PERUŃSKIE ŻYCIE IDZE DOZARTE DZIECYSKO!

Idze dozarte dziecysko!!!

 

Tato miał rację, w Zakopanem roiło się od koni.

Mieszkaliśmy w hotelu Brystol - niedaleko ronda Kuźnickiego (obecnie rondo Jana Pawła II). Koło ronda był przystanek autobusowy - stamtąd jechaliśmy do Kuźnic - i stały dorożki. Czasem 5., czasem więcej. Od razu nawiązałam znajomość z panami góralami i ich końmi.

Znałam je po imionach i każdy codziennie dostawał ode mnie kostkę cukru.

Tato trzymał się z daleka - bo gdy podchodził ze mną , górale myśleli, że chcemy gdzieś pojechać i namowom nie było końca, a jego męczyło odmawianie - i ze spokojem palił papierosa. Czasem tylko się denerwował, gdy zmitrężyłam tam za dużo czasu i uciekł nam autobus, ale przecież za chwilę był następny.

W Kuźnicach czekały kolejne dorożki i sanie. Tam też znałam wszystkie konie z imienia i każdy dostawał cukier - dwa razy dziennie - jak szłam na Kalatówki do schroniska i jak wracałam.

Woźnice byli jacy byli. Byli góralami i zachowywali się jak na górali przystało (...). Jak zrozumieli, że na nas nie zarobią, bo nigdzie nie jedziemy, przestali zwracać na mnie uwagę. Ja na nich też. Przychodziłam do ich koni, nie do nich.

Przy schronisku na Kalatówkach czekały kolejne konie.

To było coś cudownego, wszędzie były konie i każdy - jak się udało - dostawał kostkę cukru. Czasem nawet podczas jazdy im dawałam - szły sobie wolno pod górę ciągnąc sanie lub dorożkę - a ja podbiegałam i zanim góral na koźle zorientował się co jest grane, koń już chrupał cukier.

Ojciec podchodził do tego wszystkiego ze stoickim spokojem. I szybko zorganizował się w kwestii nabywania cukru - żeby zaoszczędzić sobie codziennego stania w kolejkach i nie świecić oczami przed ludźmi, gdy na stołówce hotelowej opróżniałam kolejne cukierniczki - zakupił 10. kilo cukru w kostkach, raz a dobrze. Kupił mi nawet mały plecaczek, żebym mogła się pomieścić. Torebka narciarska co ją miałam u pasa była stanowczo za mała. Mieściły się tam tylko dodatkowe rękawiczki, okulary przeciwsłoneczne, gogle i parę drobiazgów. Byłam zadowolona, bo miałam w czym nosić cukier, koniki, samochody i pluszowego psa.

Tak więc codziennie taszczyłam na plecach kilo cukru i hojnie rozdawałam go napotkanym koniom.

Idąc jak co dzień drogą na Kalatówki - gdzie był nasz pierwszy przystanek w drodze na Kasprowy - zobaczyłam konia ciągnącego z wysiłkiem sanie pod górę. W saniach siedziała pańcia, dzieciak i bardzo gruby facet.

Od razu widać było, że nie mają pojęcia o jeżdżeniu na nartach. Najnowszy krój kombinezonów, najnowsze buty narciarskie, gogle, rękawiczki pod kolor ubrań , najnowsze narty i wiązania - a wszystko to bez jednej rysy, czy plamki.

Widziałam w górach takich jak oni. Wjeżdżali na Kasprowy kolejką linową - bilety kupili oczywiście u "koników" na 15.minut przed odjazdem - przecież nie będą stać w kolejce. Na szczycie zachowywali się tak - jakby Matka Ziemia 15.mln. lat temu, w późnej epoce neogenu wypiętrzyła te góry specjalnie dla nich. Przypinali swoje drogie buty do swoich drogich nart, opierali się na swoich drogich kijkach, błyszcząc się jak bombki na choince swoimi kolorowymi kombinezonami, robiąc przy tym wiele hałasu i zamieszania. Stali chwilę, pozowali do zdjęć - zaczepiali w tym celu turystów, im więcej tym lepiej - "Tylko żeby było NAS widać, no i te szczyty, o te tam, i narty, chwila... Mariolka uśmiechnij się do cholery". Porozglądali się czy ich wszyscy zauważyli, po czym odpinali narty i szli z powrotem do kolejki linowej - która uwoziła ich na dół. Potem przeszli się - w pełnym rynsztunku narciarskim - po Krupówkach w górę i w dół dwa razy - żeby zdążyli ich zobaczyć ci, co nie zdążyli za pierwszym razem, i w Koktail - Barze głośno opowiadali gdzie to oni dziś nie jeździli - nigdzie... Stanie na górze to nie jeżdżenie. Moim zdaniem.

Ci byli w saniach byli tacy sami, a co gorsza męczyli konia. Całe moje dziesięcioletnie jestestwo na ten widok zawyło z oburzenia!!. Znienawidziłam ich w jednej chwili.

Podeszłam do sań i spiorunowałam ich wzrokiem, każdego po kolei, najdłużej bachora - życząc im śmierci w przepaści - ale nic to nie dało, nie wiem nawet czy mnie zauważyli. Więc podeszłam do konia i idąc z nim noga w nogę zaczęłam głośno go żałować. Mówiłam mu, że ci wstrętni ludzie na saniach są głupi, źli i bez serca, że są leniwi, że są z miasta, że nikogo oprócz siebie nie lubią,, a już na pewno nie lubią zwierząt, bo gdyby lubili, to by zsiedli z tych sań i szli obok... i woźnica też!!! Tak, tak o panu mówię!!!. Poklepywałam go po spoconej szyi, rozwodząc się nad jego strasznym losem. Nic to nie dało, nie reagowali, jakbym była końską muchą co to se lata koło konia. Więc zwróciłam się o pomoc do taty pytając go głośno:

- Tato, a czemu ci ludzie tak męczą tego konia !? Przecież tak nie wolno prawda?

- Prawda.

- To dlaczego nie zejdą z sań i nie idą obok? Narty mogły by jechać, bo nie są za ciężkie dla konia, ale oni są !!

- Nie mogą zsiąść... bo góral by nie zarobił.

- A co mnie góral obchodzi!! Niech idzie do pracy, żeby zarobić, a nie męczy biednego konia!!!

- To jest jego praca.

- Zabijanie konia to ma być praca !?

- Dla niego tak.

- To on jest głupi ! A oni jeszcze bardziej, bo gdyby nie wsiedli do tych sań, to on by nie pojechał i koń by się nie zmęczył.!! A czemu nie wiezie tylko samych nart, bez tego grubasa !?

- Bo ten pan mu zapłacił właśnie za to, żeby go zawiózł pod górę.

- Jest za gruby, żeby chodzić? To po co mu narty? Jak nie może chodzić to pewnie też nie może jeździć na nartach !

- Nie musi jeździć, może się z nimi przejść po Krupówkach.

- Po co? My nie chodzimy po Krupówkach z nartami.

- My nie.

- To po co oni chodzą?

- Żeby się pokazać.

- Komu?

- Takim jak oni.

- Aha... to to są ci, o których opowiadałeś mamie i znajomym, jak wracałeś z Zakopanego, i tak się z tego śmialiście wszyscy?

- ... - Jego mina mówiła za siebie.

W saniach zrobiło się poruszenie.

Woźnica nie wytrzymał i krzyknął na mnie: " Idze dozarte dziecysko!! Juz, nie brombluj tu!! Won!!! (w wolny tłumaczeniu: Idź stąd niegrzeczny dzieciaku! I nie pyskuj mitu! Won!!!)

Ja nic z tego nie zrozumiałam, za to mój tata się oburzył - bo mniej więcej znał góralską gwarę.

Zaczęła się wymiana zdań między nimi. Towarzystwo w saniach na razie tylko wybałuszyło oczy. Tato był kulturalnym, opanowanym człowiekiem, ale to nie przeszkadzało mu wcale w kłótni z góralem. Od słowa do słowa rozkręcali się, a ja dolewałam oliwy do ognia głośno biadoląc nad koniem. Ojciec mówił ostrym głosem, a góral darł się i przeklinał - aż zrobił się purpurowy.

Wtedy do kłótni włączył się grubas z sań, powiedział coś w stylu : że nie życzy sobie, że wyprasza to sobie, że co to za cyrk, że jacy to ludzie teraz chamscy i bachory z niewyparzoną gębą , i on tu przyjechał na wczasy z (...), i że pan nie wie do kogo mówi, i coś tam coś tam, a tak w ogóle to on płaci i wymaga i won od sań !!!".

Do "dyskusji" zaczęli włączać się ludzie idący obok nas. Od razu zrobił się podział na "prawdziwych narciarzy" i na " narciarzy z miasta". Jedni z drugich się wyśmiewali, krytykowali, kto od kogo jest lepszy.

Wkrótce kłócili się wszyscy obok nas, za nami, przed nami, ci z sań z innymi, inni z woźnicą , woźnica z nimi, albo między sobą.

Gdy przyszliśmy na Kalatówki już tam o tym słyszeli - od tych co dotarli tu wcześniej.

Ku mojemu uradowaniu cała ta pyskówka nie poszła na marne - bo grubas i jego żona - " No schodź! Co ty myślałaś? Że sam będę robić z siebie idiotę!?" - zeszli z sań. Tak, jak na początku, ignorowali tatę i mnie, tak teraz pod naciskiem uwag - tych co się do nas przyłączyli - zmuszeni byli opuścić sanki, bo inaczej zostali by z nich wyciągnięci siłą - przez studentów, krzepkich studentów - którzy im to zapowiedzieli dając im 5. minut na podjęcie decyzji.

Woźnica - mądry człowiek - także zszedł z kozła. W saniach zostały narty i dzieciak.

Gdy mu się przyglądałam z mordem w oczach zsunął się głębiej na siedzenie i próbował zakryć baranią skórą.

Koń trochę odpoczął, bo góral w momentach największego poirytowania gwałtownie zatrzymywał sanie i miotał się jak wściekły baran - lepiej pasuje niż "lew"- po klatce.

Gdy dojechał do schroniska, nie czekał jak inni na powrotny kurs. Gdy tylko koń złapał oddech, popędził na dół, ino się za nim kurzyło.

Gruby i jego rodzina zamiast, jak wszyscy, pójść do kawiarni na dole, schronili się na piętrze na górze w restauracji.

Coś musiało być na rzeczy, bo o "kłótni na drodze do Kalatówek" mówiono jeszcze długo po. I dużo osób chciało mnie poznać - bo podobno byłam tym "małym prowodyrem" całego zajścia. Tato był dumny ze mnie. Hm... no, O. K. - ale co ja takiego zrobiłam? Dla mnie był to po prostu udany dzień. Może nie wygrałam wojny, ale zwyciężyłam jedną bitwę - o tego konkretnego konia; zsiedli z sań, było im wstyd, a koń nie musiał ciągnąć ich pod górę. Tyle.

Oni widzieli w tym głębszy sens i pewnie drugie dno.

Jedyny minus był taki, że odtąd musiałam szerokim łukiem omijać tego górala, jego sanie i niestety konia też.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania