Opowieści z Siwatry - Krzyże

Człowiek o czarnych oczach wędrował górską ścieżką, wdrapując się po kamienistych zboczach, to znów schodząc po zdradzieckich stokach. Mimo bezchmurnego nieba dzień był dość chłodny i miarowy oddech mężczyzny ulatywał w nikłych obłoczkach pary. Resztki rosy na trawie przemoczyły jego spodnie aż do samych kolan. Wilgoć dostała się również do butów, których wnętrze przypominało teraz zapomnianą przez gospodarza oborę. Wędrowiec nie zwracał jednak uwagi na te niewygody. Krok miał sprężysty i żwawy, rozglądał się ciekawie dookoła, przez co dość często potykał się o korzenie lub wystające skały. Co i rusz zatrzymywał się na krótką chwilę, wydobywał z kieszeni czerwonego płaszcza notes oprawiony w czarną skórę oraz granatowe pióro ze srebrną, grawerowaną stalówką i zapisywał kilka słów. Następnie bezgłośnie recytował pojedyncze wersy, po czym skreślał, poprawiał, bazgrał i z uśmiechem kontynuował marsz. Co jakiś czas mężczyzna wykonywał jakiś nieokreślony ruch ręką, lub potrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić od siebie nieistniejącą muchę, albo natrętną myśl. Jego blade oblicze ogarniał wtedy brzydki grymas, aczkolwiek szybko znikał, przywracając twarzy sympatyczny wyraz.

Po paru godzinach podróży czarnooki poeta dotarł na szczyt pokaźnego wzniesienia, którego łagodny, porośnięty kwiecistą łąką stok gwałtownie się kończył, jak gdyby ucięty tytanicznym nożem i przechodził w niemal pionową skalną ścianę. Wędrowiec uśmiechnął się i rozejrzał. Kilkaset metrów niżej w wąskiej dolinie wiła się ledwo widoczna nitka rzeki. Po drugiej stronie wąwozu rozciągał się kolejny górski łańcuch, zieleniący się lasami na zboczach i bielący śniegiem na szczytach. Dużo bliżej, przytulona do stromego urwiska rozciągała się ścieżka, wiodąca ze szczytu wzniesienia… Cóż, gdzieś w dół. Dróżka była niemal niewidoczna, ponieważ pnącza bluszczu i karłowate drzewka porastały ją prawie nienaturalną gęstwiną. Podróżnik kręcił się przez chwilę na krawędzi łąki, zanim pomiędzy kępami trawy i krzaczkami bukszpanu znalazł strome schody, wykonane z kruszonych kamieni.

Ścieżka okazała się mniejszym wyzwaniem, niż mogło się to pozornie wydawać. Schody, choć spowite wszędobylską roślinnością, były równe i solidne, o wymiarach umożliwiających swobodny marsz. Poeta schodził powoli, spoglądając co jakiś czas w przepaść i odruchowo kładąc wtedy dłoń na skalnej ścianie. Przy jednym z takich asekuracyjnych ruchów, jego ręka nie napotkała bezpiecznego, chropowatego dotyku, przez co mężczyzna zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie szybki, acz niezdarny, balans ciałem. Zaskoczony i wystraszony, odwrócił wzrok w kierunku spodziewanej wyrwy lub jaskini. Jego czarnym oczom ukazała się jednak wyrzeźbiona w kamieniu nisza, w której cieniu znajdowała się uwieczniona osobliwa scena. Wykonana z brązu postać gięła się pod wielkim… Krzyżem? Mężczyzna w powłóczystych szatach, z wieńcem uplecionym z kolczastych gałęzi dźwigała dwie skrzyżowane ze sobą, różnej długości belki. Kunszt rzemiosła wyrażał się przemożnie w wyrazie twarzy nieszczęśnika, wykrzywionej uciążliwym znojem oraz naznaczonej strumieniami krwi. Figura była tak sugestywna, że wędrowiec w czerwonym płaszczu dłuższą chwilę analizował wszystkie detale, po czym, zafascynowany, wyciągnął z kieszeni notes i zaczął przewracać strony. Przekartkował wiele zapisanych równym, starannym pismem, przechodząc do kart wypełnionych nie tylko językiem wspólnym, ale także krasnoludzkimi runami i elfimi sigilami, następnie zaś do stronic zabazgranych okultystycznymi symbolami, demonicznymi pieczęciami i innymi znakami, których żadne oko wcześniej nie widziało i nie potrafiłoby zdefiniować. Poeta sporządził szybko szkic i zapisał kilka słów. Spostrzegł mimowolnie, że spomiędzy kart notesu sączy się ciemna, gęsta i lepka ciecz, kapiąc dużymi kroplami na kamienne schody. Zamknął notes, jakby w roztargnieniu i ruszył dalej w dół schodów, znacząco szybszym krokiem.

Wędrowiec mijał po drodze jeszcze wiele posągów, przedstawiających najprawdopodobniej chronologiczny bieg jakichś legendarnych wydarzeń. Postać z krzyżem była przedstawiona kilka razy leżąca pod ciężkim przedmiotem, wyciągająca chude dłonie w kierunku zbiorowiska kobiet, następnie pozbawiona szat przez ohydnie przedstawionych żołnierzy. Najbardziej uderzająca była jednak scena, w której nieszczęśnik wisiał, przybity gwoździami za stopy i ręce do krzyża, który był zmuszony nieść. Widok był wstrząsający i przepełniony mocą tym bardziej, że posąg nie był wsunięty w skalną ścianę, lecz stał na skraju schodów, tuż nad przepaścią. Cień narzędzia tortur i rozciągniętego na nim ciała słał się długo mroczną smugą, której czarnooki poeta starał się unikać, kierowany jakąś nieokreśloną trwogą. Ku jego uldze, ścieżka powoli osiągała poziom, kończąc się ogromnymi, drewnianymi drzwiami, wpasowanymi dokładnie w skalną grotę. Uczucie ulgi szybko jednak ustąpiło znajomemu już niepokojowi.

Solidne wrota, okute pociemniałym żelazem znaczyły głębokie ślady, najprawdopodobniej pazurów. Długie linie układały się równolegle w grupy, po cztery każda. Nie to jednak zaprzątało myśli poety. Ogarniały go wątpliwości. Wahanie. Stąd też mężczyzna, odrzuciwszy poły płaszcza usiadł na kamieniach ze skrzyżowanymi nogami, oparł dłonie na kolanach i zamknął oczy. Przez kilka minut trwał tak nieruchomo, mamrocząc pod nosem dziwaczne wyrazy, jak gdyby efemeryczne formuły lub inkantacje. Gdy je otworzył, przedtem kompletnie czarne gałki były teraz usiane jasnymi kropkami, jak sklepienie rozgwieżdżonego nieba. Cierpliwie i starannie obejrzał drzwi, krawędzie groty, potem wpatrywał się w nie, jakby starając się przeniknąć grube drewno niesamowitym wzrokiem. Spędziwszy tak parę minut, wstał odwrócił się i postawił krok w kierunku schodów. Zanim jednak zdołał postawić kolejny, upadł jak rażony piorunem, kompletnie bezwładny i jak gdyby mniejszy, skurczony. Poeta był blady, aczkolwiek teraz jego skóra przypominała biel najdoskonalszych pereł, wyławianych daleko na południe stąd. Czerń z jego oczu zdawała się wyciekać wartkimi potokami smolistych łez, odsłaniając tęczówki o trudnym do określenia, niemal płynnym odcieniu brązu. Mężczyzna leżał tak, aż strach i cierpienie na jego twarzy rozmyły się i rozpełzły, tworząc jednolitą taflę obojętności. Skinął lekko głową i jak na rozkaz, jego oczy na powrót ogarnęła opresyjna czerń, rozlewając się po żyłach, które nagle gwałtownie nabrzmiały i uwypukliły się. Jednocześnie, skurczone mięśnie również się powiększyły i, wypełnione oślizgłą mocą, napięły, wyginając ciało w łuk. Już po chwili podróżnik wstał, otrzepał się i przesunął dłonią przed swoją twarzą, szepcząc jakieś zdanie. Spod jego palców wyjrzały zupełnie zwyczajne, dość urodziwe gałki oczne. Następnie podszedł do wrót i zapukał w drewno.

Niemal natychmiast uchyliły się niewielkie drzwi, będące częścią jednego z kolosalnych skrzydeł. Za nimi ukazała się stara kobieta w czarnej sukni z kapturem. Spojrzała na przestrzeń za przybyszem, skanując ją dokładnie przenikliwym wzrokiem, a dopiero potem na mężczyznę w czerwonym płaszczu. – Buongiorno – powiedziała szorstkim, choć sympatycznym głosem. Wędrowiec kojarzył ten język, chociaż nie znał go zbyt dobrze, gdyż jego użytkownicy nie stworzyli zbyt wielu utworów literackich, które mógłby studiować. Znajome były mu więc zaledwie pojedyncze słowa i podstawowe zwroty. – Buongiorno – powiedział ze wspólnym akcentem, na dźwięk którego jego dusza zapłakała – io sono yyy… Pielgrzymem eee… Pellegrino! Io sono pellegrino! – dukał poeta z głupawym uśmiechem. Staruszka kiwnęła pobłażliwie głową, odwzajemniając uśmiech i gestem zaprosiła przybysza do środka. Dwójka szła wydrążonym w skale korytarzem, oświetlonym rzędami pochodni zatkniętych w uchwyty na nierównych ścianach. Drgające światła rzucały niespokojne cienie maszerujących postaci. Widok po wyjściu z tunelu byłby ściął poetę z nóg, gdyby nie ogarniające go coraz bardziej skupienie na czekającym go zadaniu. Kilkanaście metrów dalej, u szczytu wykutych z różowego marmuru schodów w pionową ścianę urwiska wgryzała się ogromna budowla. Jej mury również wykonano z marmuru w odcieniach różu i bieli. Strzeliste wieże oraz kopuła prawie skrobały szpicami w kształcie krzyży kamień zboczy. Okrągłe okna wypełniały kolorowe witraże, również wyobrażające krzyże, widzianego wcześniej skazańca oraz wiele innych symboli i scen. Pielgrzym stał oniemiały, jego przewodniczka zaś nie przerywała chwili zachwytu, najprawdopodobniej przyzwyczajona do takich reakcji. – Bello… - szepnął. Staruszka pokiwała pomarszczonym obliczem, zgadzając się z tym odkrywczym stwierdzeniem, po czym sugestywnie popchnęła przybysza w stronę schodów, odwróciła się i zniknęła w ciemności tunelu.

Drzwi świątyni również były wielkie, ustąpiły jednak z lekkością, odsłaniając ciemne, chłodne wnętrze. Ściany po lewej stronie oraz na wprost były wykute w skale urwiska, pozostałe zaś wymurowano tak, aby całość budynku tworzyła kształt krzyża. Główną nawę zastawiały gęsto ławy z klęcznikami, wysokie świeczniki, różnego rozmiaru misy i pulpity. Kolosalne kolumny podtrzymywały łukowate sklepienie, wymalowane w przepiękne wzory. U szczytu nawy znajdował się różowy ołtarz, za nim zaś, na ścianie umieszczono płaskorzeźby. W centrum siedziała kobieta w koronie z gwiazd, naokoło niej zaś skrzydlate sylwetki aniołów zdawały się krążyć w mistycznej adoracji.

Dopiero teraz poeta dostrzegł klęczące przy ołtarzu postaci. Najbliżej niego zajmował miejsce łysy mężczyzna, ubrany w fioletowe szaty, z wyszytym złotą nicią krzyżem na plecach. Po jego obu stronach rzędy odzianych na czarno kobiet kołysały się w rytm śpiewanej pieśni. Przybysz naliczył jedenaście osób. Pochłonięci modlitwą uczestnicy ceremonii nie zwrócili uwagi na otwarcie drzwi. Melodia falowała, unosząc się uwielbieniem ku sklepieniu kopuły budynku, to znów opadając, jak gdyby zdjęta jakimś uświęconym lękiem. Mężczyzna w czerwonym płaszczu usiadł cicho, wybierając ławkę najbliżej drzwi i wsłuchując się w dźwięki obrzędu. Pieśń ucichła i głos zabrał kapłan. Unosił przy tym jakieś obficie zdobione, lśniące naczynia. Poeta zdołał wyłuskać ze słów modlitwy powtarzające się cyklicznie słowa: corpo i sangue.

Miał już do czynienia z kanibalistycznymi sektami. W myślach zganił się za naiwność wobec splendoru wspaniałych świątyń. Powinien już wiedzieć, że cudowne ozdoby i wystawne obrzędy potrafią skrywać najokropniejsze grozy. Mężczyzna zdjął ostrożnie rękawiczki, starając się nie zawadzić o ostre zadziorki, pokrywające jego dłonie. Następnie wstał i przemówił głośno, a jego oczy zalała przy tym nieprzenikniona czerń. – Drogie panie! Uprzejmie sugeruję, żebyście opuściły to miejsce i udały się jak najdalej stąd. Nalegam! – głos wybrzmiał stanowczo, odbijając się echem od ścian. Kobiety jednocześnie przestały się kołysać, po czym wstały i posłusznie wyszły ciemnym orszakiem, zamykając za sobą drzwi. Echo i kroków wybrzmiewało na schodach jeszcze przez chwilę. Kapłan zadrżał na dźwięk głosu poety, jednak nie odwrócił się, tylko wznowił modły, wypowiadając słowa pośpiesznie, choć starannie i bardzo wyraźnie. – Mistrzu ceremonii, – zaczął czarnooki wędrowiec – mniemam, że jako wysoko postawiony kapłan, władasz językiem wspólnym. Zwracam się więc do ciebie, abyś zaprzestał swych haniebnych praktyk, usunął symbole cierpienia i żałoby z tego przybytku, a następnie opuścił to miejsce i nigdy nie wrócił. Jak zapewne zauważyłeś, nie jestem zwykłym pielgrzymem i jeżeli zostanę do tego zmuszony… - mężczyzna przerwał, słysząc jedno słowo, które jak grzmot wydobyło się z ust łysego kultysty: angelo.

Poeta błyskawicznym ruchem wyciągnął rękę w kierunku inkantującego kapłana. Chude palce w mgnieniu oka wydłużyły się i poczerniały, a następnie splotły razem, tworząc ciemną mackę, pokrytą wykrzywionymi kolcami. Groteskowa kończyna smagnęła łysą postać po twarzy, która zatoczyła się, chwytając za krwawiący policzek. Wędrowiec ruszył w jego kierunku, jednak zanim zdążył zaatakować po raz drugi, mistrz ceremonii dokończył modlitwę. - Amen. – W tym samym momencie struga światła zalała poetę, a tuż za nią przez sklepienie świątyni wpadła kula ognia, której uderzenie wzbiło chmurę popielatego dymu i pyłu. W tej chmarze zarysowała się wysoka, uskrzydlona postać, dzierżąca w prawej ręce złotą włócznię. Jej sylwetka emanowała ciepłym, oślepiającym blaskiem, a oblicze było jak wyrzeźbione w marmurze. Czarny dym zaczął opadać, następnie spływać strumieniami do bocznej nawy. Tam zawirował, skondensował się i utworzył postać człowieka o czarnych oczach.

- Nie musiało tak być. Umrzesz za to. – Wycedził pielgrzym w kierunku kapłana. Na dźwięk tych słów łysy mężczyzna wrzasnął i upadł na ziemię, trzymając się kurczowo za zraniony policzek. Anioł zwrócił się w kierunku bluźniercy i uniósł włócznię. Poeta wydał z siebie kilka niskich, gulgoczących dźwięków i jego ciało spowiła falująca jak płomienie ogniska ciemność. Świetlisty wojownik rzucił się do ataku, pchany uderzeniami skrzydeł. Dźgał i ciął grotem włóczni, cofał się i znów nacierał, wściekle starając się dosięgnąć plugawego wroga, jednak mężczyzna zwinnie unikał ataków, wijąc się pomiędzy ciosami jak dzikie zwierzę. Kilka razy broń zdawała się otrzeć o ciało poety, jednak mroczne języki jak gdyby odpierały uderzenia, sycząc zaciekle. Po wyjątkowo silnym pchnięciu włóczni, poeta zawirował w piruecie, chwycił drzewce broni prawą ręką i lewym łokciem uderzył anioła w lśniącą twarz raz, potem drugi. Następnie wyprowadził cios wierzchem dłoni, w ostatnim momencie zmieniając jej palce w ohydną mackę, potęgując jego siłę. Wojownik poleciał do tyłu, jak trafiony młotem. Zdołał jednak odpowiednio ustawić skrzydła i zatrzepotać nimi tak, by wykorzystać impet uderzenia i wystrzelić się w stronę przeciwnika. Jednocześnie, rozjarzył swoją aurę tak gorąco, że poeta musiał zmrużyć oczy i cofnąć się o kilka kroków. Brutalność natarcia nie miała sobie równych. Dwa pchnięcia, cięcie, uderzenie trzonkiem, zasłonięcie flanki piórami, obrót i znów cięcie. Czarnooki podróżnik próbował odeprzeć ataki, jednak nie miał szans w starciu z taką furią. Uderzenia jarzącej się włóczni rozproszyły jego mroczną zbroję, zraniły w bok oraz pachwinę. Anioł zakończył ofensywę potężnym kopniakiem, który posłał wroga prosto na kolumnę, która pękła z jękiem. Lub pękły żebra poety, który osunął się na posadzkę. Skrzydlaty wojownik podleciał do bluźniercy, górując nad nim majestatycznie i wypowiedział dumnie kilka słów, które smagały pokonanego sądzącym ogniem. – Wyznaj swoje grzechy. Żałuj za niegodne czyny i płacz nad swoją ułomnością, a być może Pan w swym miłosierdziu oszczędzi ci wiecznych cierpień w zaświatach. – Zagrzmiał, przysuwając grot do szyi poety. – W ramach… W ramach pokuty… Chciałbym ofiarować… Wiersz… - Jęknął mężczyzna w coraz bardziej czerwonym płaszczu. Następnie wspiął się na klęczki, splótł dłonie do modlitwy i zaczął stanowczo recytować:

Ujrzałem w poświacie

Górskiego splendoru

Cień krzyża, jak groźbę,

Niewiasty u dołu.

Upadłem, zemdlony

Jak mędrzec pytaniem:

Czy łzy te wzruszeniem?

Czy są UMIERANIEM?

Trudno ocenić czy był to najlepszy, czy najgorszy wiersz, jaki anioł kiedykolwiek w swoim długim życiu usłyszał, jednak z całą pewnością zrobił na nim wrażenie, ponieważ natychmiast umarł.

Z największym trudem poecie udało się wstać. Przekroczył stygnące, uskrzydlone zwłoki, zatoczył i oparł ciężko o kamienny ołtarz. Jego ciałem wstrząsnęła fala gwałtownych torsji, potem kolejna i w końcu zwymiotował czarną mazią. Pomiędzy pluskaniem, gulgotem i burczeniem, rozległ się w końcu metaliczny odgłos. Mężczyzna otarł usta wierzchem dłoni, a następnie wykonał szybki i bardzo skomplikowany gest. Trupio koścista, ociekająca smolistą cieczą dłoń pojawiła się przed nim, zawieszona w powietrzu, falując lekko, po czym pogrzebała chudymi palcami w kałuży wymiocin i wydobyła niewielki przedmiot, który następnie umieściła na środku ołtarza. Dziwaczny klejnot miał barwę fiołkową lub purpurową, kształt zaś zdawał się zmieniać. Raz był sferą, raz wielościanem, raz zaś figurą zgoła niewyobrażalną lub nieprzewidzianą przez zasady geometrii. Czarnooki wędrowiec ruchem ręki unicestwił kościstą dłoń i zwrócił się w kierunku wyjścia. Kroki stawiał powoli, ciężko dyszał, a jego ścieżkę znaczyły krople krwi. Po drodze napotkał łysego kapłana, czołgającego się w stronę drzwi i już miał go minąć, jednak przystanął. Połowę twarzy kultysty zajmowała opuchnięta, fioletowo-czerwona rana, z której cuchnąca ropa sączyła się obrzydliwym strumieniem. Poeta dotknął jątrzącego się policzka i przemówił – Nie dotykaj tego. Odejdź. Nigdy nie wracaj. Niech nikt tu nie przychodzi. Nigdy. – zakończył, po czym otrzepał płaszcz, wydobył z kieszeni notes oraz pióro i ociężale wyszedł z sanktuarium.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania