Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Odmienni: Noc pierwsza - W Imię Stwórcy

Noc Pierwsza-W Imię Stwórcy

 

~~Rok 1870 Saki Covgun~~

~~Godzina 23: 50 czasu letniego~~

~~Centrum ulicy Wielkich Myślicieli~~

 

Mówią, że Saki Covgun jest miejscem, którego najwyższe dachy i szczyty sięgają ponad tajemnicze i bezkresne chmury. Mówią, że jego potężne budowle zachwycają i inspirują do pracy. Powiadają, że ciasno zdobione i malowane kościoły, budzą jednocześnie bogobojny strach oraz duchowe ukojenie samą swoją ogromną architekturą. Powiadają, że jest to miejsce uduchowione i sprawiedliwe. Nie głuche na potrzeby mieszkańców. Powiadają, że Stwórca zawsze nas wysłucha i wesprze w najlepszy dla nas sposób. Roznosi się, że stwórca uchroni nas od bestii z zewnątrz, oraz przed tymi, które są wśród nas. Tak powiadają. Od początku myślałem, że to tylko proste gadanie uduchowionych bogaczy, który próbują zdobić przychylność tym z niższej stopy, Jednak teraz stoję tutaj i patrzę się na dzieło ich stwórcy.

Wysoka i potężna wieża tuż przy placu podtrzymywana z każdej strony wysokimi ponad głowy filarami, których zdobienia rozchodziły się na boki jak budzący się wiosną ogromny kwiat, którego każdy listek był starannie rzeźbiony przez najlepszych w tym fachu. Wysoko, tak wysoko, że stojący tam ludzie mogliby w spokoju ogarnąć wzrokiem całą, zabudowaną piętrzącymi się ku górze budowlami dzielnicę, znajdował się zegar ochroniony złotą tarczą odsłaniającą jedynie po trzy godziny z każdej strony. Wyżej ponad ciemnymi chmurami była strażnica, na której nawet w tym momencie się stało tam przynajmniej dziesięciu ludzi u władzy i patrolowało albo podziwiało dzieło ich pana, u jej podstawy gromadził się wielki tłum.

Głośne skandowanie jeden za drugim. Setki głosów męskich i żeńskich odzywało się i szło echem przez nasze państwo niczym jeden odzew ludu zmanipulowanego i żądnego wrażeń albo próżnej sprawiedliwości. Tłumy mężów i dam zebrały się w samym centrum naszego miasta. Ulicy wielkich uczonych, których uczelnie, nauki i wynalazki teraz jeżdżą po miastach i wiszą u pasa każdego żołnierza. Miejsce to powstało na cześć wspaniałych naukowców, z których każdy kończy tak samo za każdym razem. W samym centrum tego chaosu byłem ja. Stałem, nie wyróżniając się spośród tych szaleńców. Obserwowałem w skupieniu i zamyśleniu to do czego tłum szlachetnie ubranych mężów w płaszczach czarnych, koszulach i kamizelkach. Kapeluszach oraz laskach wymachiwał swoje widły i szable. Przyglądałem się, do czego tłum dumne zdobionych dostojnymi, czarnymi sukniami spod ręki najkosztowniejszych krawców dam rozkładał delikatne dłonie ku niebu. Za co prowadziły swoje modlitwy.

Widziałem przed sobą ogień, jakby pożar wybuchł w tym dostojnym miejscu i tlił się coraz to bardziej i wyżej ku chmurom, z których wyglądał jasny i tajemniczy księżyc. Widziałem pale w kształcie szubienic pożerane przez płomienie i zanikające w dymie. Co jakiś czas spoglądałem spod czarnego kaptura na szaleńcze spojrzenia ludu, którego głośne krzyki zagłuszał trzask żaru połyskującego na ich spoconych i wykrzywionych w przeraźliwym i złowrogim grymasie twarzach. Silny wiatr rozwiewał mój długi płaszcz przemoczony na dole od deszczowych kałuż, które jak małe lustra pokazywały prawdę i potęgę tego miejsca. Pokazywały szaleństwo trwające na tym placu.

Rozległ się krzyk mężczyzny. Agonalny wrzask błagania o litość i szybką śmierć. Wrzask ten ukazywał przed oczami umęczonego człowieka, którego podczas obdzierania skóry utrzymywano przy życiu, by poczuł każdy najmniejszy wyraz cierpienia. Moje oczy wpatrywały się przed siebie, szukając źródła nieustępującego krzyku, który jakby w piekle rozchodził się po każdym dachu i ścianie ogromnych budowli otaczających plac.

Spojrzałem na swojego towarzysza. Cherlawego młodzieńca, który od niedawna nie odstępuje mnie na krok. Uznał mnie za wzór, albo raczej odczuwa wobec mnie dług wdzięczności. Niższy był ode mnie, przez chwilę szukałem go wzrokiem po gęstniejącym z każdą chwilą tłumie. Stał jednak koło mnie. Na sobie miał skórzaną szatę z głęboki kapturem błyszczącą od blasku ognia i obserwował piekielne przedstawienie odbywające się na jego oczach. Młody był, nieodporny na takie widoki, jednak to miasto sprowadziło go w samo centrum brutalnej prawdy. Trzymał dłoń na ustach, jakby powstrzymywał się od przeraźliwego krzyku równego wrzaskom wydobywającym się przed nami. Nie zwracał uwagi na moje szturchania, ani nawet na obijających się od niego mężczyzn kroczących głębiej w tłum, po prostu patrzył i nie dowierzał. Szturchnąłem go jednak w ramię tak, że niemalże sam go odwróciłem w swoją stronę. Przepocone od gorąca tłumu oraz kaptura włosy ociekały potem na jego czoło i ściekały po policzku. Jego jaskrawe oczy same zadawały pytania, a usta układały słowa, by wydobyć je na głos.

Nasz kontakt wzrokowy trwał przez krótki czas, po którym ruszyłem przed siebie, a on za mną, by mieć lepszy widok.

Krok w krok. Mały krok za krokiem przechodziłem do przodu, po nierównym i mokrym bruku przepychając się przez setki czarno ubranych mężczyzn i kobiet. Każdy rzucał na mnie jedynie jedno spojrzenie, jednak na szczęście moja mina odstraszała wszelkie niepotrzebne uwagi. Młody szedł za mną, gdyby mógł, złapałby się za mój płaszcz i szedł jak wystraszony, mały chłopiec. Zatrzymałem się w końcu, odpychając dłonią ostatniego mężczyznę, krzyczącego ile sił w głosie słowa zagłuszane krzykami tłumu. Oczy zatrzymały się i drżały, smród zaatakował moje nozdrza, a ogromny gorąc buchnął na twarz.

Przede mną mężczyzna, stary. Opatulony kilkoma warstwami niebieskich szat, zupełnie jakby cały gorąc panujący przed wieżą zegarową w ogóle go nie dotyczył. Pomarszczona, sucha twarz odznaczała się w ogniu, który uwydatniał każdą jego zmarszczkę jak stary, wysuszony owoc. Szaty zdobione złocistymi wzorami. Dziesiątkami znaków stworzyciela, jak i zwykłych wzorów róży. Ten kolor raził w oczy, jak tylko patrzyłem w stronę owego łysiejącego dziadka, którego brwi rozrastały się na boki. W rękach trzymał niebieską księgę, a za nim stało dziesięć dziewoj ubranych w biało-niebieskie szaty bez żadnych wzorców. Każda miała wybielone włosy oraz młodą twarz. Dałbym każdej z nich 16 lat. Twarze jakby zaspane a ramiona splecione ze sobą wzajemnie jak łańcuch trwały tak w milczeniu i bez ruchu słuchając w skupieniu słów i medytacji tego starca.

Nie spoglądałem na nich długo. Skupiłem się płonących balach, ujrzałem w nich ludzką sylwetkę wyłaniającą się z ognia błagających ostatkiem sił o pomoc, dławiących się dymem i gorącem. Łkających o litość, o łaskę albo o przynajmniej szybką śmierć. Kolejne osoby spotkał ten sam los.

- Nie... Nie wierzę... - pomrukiwał młody, podchodząc bliżej zza moich pleców — To szaleństwo... Dlaczego nikt z tym nic nie zrobi?

Spoglądałem na niego, po czym głośny, młody krzyk odwrócił moją uwagę. Na środku stała niepodpalona, gruba bala z czarnego drewna, a pod nią setki rozrzuconych kłód.

Do wysokiej jak najwyższe drzewo bali przywiązany młody chłopak, bardzo młody. Niedawno skończył osiemnaście lat. Teraz pewnie świętowałby swój wiek ze swoimi znajomymi. Teraz tak jak inni zabawiałby się w salonach, próbował szczęścia z kobietami, szalał na baletach i poświęcał czas temu, o czym marzył w dzieciństwie. Kupił nowy strój i pomógł naprawić ten zepsuty świat. Tak jak inni młodzi ludzie mógł cieszyć się życiem, chwilami i promieniami słońca, jednak zamiast tego jest w tym oto miejsca naprzeciwko przepełnionego nienawiścią tłumu i czeka na to, aż oświeceni stwórcy przyczynią się do jego powolnej śmierci. Jego jasne i długie włosy opadające na boki zlewały się z jasnym światłem wokoło niego. Spoglądał z nienawiścią na tłum ponaglający, by zobaczyć śmierć, zaciskał zęby i szarpał się, wierzgał, rzucał i krzyczał niesłyszalnym głosem zwierzyny przyciśniętej do ściany.

Zegar wybił północ głośnym biciem raz po raz, starzec uniósł dłonie wysoko w stronę chmur, ujawniając niebieską okładkę książki z szaleńczymi oczami. Tłum zamilkł, a ja się rozglądałem. Nagła cisza zaskoczyła moje uszy i doprowadziła do jeszcze większego szumu w mojej głowie.

- Ci, co przeciwstawili się Wielkiemu Stwórcy, muszą zginąć w jego płomieniach. Potwory i demony odejdą na zawsze z tego świata za jego sprawą i odzyskamy utraconą godność!

Tłum wrzasnął podjudzany każdym kolejnym słowem. Coraz mniej się mi to podobało. Młody patrzył z przerażeniem na chłopaka skazywanego na śmierć.

- Ja go znam...

- Co? - mruknąłem do niego.

-Potwory nie mają wstępu na jego ukochanych ziemiach! - trzymając książkę wysoko, skierował się w stronę młodzieńca — Twoja obecność jest plugastwem przeciwko naszemu stwórcy!

- O czym ty pieprzysz dziadygo?! - przekrzyczał ogień i głosy w tłumie. - Nie jestem potworem! Mylicie się! Musi mi ktoś uwierzyć!

- Śmiesz mówić, że nasz stwórca się myli?! Podła kanalio! - krzyczał dziad, zupełnie jakby postradał rozum. My wiedzieliśmy, jednak nie miałem zamiaru się odzywać.

- Uczęszczałem do szkoły razem z waszymi synami! Brałem udział w świętach na cześć waszego stwórcy!

- MILCZEĆ! - ślina oświeconego okryła twarz chłopaka — Potwory chcą, byśmy tak myśleli! Ukrywają się pośród nas! Jednak my wiemy! Prowadzi nas stwórca! A on widzi wszystko! - uniósł otwartą dłoń, chwytając podpalony kawał drewna, który przez ten czas czekał powieszony na ścianie — Znikajcie! Przepadnijcie! W imię naszych synów i córek! - rzucił drewno, wzniecając płomień wokoło chłopaka. Zaczął krzyczeć, płakać i kaszleć. Tłum wykrzykiwał słowa „spalić wampira!” równym, chóralnym głosem. Przed naszymi oczami działo się prawdziwe piekło, na które pozwalano. Świat jest zepsuty, zniszczony, a ludzie naiwni i głupi. Potwory, o których mowa są tylko efektem naszego szaleństwa...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania