna z nich brzmi mniej więcej tak:

Na Sylwestra w następnym roku wybrali się do jakiegoś klubu przy Mazowieckiej. On, Ola, Mikołaj, Kinga i parę innych osób. Relacja między Adamem i Olą była w sumie niejednoznaczna, dogadywali się dobrze, ale tak naprawdę nic więcej między nimi nie było, do niczego nie doszło. W sumie to nie wiem. Bardzo nakręcił się tej nocy. Siedział ze znajomymi na skórzanej kanapie w klubie. Zrezygnowany przyglądał się tylko, jak Ola rozmawia z Mikołajem. Popijał zgarbiony od czasu do czasu drinka o nazwie James Dean. Coś zgęstniało w powietrzu, dało się to wyczuć. Z głośników uderzył nieśmiertelny hit New Orderu, Blue Monday, kiedy to wszystko się zaczęło.

Znajomi wstali z kanapy, zaczęli tańczyć. Ola tańczy z Mikołajem. Muzyka trzęsie całym parkietem.

Adam wlepia wzrok w podłogę, zaciska pięści. Nie może już tak dłużej żyć. Wstaje powoli i mówi zupełnie serio do przypadkowej osoby obok:

- Gdybym tego nie przeżył, powiedz mojej mamie, że ją kocham.

Zeruje alkohol w grubo ciosanej szklance i wtedy się zaczyna...

W Blue Monday wchodzi wokal... How does it feel, to treat me like you do… Adam, podchodzi zdecydowanym, choć roztrzęsionym krokiem do miłości swojego życia, odpycha od niej Mikołaja, łapie ją za ramiona, a następnie zaczyna całować. Muzyka rezonuje mu w piersiach, serce bije jak szalone, myśli wypełnia mu pustka. Ola wyrywa się, Adam krzyczy Oli w Twarz:

- I LOVE YOU, FOR FUCK’S SAKE, CAN’T YOU SEE IT!!!

Krzyczy tak, jakby miał ją zaraz zabić. Jakiś koleś z piercingiem w łuku brwiowym to zauważa i mówi Adamowi, że lepiej będzie dla niego, gdyby się od dziewczyny odpierdolił i to natychmiast, bo będzie źle. Ola w płacz. Adam łapie kolesia za fraki i wypierdala go na szklany stolik z kieliszkami do szampana. Kieliszki tłuką się, cały klub patrzy na zdarzenie, beat z Blue Monday nadal wybrzmiewa na pełen regulator. Stolik cały, koleś chyba też, Adam zdyszany i spocony rozgląda się na chwilę po sali, pokazuje faka Mikołajowi i strzela z liścia grubemu dryblasowi z ochrony, który chce powalić go na glebę. Wyrywa się z uścisku, wybiega z lokalu i tyle go tamtej nocy widziano. Bałagan posprzątano, koleś z kolczykiem nie zgłosił zdarzenia na policję, sprawę zamieciono pod dywan. Po zajściu, Adam nigdy miał już nie ujrzeć Oli.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Buziak 21.08.2018
    F.BoyToy, fajne, wartkie opowiadanie z pewnym siebie narratorem. Specyficzny, wyluzowany klimat, chętnie tu wrócę. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania