Pokaż listęUkryj listę

PERUŃSKIE ŻYCIE - UKRAIŃSKA SŁUŻBA ZDROWIA

PERUŃSKIE ŻYCIE

UKRAIŃSKA SŁUŻBA ZDROWIA

Ośrodek Zdrowia

 

Miałam zaszczyt poznać ukraińska służbę zdrowia i być pod ich opieką. Unikam lekarzy, przychodni czy ośrodków zdrowia jak tylko się da, ale tym razem byłam zmuszona, bo urodziłam syna.

Mieszkałam na wsi, 60. km. od najbliższego miasta gdzie przyjmowali lekarze. 20. km od nas owszem, był Ośrodek Zdrowia, ale tam nie poszłabym nawet z chorą, starą kurą , a wiedza Pań na temat prowadzenia kobiet w ciąży a potem ich pociech zatrzymała się ( i nie chciała ruszyć...) w latach 70. ubiegłego wieku. Do tego nasiąknięta była jak gąbka ideałami komunizmu ( " Kobiety na traktory!!! Jak trzeba -to urodzić, a potem s powrotem na traktor ! Praca Równość Komunizm !)

Niestety musiałam tam się zgłaszać z Jaśkiem na szczepienia, badania itp. Panie nas ( mnie i mojego męża) lubiły, bo stanowiliśmy dla nich darmową rozrywkę. Nie mogły pojąć dlaczego przyjechaliśmy tu z Zachodu. Dziwowały się, żartowały, wypytywały, doradzały, namawiały na przejście na prawosławie i szczerze nas żałowały, że wpadliśmy na tak durny pomysł żeby tu przyjechać.

Wielu ludzi stykając się ze mną , z nami ( mąż mieszkał w Polsce od 10. lat, więc dla nich też już był Polakiem) po jakimś czasie zwykła kiwać głową ze współczuciem i stwierdzać: "No tak, Polacy naród dziki..." jakby tym zdaniem wybaczali mi to kim jestem, jak się zachowuję i jak podchodzę do życia.

Panie z Ośrodka Zdrowia też tak o nas myślały. Ze znużoną cierpliwością odpierały moje pytania o witaminy, o szczepienia, o rozwój malucha.

Pewnego razu gdy zaczęłam drążyć temat witaminy D, pani się zdenerwowała i powiedziała: "Taa, przyjechali mi tu z Jewropy z wełną na głowie i się mądrzą!". "Wełną na głowie" dla pani były dready, które nosił mój mąż.

Innym razem badając Jaśka jedna mówi:

- On ma krzywą głowę!

- Jak to krzywą?- zmroziło mnie- Jest pani pewna?

- Ta, ma krzywą. Źle mu się zrasta, o tu.

- Gdzie tu !?

- No na głowie!

- Ale gdzie? Niech mi pani pokaże!! - byłam bliska płaczu. W końcu to moje pierwsze dziecko i nie jestem oblatana jak matka pięciorga dzieci w kwestiach krzywych główek.

- Co pokaże? Mówię przecież że tu - tu wskazała ogólnie na Jaśka leżącego na kozetce.

- Jest pani pewna tego co mówi? Że ma krzywą głowę?

- O Jezu,Tatiano Iwanowa ! Czy on ma krzywą głowę !? - zakrzyknęła pani do pokoju obok, gdzie Tatiana Iwanowa zajęta była wyjmowaniem śledzi ze słoika, ponieważ zbliżała się pora obiadu, a obiad to tam - rzecz święta - wszędzie przestrzegana. Dlatego w godzinach obiadowych nic nie załatwisz, bo jest zamknięte na głucho. Godzinę, czasem dwie, zależy co na obiad...

- Skoro tak mówisz ,to ma !- odpowiedziała z zza ściany Tatiana.

- No, widzisz? Ma.

- I co teraz?

- Nic. Albo się źle zrośnie, albo się dobrze zrośnie. Czas pokaże jak się zrosło - filozoficznie odpowiedziała pani.

I zostawiła mnie z tym.

Jaś miał normalną głowę, powiedział pediatra (20 dolarów za wizytę), do którego nazajutrz trafiłam, po nieprzespanej nocy i dniu pełnym najgorszych myśli.

Wracają od niego, pojechałam do Ośrodka z gotową gniewną przemową na temat ich wiedzy o rozwoju dziecka, którą ćwiczyłam przez całą drogę, bo miałam wygłosić ją po rosyjsku, a nie umiałam go jeszcze perfekt. Mąż poprawiał mnie co i rusz, bo jego zdaniem, było to nie za bardzo zrozumiałe oprócz przekleństw - rzecz jasna - które wypowiadałam jak urodzona Rosjanka...Wystrzeliłam z samochodu z rozwianym włosem i... pocałowałam klamkę w drzwiach...Trwała przerwa obiadowa...Tak... obiad- rzecz święta.

Tradycja celebrowania obiadu - przy zamkniętych drzwiach zakładu pracy - uratowała mnie przed narobieniem sobie wrogów w Ośrodku Zdrowia, a paniom: Tatianie Iwanowej i Nadii Władimirowej oszczędziła tyrady na temat ich kompetencji.

Dobrze, że było zamknięte. Ciekawe gdzie bym potem jeździła z Jaśkiem na badania? Najbliższy - był weterynarz... w sumie różnicy między nimi wielkiej nie było...

 

SZPITAL IM. WŁADIMIRA LENINA

 

Choć był 2005 rok szpital wyposażeniem, wystrojem i podejściem do pacjentów niewiele się zmienił od czasów Lenina. Był to ogromny, brudny, szary i przygnębiający budynek. Tam gdzie wprowadzali " jewrostandart" (europejskie standardy) trwał niekończący się remont i bałagan.

Tak było u nas na oddziale- gdzie leżałyśmy po porodzie. Nie było łazienki. Jak ci przyszło do głowy (cóż za niedorzeczny pomysł...) żeby się wykąpać - to trzeba było iść do łazienki piętro wyżej - na oddział chirurgiczny. Plan był dobry,ale wykonanie trudne, ponieważ nie wolno nam było opuszczać naszego oddziału pod Żadnym Pozorem. Nikt nie mógł tam wejść ani wyjść oprócz lekarzy i pielęgniarek. I jak reszty standardów szpitalnych nie przestrzegano, tak ten bardzo.

Byłam chyba jedynym obcokrajowcem w szpitalu, a na pewno na naszym oddziale. Matka Polka - tak mnie przezwali i oglądali jak rzadki okaz rybki w akwarium. Na każdym kroku pytali mnie czym się różni Polska od Ukrainy w kwestii szpitali. Nie chciałam być niegrzeczna i powiedzieć im prawdy, że: WSZYSTKIM, więc udawałam, że nie rozumiem co mówią , bo słabo znam rosyjski.

Jednak moja narodowość działała na moją korzyść. Traktowali mnie lepiej niż pozostałe panie. Pewnie chcieli się pokazać przed osobą z zachodu (dla nich Polska nadal była Zachodem).

Od samego początku mojego pobytu tam, wzbudzałam niezdrowe (moim zdaniem) zainteresowanie i wyróżniałam się z tłumu. Choćby ubiorem - nie nosiłam koszuli nocnej w kwiatki i szlafroka , tylko bawełnianą sukienkę do kolan. Brązową.

Na wszystkie uwagi personelu, że czegoś nie wolno, odpowiadałam: "Tak? A u nas w Polsce wolno" i to im zamykało usta. Chcieli porównań, to mają.

Brązowa sukienka ratowała mi życie, wyglądałam w niej jak osoba odwiedzająca kogoś w szpitalu. Pozwoliło mi to uciekać z naszego oddziału: a to na czwarte piętro - wykąpać się na chirurgii, a to na dwór - przytulić się do się O. (mój obecny wtedy mąż) i pogadać z przyjaciółką - gdy przyjeżdżali mnie odwiedzać, albo pójść do kiosku koło szpitala na kawę. Chodziłam też do apteki na parterze po różne rzeczy dla innych pań z naszego oddziału. W ich oczach byłam bohaterką. Byłam ich łącznikiem ze światem zewnętrznym. Kurka wodna -jak w więzieniu.

Bardzo się bały kiedy wymykałam się po sprawunki dla nich. Żeby je uspokoić mówiłam im, że w razie wpadki zostanę potraktowana łagodniej, bo jestem: "Polaczką", a "Polacy - naród dziki" - jak twierdzili niektórzy - to i dziwne zachowania mają. Poza tym co mogli mi zrobić? Naskarżyć do ordynatora? Zatrzymać na kolejny tydzień w szpitalu?

Na oddział były dwa wejścia: główne - ze schodów z parteru, drugie boczne - dla personelu - przez które można było wyjść na dwór. Dyżurka pielęgniarek znajdowała się na końcu korytarza. Wystarczyło się przyczaić - i kiedy pielęgniarka znikała w pokoju dyżurnym- wymknąć się przez drzwi. Na schodach nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo wyglądałam jak oni. Mogłam być odwiedzającym, albo kimś kto przyszedł do apteki. Korzystałam z tego aby pójść do kiosku, albo odebrać pakunek od jakiegoś męża dla jakiejś pani od nas, lub pozwiedzać teren szpitala. Wypady te czyniły znośnym mój pobyt tam.

Jak już wspomniałam traktowano mnie lepiej niż inne panie - bo byłam z Polski. Pielęgniarki były apodyktyczne i gburowate, lecz do mnie odnosiły się w miarę miło. Panie z mojej sali wysyłały mnie do nich po dodatkowe szmatki.

Hm...szmatki.

Szmatki - to było mistrzostwo świata. Dawano nam je zamiast podpasek i pieluch dla dzieci. Obowiązywał totalny zakaz używania jednego i drugiego na naszym oddziale. Niemożliwe? A jednak. Gdybym nie doświadczyła tego na własnej skórze, nie uwierzyłabym gdyby ktoś mi o tym opowiedział.

Dzienny limit szmatek to - trzy dla kobiet i pięć dla dzieci. Szmatki- to były po prostu podarte na paski szmaty, prześcieradła czy Bóg wie co tam jeszcze... Koszmar. Totalny koszmar. Sztywne, wygotowane kawałki materiału całe w brunatnych plamach. Kiedyś, gdy byłam na dworze, zobaczyłam dwie panie ciągnące brudny, szmaciany wózek na kółkach w stronę budynku oddalonego o jakieś 60-70.metrów od szpitala. Udając, że mnie tu nie ma, śledziłam je, zastanawiając się co z tym zrobią? Weszły do budynku, o którym pomyślałam, że jest opuszczony - bo na taki wyglądał. Ciekawość mnie zżerała co jest w środku? Przez ciemne, zakratowane okno nic nie było widać, za to było aż nadto czuć. Mdlący odór: mydlin, szmat, gotowanej krwi, moczu i kału. To była pralnia... szpitalna pralnia. Nie zdziwiłabym się, gdyby "czyste" pranie wracało tą samą drogą po błocie, w tym samym brudnym wózku s powrotem do szpitala.

To tyle na temat sterylności.

Mnie -jako Polce dawały o pięć szmat więcej, oczywiście po cichu. A jak przyszłam poprosić o dodatkowe kilka sztuk - to dostawałam. Swój przydział rozdzielałam między panie z sali. Wiedziałyśmy, że dostanę dodatkowe, dlatego wysyłały mnie do pielęgniarek. Im by nie dały... No może za bombonierkę, czy jakiś kosmetyk, cholera...

Próbowałam przemówić moim paniom z sali do rozsądku, żeby używały podpasek, wkładek do biustonosza, a dzieciom zakładały pieluchy. Nie. Nie wolno. Bo lekarz przychodzi na obchód i nie daj Boże zauważy, że masz na sobie bieliznę (tego oczywiście też nie można było nosić. Regulamin punkt 4. podpunkt 7. chyba). "Ale lekarz na obchód przychodzi o 7. rano ! I koniec! Przez cały dzień nikt do nas nie zagląda !"- tłumaczyłam. "Nie. Nie wolno." No ludzie trzymajcie mnie!!!

Po cichu zazdrościły mi odwagi, że nosze bieliznę, ale same tego nie robiły. Chodziły po korytarzu ze ściśniętymi kolanami - jak dzieci, które zaraz się posikają - podtrzymując przy biuście kawał szmaty; albo trzymały się "tam" i tam, albo niezdarnie wyginając ciało próbowały łapać "w locie" to co im spadało, albo zbierały z podłogi to co im spadło...To nawet nie był cyrk na kółkach - to była parodia paralityków cierpiących na zespół nie trzymania moczu.

Łóżka na sali były stare, wąskie, siennik śmierdział, a łóżko- gdy na nie siadałam zapadało się prawie do podłogi. Powstawał jakby lej, z którego trudno się było wydostać.

Jasia kładłam na sobie - nie dało rady położyć go obok - bo bym go zgniotła.

Pościel trzeba było mieć swoją - i dobrze - bo to była tam chyb jedyna czysta rzecz.

Przysługiwał jeden koc.

Wszędzie były przeciągi. Był koniec września, ale było zimno.

Gdy po raz pierwszy przynieśli mi Jasia - był lodowaty. Zawinięty w jakieś szmaty. Mi w ubraniu było tam zimno. On był goły, tylko w tych szmatach.

Poszłam do pielęgniarek po koc. Dostałam pół... Tak, pół koca. Podobno wystarczy...

Dzieci przynoszono tylko na karmienie. Mogły zostać potem około godziny.

Przy łóżku stał plastikowy stolik. Przypominał kocią kuwetę na wysokich nogach. Nie było na nim materaca, koca, czy czegoś podobnego. Goła kuweta.

Nie wolno było zobaczyć dziecka poza karmieniem.

Dzieci przywożono do karmienia według ustalonych godzin, nie według ich brzuchów, więc niektóre biedaki słychać było na 2.godziny przed, a niektóre nie były głodne gdy przyjeżdżały. Dopiero, gdy była pora odjazdu, odzywał się u nich głód, ale było już za późno. Takich słychać było 2. godziny po.

Dziecko nie mogło zostać przy matce na noc - no chyba, że darło się od trzech godzin - mniej niż trzy się nie liczy - wtedy je przynoszono do uspokojenia, potem odnoszono s powrotem do sali, do której - pod karą śmierci - nie wolno nam było wchodzić. Dobrze chociaż, że drzwi nie były zamknięte na kłódkę , od której klucz miałaby tylko starsza przełożona pielęgniarek.

Lekarze przychodzili rano na obchód. Potem byli nieosiągalni. W nagłym przypadku, szukano ich po całym szpitalu. To trwało - bo szpital był ogromny, a lekarz mały - wszędzie mógł się schować...

Od pielęgniarek nic się nie dowiedziałeś. Pytania? Do lekarza dyżurnego. Nie ma? Trudno. Jutro rano będzie.

Ubikacje - otwarte boksy z dziurą w środku, obok wiadro z wodą - najczęściej bez - do spłukania. Bieżącej wody brak. Umywalka jest. Tylko po co jak po kranie zostały dwa kikuty w ścianie?

Łazienka jak już wspomniałam - piętro wyżej na chirurgii. Nie to, żeby tam zaraz kafelki, prysznice, umywalki, gorąca woda albo wieszaki na ubrania. Nie, nie, nie. Nie wymagajmy cudów. Sterczy rura ze ściany? - sterczy. Leje się z niej woda? - leje. Że chłodna? - dobrze, że w ogóle jest. Wieszaki na ubrania? - parapet wystarczy. Zamek w drzwiach? - "A kto tu wejdzie oprócz pacjentów". Że mężczyźni? - "A co oni gołej dupy nie widzieli?" Śliska, brudna, cuchnąca podłoga? - " O jakie to delikatne ! A w domu co? Sracz na podwórku i miska do mycia. To nie hotel w Kijowie, tylko szpital."

Posiłki... Lepiej nie będę o tym pisać. Ujmę to tak: bezpieczniej było tam nie jeść. Niestety nie wiedziałam o tym i w pierwszym dniu powiedziałam O., żeby mi nic nie przywoził do jedzenia - bo tu zaraz będzie obiad. No i był... No i żałowałam, że O. nic mi nie przywiózł. Wymknęłam się do budy koło szpitala po hot- doga i ciastka.

Odwiedziny odbywały się przez... okno... Panowie na dole, panie w oknie stołówki- jedyne okno, które się otwierało na całym piętrze, więc zawsze panował tam tłok i zamieszanie.

Zresztą na stołówce i tak był tłok, bo panie cały czas jadły to co im z domu przynieśli. Lodówki nie było. Jedzenie trzymały na parapecie okiennym.

 

PANI POŁOŻNA

 

Kolejnym cudem była: Technika Opatulania Noworodków, oczywiście w co? W szmaty. Większe niż te dla nas ale- szmaty. Nazywali to hucznie "rozpaszonki" po naszemu- śpiochy. Składały się na to dwie szmaty. Mała jako pielucha i duża do zawinięcia delikwenta.

Wykwalifikowana pani położna w wieku około 80.lat przeprowadziła nam na sali szkolenie z przewijania noworodków.

Rozłożyła szmatę i położyła na niej malucha : rączki przy ciele, nóżka do nóżki, złapać za ten koniec, obwinąć, mocno, teraz tu, teraz tam, zacisnąć, a koniec wsadzić tu. Gotowe. Ciach- ciach i dzieciak wyglądał jak mumia z wybałuszonymi oczami. Oprócz głowy nie mógł ruszyć nawet palcem.

Podobno w pierwszych dniach po narodzinach ciasne owinięcie malucha daje mu poczucie bezpieczeństwa ( pewnie ich o to pytali...). O. K. to do mnie przemawia - w brzuchu nie miał miejsca na swobodne machanie rączkami i nóżkami - na zewnątrz też mu może tyle wolności nie potrzeba; ale ściskać go tak, aż mu oczy wychodzą i nie ma możliwości żadnego ruchu to lekka przesada co? Przynajmniej dla mnie. Dla nich widocznie nie. Wygodnie to to trzymać, nie wierci się, nie spadnie z łóżka ( niby jak, skoro się nie rusza?). Poczwarka w kokonie.

Położna wskazała na jedną z nas:

- Ty, powtórzyć!

Wskazana matka bez większego problemu zrobiła ze swoim dzieckiem to samo co ona z tamtym biednym maluchem. "Matka mnie nauczyła w domu". Kolejna też, no może z drobnymi poprawkami. Trzecia to samo. Pach, pach i zawinięte...

Nie mogłam tego ogarnąć... I z powodu szybkości z jaką to robiły i z powodu totalnej wewnętrznej niezgody na to, aby tak krępować malutką istotę jakąś szmatą. Przyszła moja kolej - a ja nic, stałam jak baran i patrzyłam na gołego synka i nie wiedziałam nawet za jaki róg chwycić tą szmatę na której leżał. Położna ze zniecierpliwieniem pokazała jeszcze raz całą czynność. "Powtórzyć !" Nie umiałam. Nie chciałam tego umieć; do niczego mi to nie było potrzebne.

Popatrzyłam po twarzach otaczających mnie kobiet. Malowała się tam mieszanina współczucia, zniecierpliwienia i zdziwienia.

Położna bez pardonu odepchnęła mnie na bok i szarpnęła za róg szmaty tak mocno, że Jaśkiem zatrzęsło. Wystraszył się i zaczął kwilić. O nie! Dość tego! Nie będzie mi tu jakaś baba szarpała syna i zawijała w brudne szmaty!! Tak jak ona - bez pardonu - odepchnęłam ją na bok, wzięłam Jasia na ręce, podeszłam do łóżka i zaczęłam go ubierać w rzeczy przywiezione z domu.

Matko, jaki wrzask się podniósł ! "Nie wolno!!! Co ty robisz!!? Nie wolno!!!" Położna chwyciła Jaśka za rączki i zaczęła mi go wyrywać. Jasio zaczął wchodzić na wysokie tony w płaczu. Złapałam ją mocno za rękę i wysyczałam : "Nie". Zrozumiała, bo cofnęła się . Nie - to nie, po polsku czy po rusku znaczy to samo.

Zapanowała konsternacja, a pańcia położna wpadła w szał. Krzycząc na cały regulator - spróbowała raz jeszcze wyrwać mi z rąk Jasia - i wtedy mój synek rozpłakał się na całe gardło... Ooo... obudził się we mnie pierwotny instynkt - ten naturalny odruch każdej matki - na płacz potomstwa, które jest w niebezpieczeństwie. Zaatakowałam. Popchnęłam ją - wpadła na pielęgniarki tłoczące się z tyłu i z hukiem wylądowały na łóżku po przeciwnej stronie. Zaczęły krzyczeć, na co w odpowiedzi maluchy - z Jasiem na czele - zaczęły się drzeć wniebogłosy. Zrobiło się niezłe zamieszanie. W drzwiach od razu pojawiła się "publiczność".

- Uch ty swołocz !!! - wykrzyknęła położna wygrzebując się spod pielęgniarek, i ruszyła w moją stronę.

- Rusz moje dziecko to ci ręce połamię - powiedziałam spokojnym głosem (gdy jestem maksymalnie zdenerwowana - mówię bardzo spokojnie, dlatego ludzie często myślą,, że mnie jest trudno wyprowadzić z równowagi).Gdybyście tylko wiedzieli co mnie wyprowadza z równowagi to...

- Ty, Polaczka !! - Wypluła z siebie położna.

- Ty, położna !! - Zrobiłam krok do przodu.

- No dziewczęta, dziewczęta spokojnie, po co te krzyki - panie z sali próbowały załagodzić sytuację.

- Dzwonię do ordynatora !!! - krzyknęła położna.

- A ja do konsulatu polskiego !!!

- ???

Zapanowała konsternacja.

Wszedł lekarz. Ciekawe skąd się wziął? Z piętra wyżej czy niżej? U nas lekarza ujrzeć można było tylko rano gdy miał obchód. Wszystkie na raz zaczęły mu relacjonować przebieg wydarzeń, więc niewiele zrozumiał, poza tym nasze dzieci zawodziły chórem. Wyszli z położną i pielęgniarkami. Uspokoiłyśmy maluchy; dokończyłam ubierać Jaśka w śpiochy.

Za jakiś czas wezwano mnie do ordynatora. Lekarz okazał się tak stary jak ten szpital.

- Ewo... - zaczął - Ewo... hm... jak wasze otczestwo? (imię ojca) - wymamrotał patrząc w moje papiery.

Tu zawsze zaczynały się schody. Tam zwracając się do osoby dorosłej do imienia dodają imię odojcowskie. Ze mną zawsze mieli problem gdy patrzyli w paszport i widzieli Ewa Grażyna P... Próbowali więc przerobić Grażyna na formę męską. Lekarz też próbował:

- Grażyna to imię ojca?

- A pana ojciec nazywałby się Tamara?

- Nie.

- Mój też nie.

- Kogo to imię?

- Nikogo, moje - odparłam zadowolona.

Wiele razy już to przerabiałam. Jak nie miałam czasu - lub nie chciałam męczyć pytającego - od razu wyjaśniałam mu, że w Polsce nie używamy imion odojcowskich przy imieniu, tylko mówimy: pan, pani. Tym razem miałam czas, poza tym ten szpital działał mi już na nerwy.

- Jak nazywał się ojciec?

- Teofil.

- Ewo Teofilowna?

- Nie.

- ??? - Zasępił się lekarz - Czemu w paszporcie jest Grażyna?

- To moje drugie imię. Kobiety nie używają imion po ojcu.

- Po kim? - zdziwił się.

- Czasem po matce, czasem po babci, czasem po prababci, a czasem imię zupełnie nie jest związane z rodziną . - Świadomie komplikowałam panu tok myślenia - Mężczyźni mogą mieć imię po ojcu lub dziadku lub przyjacielu rodziny. Czasem nie mamy drugiego imienia, a czasem dobieramy sobie trzecie po bierzmowaniu. - uśmiechnęłam się.

"Bierzmowanie", "pradziadek", "brak imienia", "trzecie imię" - niemal widziałam na twarzy lekarza gonitwę myśli.

- To jak tam do siebie mówicie?

- Po polsku.

- A jak kogoś nie znacie?

To z nim nie gadamy ... Dobra koniec tej zabawy.

- Zwracamy się pan, pani. Na przykład panie doktorze.

- Mam mówić Pani Ewo?

- Tak. Pani Ewo.

- Więc pani Ewo, pobiła pani Larysę Borisowną. Dlaczego?

- Zostałam sprowokowana przez panią Larysę.

- Borisowną.

- Borisowną.

- Jak?

- Najpierw odepchnęła mnie, potem szarpnęła Jasiem, następnie zaczęła mi go wyrywać z rąk, żeby zawinąć go w szmaty.

- Jakie szmaty?

- Brudne.

- Nie rozumiem.

- Ja też.

- O jakie szmaty chodzi?

- Używacie tego zamiast śpiochów i pieluchy.

- Tak, takie są szpitalne wymogi. Zresztą w domu też tak zawija się dzieci. W szpitalu nie wolno ubierać noworodków w śpiochy czy w co tam jeszcze pani ze sobą wniosła na teren szpitala łamiąc regulamin.

- W szpitalu jest zimno, nie będzie mój syn leżał goły zawinięty tylko w jakąś szmatę. W nocy musiałam przykryć go swoim kocem, bo nawet tego mu nie dali. Zmarzliśmy oboje.

- Dobrze, mniejsza z tym. W sprawie napaści na położną napiszę odpowiedni raport.

- Dobrze. A ja napiszę do Konsulatu Generalnego RP w Charkowie. Opowiem im jakie warunki tu panują i jak tu traktujecie ludzi. Załączę też zdjęcia.

Lekarz nie był głupim człowiekiem.

- Pani Ewo, po co zaraz mieszać w to konsulat... władzę... - rzekł pojednawczo - I co ja mam teraz z panią zrobić?

- Nic. Proponuję zapomnieć o wszystkim. Ja zapomnę o całym zajściu, o brudnych szmatach , o braku łazienki, o koszmarnych sanitariatach bez bieżącej wody, o zakazie noszenia bielizny, o braku koców, kołder, prześcieradeł itp. A pan zapomni o tym, że ma pan niekompetentny i chamski personel. Możemy uważać, że nic nie zaszło, a tej rozmowy nie było.

- Tak. Ma pani rację. To najlepsze rozwiązanie. Do widzenia. Życzę miłego pobytu w szpitalu.

- Nie jest miło, ale dziękuję. A co z panią Larysą? Podobno złożyła do pana skargę.

- Podobno tak - uśmiechnął się pan ordynator.

To było nasze pierwsze spotkanie. Drugim razem było milej.

Nie przeprosiłyśmy się z panią położną. Ona gdy mnie widziała, odwracała głowę , ja udawałam że jej nie widzę. Wszyscy przeszliśmy nad tym do porządku dziennego, pielęgniarki, lekarz, panie z sali, panie z oddziału. Może to u nich normalne, że się wyzywają i biją? Cóż, co kraj to obyczaj, co szpital to zwyczaj. Tylko od tamtego dnia wszyscy zaczęli być dla mnie jeszcze bardziej mili...

 

PIELĘGNIARKA POTRZEBNA OD ZARAZ

 

Ukoronowaniem pobytu w szpitalu im. Lenina w Zaporożu był incydent, który wydarzył się trzeciej nocy mojego pobytu tam.

Leżała z nami na sali dziewczyna - może osiemnastoletnia. Dzień wcześniej urodziła córeczkę. Miała jakieś komplikacje; panie robiły co mogły, żeby dowiedzieć się jakie, ale ona nie chciała mówić. Dzieciak miał się dobrze ; za to ona - była blada, słaba i wyglądała jakby za chwilę miała wyzionąć ducha.

Dbałyśmy o nią jak umiałyśmy. Cały czas leżała. Gdy tylko wstawała - leciała jej krew z nosa i miała zawroty głowy.

Babki z sali udzielały jej rad - zasłyszanych od swoich matek - a ich matki pewnie od matek swoich matek - które z kolei usłyszały to od swoich matek - czyli mogły to być rady z czasów Carskiej Rusi - typu : na krew z nosa najlepszy jest kasztan przecięty na pół i wsadzony w dziurki od nosa - i poiły rumiankiem.

Jako, że jej stan się nie polepszał, a paniom zabrakło domowych pomysłów, poszłam po pielęgniarkę. Długo czekałam na nią pod dyżurką. W końcu przyszła bocznym wejściem - z dworu - z pełną torbą. Poprosiłam ją , żeby zaraz przyszła do nas, ale ona najpierw zajęła się rozpakowywaniem reklamówki. Sałatka jarzynowa, kotlety mielone, ziemniaki, sałatka z pomidorów i cebuli, śledź, ryba w jakimś sosie, chleb i dużo innych rzeczy. Skąd znam zawartość? - stąd, że wszystko było w słoikach, w garnkach, salaterkach, albo na talerzach - jakby żywcem ściągnięte ze stołu po niedzielnym obiedzie na dziesięć osób.

- Bardzo panią proszę, żeby poszła pani ze mną , bo dziewczyna z sali na prawdę źle się czuje - powiedziałam najmilszym tonem na jaki było mnie stać w tej sytuacji.

- Która?

- Ta młoda.

- Źle się czuje bo źle rodziła! Nic jej nie będzie. Histeryzuje! - odparła tonem znawczyni tematu.

- Mimo wszystko przyjdzie pani?

- Potem. Teraz jest obiad.

No tak, zapomniałam. Obiad to rzecz święta na Ukrainie. Nic tu po mnie. Do zawału by nie przyszły, a co dopiero do kogoś kto ich zdaniem symuluje.

Najedzona pielęgniarka zjawiła się 2.godziny później. Nakrzyczała coś na dziewczynę i wyszła.

Dzień mijał, dziewczyna skarżyła się na ból, panie podawały jej jakieś śmierdzące napary do picia, i ani razu już ani pielęgniarka ani lekarz nie zajrzeli do nas.

Zajmowałam się swoimi sprawami - czyli próbowałam dostać się do pokoju maluchów, żeby zobaczyć Jaśka - nic z tego, więc poszłam na dwór spotkać się z O. Mieszkaliśmy 60.km od Zaporoża i przyjazd tutaj wcale nie był łatwy. Nie ze względu na odległość - ale ze względu na to, że jeździliśmy samochodem, który miał polskie rejestracje - a to działało jak płachta na byka na tutejszą skorumpowaną milicję. Notorycznie nas zatrzymywano, sprawdzano dokumenty, i brano łapówkę - zwykle 10. hrywien. Do tej pory to działało, ponieważ dokumenty mieliśmy w porządku. Niestety, w czasie kiedy byłam w szpitalu - upłynął okres ważności wizy naszego samochodu na terenie Ukrainy - teraz auto było tu nielegalnie i każdy milicjant mógł go skonfiskować. Auto miało opuścić teren Ukrainy - nie ważne w jakim kierunku.

Dlatego, każdy przyjazd do szpitala wiązał się z ryzykiem utraty naszej " Ładuni" (wiśniowa łada kombi).

W końcu nas capnęli, ale o tym napiszę kiedy indziej.

Nastał wieczór, czas było wracać na oddział. Weszłam bocznymi schodami, uchyliłam drzwi, sprawdziłam czy teren czysty i wśliznęłam się na korytarz.

Mój synek był aniołkiem. Nie płakał, jadł, przesypiał całe noce. I nie dostał żółtaczki jak cała reszta. Nawet lekarz to zauważył mówiąc na obchodzie:" Pani syn znajduje się w tych 5% dzieci, które nie zachorowały po porodzie na żółtaczkę. Gratuluję ! ". Nie mnie powinien pan gratulować tylko Jaśkowi, ale mniejsza z tym. Mój synek jakby wiedział, że kolejne 10 dni w tym miejscu z powodu żółtaczki byłoby dla nas zabójstwem i mogło by się niekorzystnie odbić na psychice jego matki. Wykazywał pełną zrozumienia współpracę ze mną,, w celu jak najszybszego opuszczenia tej dziwnej placówki ukraińskiej służby zdrowia.

Po mojej wizycie w gabinecie ordynatora - przestano czepiać się w co Jaś jest ubrany. Jako jedyne dziecko na oddziale - a może jedyne w całej dotychczasowej chlubnej historii tego szpitala - ubrany był w śpiochy i miał pieluchę. Przynajmniej było mu ciepło, i pewnie dlatego nie płakał tyle co inne maleństwo. Najadał się i przesypiał resztę czasu. Zuch chłopak!

Inne matki zazdrościły mi, że mam tyle czasu dla siebie, bo moje dziecko jest takie spokojne. Koniecznie chciały wiedzieć w czym tkwi nasz sekret.

- W niczym - odpowiadałam. Po prostu wiem, że jest myślącą , czującą małą istotą i wychodzę na przeciw jego oczekiwaniom na ile mi mój instynkt, rozum i empatia pozwalają. - Nie mam w tym żadnego doświadczenia.

Nigdy nie przejawiałam instynktów macierzyńskich i nie chciałam mieć dzieci. Miałam "lata Chrystusowe" i nie zamierzałam zostać szczęśliwą mamuśką. Skoro do tej pory nic we mnie nie "piknęło" w sprawie matkowania, to tym bardziej teraz nie piknie. Nie było mi żal, czy cokolwiek. Nie czułam żadnej pustki, czy niespełnienia. O. również nie nalegał.

Jaś mi się wyśnił dwa lata wcześniej. Wiedziałam, że to on, gdy go zobaczyłam na żywo. Blondynek z brązowymi oczami cały był uśmiechem. Nie było by to dziwne, gdyby nie to, że O. ma ciemną , ciemną karnację i czarne włosy, ja jestem szatynką i też mam dość ciemną cerę - a tu złotowłosy aniołek. ( Nie, nie, nie, listonosz, hydraulik, pan od kablówki, czy koledzy nie wchodzą w grę - poza tym nie byli blondynami... sąsiad też nie...).Widocznie tak miało być, że Jaś miał się pojawić na świecie, w tym miejscu, o tej porze, a mnie zostało cieszyć się z tego, że wybrał nas na swoją rodzinę.

Wracając do tematu, gdy weszłam do nas na salę poczułam atmosferę przygnębienia, strachu, bezradności i choroby. Kobiety w milczeniu siedziały na łóżkach, starając się nie zwracać uwagi na to, co ich uwagę najbardziej przyciągało - na dziewczynę leżącą w łóżku. Była blada jak papier, mokre włosy oblepiały jej głowę i co jakiś czas cicho jęczała.

Spytałam pań czy był tu lekarz albo pielęgniarki. Nie było. No ładnie...

Poszłam do dyżurki pielęgniarek. Zamknięte. Waliłam w drzwi, ale osiągnęłam tylko to, że wychyliły się panie ze wszystkich sal. Pielęgniarek ani widu ani słychu. Naiwnie wierzyłam w to, że jeszcze przed nocą zajrzą do nas. Ale nie.

Późno w nocy obudził nas przeraźliwy krzyk. Dziewczyna stała w kałuży krwi trzymając się kurczowo umywalki i wyła wniebogłosy. Wyglądało na to, że dostała krwotoku. Od łóżka do umywalki widać było krwawe ślady jej bosych stóp. Po chwili padła jak długa na podłogę i straciła przytomność. Zrobiło się zamieszanie, panie położyły ją na łóżko, a ja pobiegłam po pielęgniarki.

Drzwi były zamknięte. Dobijałam się dobrą chwilę. Nic.

Wbiegłam centralnymi schodami piętro wyżej -tam - gdzie chodziłam się kąpać. Drzwi od dyżurki ich pielęgniarek też były zamknięte. Przeszłam się po oddziale, może były gdzieś na sali? Było mi wszystko jedno jaka to będzie pielęgniarka, byleby zawiadomiła kogo trzeba. Ale nikogo nie było. Pobiegłam wyżej. To samo - nikogo z personelu. Jeszcze wyżej - to samo - nikogo, nie licząc chorych. Na 7. piętrze powtórka z rozrywki. Do cholery jasnej gdzie one są !?

Na ostatnim piętrze - nie pamiętam już jaki to był oddział - usłyszałam głosy zza zamkniętych drzwi - chyba - dyżurki. Złapałam za klamkę - zamknięte. Zaczęłam walić. Po chwili otworzyła mi mocno rumiana pańcia. Odsunęłam ją na bok i wepchnęłam się do środka. A tam... IMPREZA na całego! Stół zastawiony jak na wesele: przekąski, sałatki, jarzynki, mięso, rybki, kawka, soczki i wódeczka. A na około stołu pielęgniarki ze wszystkich pięter chyba...

Zamurowało je na mój widok - a mnie zamurowało na to co zobaczyłam. Wyłowiłam z tłumu nasze piguły w rogu stołu. Przepychając się podbiegłam do jednej z nich, i złapawszy ją za klapy fartucha wykrzyczałam prosto w twarz: " A ja was kurwa szukam po całym szpitalu!!!". Pewnie zrozumiały tylko - "kurwa", nie - " szukam" i "szpitalu", bo nie od parady na Polaków mówią : "pszeki"... Ale przekleństwo i moja postawa dały im do zrozumienia, że coś się dzieje. Nie czekając na rozwój akcji podniosłam za klapy osłupiałą pielęgniarkę i wyciągnęłam zza stołu.

- Na dół i to już!!! Dziewczyna ma krwotok!! - krzyczałam.

- Nie panimaju!!! (nie rozumiem) - wydusiła z siebie kobieta, próbując się wyswobodzić.

- Krwotok!!!

- ???

No tak... nie wiem jak się mówi po ukraińsku "krwotok".

- Zemdlała!! Podła trupem!! - próbowałam.

- Nie panimaju!

- No żeż kurwa mać !!! Na dół !!! - ryknęłam.

Podziałało.

Podniosła się druga i ruszyłyśmy do wyjścia. Towarzystwo odzyskało mowę, a jedna, próbowała nas zatrzymać przy ogólnym aplauzie reszty pań. Niewiele myśląc odepchnęłam pańcię na bok, wylądowała na kolanach siedzącej najbliżej kobiety, ta - rozpłaszczając się na stole - wywróciła półmiski i szklanki. Rwetes się zrobił okropny, ale myśmy już tego nie oglądały, bo - popychając panie przed sobą - zmierzałyśmy do drzwi.

Na korytarzu - zmusiłam pielęgniarki do galopu i popędziłam je schodami w dół. Biegnąc próbowały się dowiedzieć co się stało, ale ja tylko pchałam je w dół. Tak naprawdę to miałam ochotę zrzucić je z tych schodów. Tylko kto wtedy zająłby się chorą dziewczyną?

Z hukiem wpadłyśmy na nasz oddział. Wszystkie kobiety, które mogły chodzić - i pewnie te, które nie mogły też - zebrały się przy naszych drzwiach, głośno komentując co widzą. Rozstąpiły się przepuszczając nas. Dziewczyna leżała w zakrwawionej koszuli blada jak trup, z trudem oddychała.

- Co tak długo?! Nie było was prawie godzinę?! - denerwowała się pani z naszej sali - Ledwo ją docuciłyśmy! I nadal krwawi !

- Nie moja wina. Znalazłam te łajzy aż na samej górze szpitala ! Imprezowały sobie z innymi pielęgniarkami! Myślałam, że je pozabijam.

- Matko Boska...

Pielęgniarki poszły szukać łóżka na kółkach - oczywiście u nas na oddziale nie było - zwiozły go skądś windą. Zapakowały na nie dziewczynę i jedna z nich - skrzypiąc wszystkimi kołami wózka - pojechała z powrotem do windy.

Odetchnęłyśmy z ulgą. Widać było, że wszystkim nam ta sytuacja dała do wiwatu; ale o spaniu nie było mowy - bo właśnie wyjechał - z "tajemniczego" pokoju - wózek pełen naszych maluchów - wrzeszczących i głodnych

Nie wiem jak się potoczyły losy dziewczyny. Do końca pobytu już jej nie widziałam, a pielęgniarki nic nie chciały powiedzieć, oprócz tego, że jest pod fachową opieką. Aż się boję pomyśleć jak wygląda ta ich "fachowa" opieka. Jeżeli tak jak tu - to idąc do szpitala trzeba być zdrowym jak koń arabski z najlepszej stajni sułtana.

 

BŁAGAM PANIĄ NIECH PANI RODZI W SZPITALU...

 

Kolejnym fascynującym rozdziałem z serii " Ukraińska Opieka Zdrowia" były wizyty w gabinecie pani ginekolog w Zaporożu.

Rzeczona pańcia przyjmowała w przychodni.

Niestety ciąża to nie katar i nie przechodzi po tygodniu, trzeba więc uczęszczać do lekarza. Gdy trafisz na mądrego i kompetentnego - wtedy wizyty są satysfakcjonujące, ale gdy trafisz na taką pańcie jak ja - to wtedy jest cyrk.

Do kogoś musiałam chodzić na badania, więc nasz przyjaciel - Ukrainiec z krwi i kości, obrotny, kuty na cztery nogi i znający realia swojego kraju i miasta - Zaporoża - w którym się wychował i mieszkał - polecił nam ową panią - jako że jego żona do niej chodziła gdy nosiła jego pierworodnego " pod sercem"; poza tym pani nie brała aż tak dużych łapówek jak inni, a co najistotniejsze ich zdaniem była na szkoleniu w Ameryce.

Języka rosyjskiego uczono nas w szkole. Nauczyciel mówił nam że to najważniejszy język na świecie - dobrze chociaż, że nie postawił go wyżej od polskiego - i jest to język naszego Wielkiego Brata.

W domu rodzice powiedzieli mi po prostu : " Język wroga trzeba znać..."

Tak więc znałam rosyjski na poziomie : " Mienia zawód Ewa ja chatieła pasmatrieć Ermitaż... " Zasób słów miałam dość ubogi - a te słowa których nie znałam - przerabiałam - jak inne dzieci- z polskiego na ruski - sepleniąc i akcentując polskie słowo tak, żeby brzmiało jak rosyjskie np. rower - wymawialiśmy "riowier" z akcentem na "o", szafka - "sziafka" akcent na "a" i tak dalej. Ale coś tam w głowie mi zostało więc cyrylica nie jawiła mi się jako ڭێڵڶڸڿڠ chińskie znaczki.

Mój mąż - O. - wtedy obecny mąż- dziś były - był Ukraińcem i mówił po rosyjsku, więc chcąc nie chcąc, zanim nauczył się dobrze mówić po polsku, rozmawiałam z nim po rosyjsku - o ile tak można nazwać tą dziwną mieszaninę polskiego, rosyjskiego, ukraińskiego, seplenienia, gestykulacji i rysowania. Dlatego coś tam po swojemu rozumiałam.

Mieszkając na Ukrainie zaczęłam porozumiewać się po rosyjsku z otoczeniem. Początki były typowe jak na obcokrajowca :" ja chcieć, ja być, ja nie panimaju". Potem przyswoiłam sobie zasób słów używanych w życiu codziennym, np. z zakresu zakupów na bazarze: "Nie, nie potrzebuję tego", "Po ile?" i "Czemu tak drogo?" to wystarczało żeby zrobić zakupy. Następnie poznałam język sprzedawców ze sklepu z artykułami metalowo - technicznymi, i język mechaników samochodowych, bo przyjaciel O. ( za którego namową przeprowadziliśmy się na Ukrainę) pracował w takim sklepie, a po godzinach handlował używanymi - stąd mechanicy - samochodami na rynku; a że spędzaliśmy z nim na początku dużo czasu to się nauczyłam.

Parę lat później - w Polsce - przydał mi się ten fachowy język mechaników (typu: skrzynia biegów, hamulec, sprzęgło, itp) - gdy pomagałam -jako tłumacz- mojemu koledze uczyć Ukraińskich turystów jazdy na quadach.

Z biegiem czasu rozszerzyłam zasób słów, po to żeby umieć porozmawiać i na inne tematy niż tylko szczypiorek i samochody.

Ale rozmowy z lekarzami były w tamtym czasie dla mnie za trudne. Nie rozumiałam terminów medycznych. Dlatego na początku wszędzie do gabinetów zabierałam ze sobą O. jako tłumacza. Stopniowo zaczął zostawać na korytarzu przed gabinetem i wzywałam go tylko żeby przetłumaczył mi słowo, którego nie zrozumiałam. Wyglądało to mniej więcej tak : wchodziłam do gabinetu, lekarz zaczynał mówić, słuchałam go uważnie, a gdy czegoś nie zrozumiałam, przerywałam mu mówiąc: " Chwileczkę proszę", wstawałam, podchodziłam do drzwi, wystawiałam przez nie głowę i pytałam O. co znaczy dane słowo, po czym wracałam, siadałam przed panem z mądrą miną, i mówiłam : "Proszę kontynuować panie doktorze".

Jak wspomniałam - bycie w ciąży wiąże się z koniecznością odbycia różnych badań. Czy są one potrzebne czy nie, nie mnie to oceniać, choć czasem zastanawiałam się po jaką cholerę mam dwa razy w tygodniu oddawać krew, tym bardziej, że wyniki zapisywane były na kawałku papieru toaletowego - tak wyglądał - i nikt nie kwapił się wytłumaczyć co znaczą owe wyniki - czy są w normie czy nie.

Pani doktor nie patrząc na mnie przepisywała je tylko na inną toaletową kartkę nie mówiąc nic. W ogóle pani doktor nie zwracała by na mnie uwagi - gdyby nie moje pytania. Nigdzie indziej niż tam nie czułam się bardziej numerkiem pesel, bezosobowym kolejnym - w tym dniu - przypadkiem pani doktor.

Poczekalnia dla kobiet w ciąży była mówiąc krótko - żartem z poczekalni. Stało tam parę krzeseł o które toczyła się zażarta walka. Przyjęte jest, że ustępuje się miejsca kobiecie w ciąży - ale tam były same panie w ciąży i żadna nie poczuwała się do obowiązku ustąpić miejsca innej. Kiedy już udało się zająć krzesło - trzeba było na nim siedzieć jak na skrzyni złota i pilnować - każde opuszczenie go równało się z utratą go na zawsze. Rotacja była duża, ponieważ panie w ciąży często muszą korzystać z WC - i kiedy tylko delikwentka wstawała z krzesła od razu na jej miejsce wskakiwała inna z miną : No w końcu... Na nic się zdało głośne postękiwanie, gładzenie po brzuchu, masowanie żylaków na nogach, lub wachlowanie się gazetą - nikt na to nie zwracał uwagi. Chcąc posiedzieć sobie na krześle w przychodni trzeba było mieć mocne nerwy, pęcherz i empatię nosorożca.

Pierwsze moje spotkanie z panią doktor było interesujące - mimo że nie do końca zrozumiałe dla mnie. Pani na wstępie uraczyła mnie długim wykładem na temat: "Karmienia Piersią" zaczerpniętym z wykładów na których była w Ameryce. Słowo Ameryka padało w nim tak często jak w amerykańskich filmach zwrot Stany Zjednoczone Ameryki, czyli średnio co drugie zdanie. Pewnie po to żebym dobrze zrozumiała, że pani doktor tam była. Co się zaś tyczy samej idei karmienia piersią - przekaz był jasny - karmić trzeba - czy w Ameryce, czy w Polsce, czy na Ukrainie. Na końcu pokazała mi - bardzo z siebie zadowolona - certyfikat napisany w języku angielskim z przebytego kursu. Na tym zakończyło się zainteresowanie pani doktor moim przypadkiem.

Reszta wizyt polegała na przepisywaniu wyników z jednego papieru toaletowego na drugi - który był moją kartą . Wyglądało to tak: wchodziłam do gabinetu mówiłam: "Dzień dobry" pani podnosiła głowę znad papierów i wyciągała rękę po moje papiery, po czym nie zwracając na mnie uwagi pogrążała się dalej w papierach. Nie padło żadne słowo. Dwa razy poczekałam grzecznie do końca wizyty nie zadając pytań i czekając co mi pani doktor powie i dwa razy usłyszałam tylko: "Do widzenia"... Hm... oszczędność w słowach to też zaleta, ale niekoniecznie u lekarza prowadzącego ciążę...

Mieszkałam 60. km od miasta w którym był szpital i obawiałam się ,że mogę nie zdążyć dojechać na czas, więc chciałam być przygotowana na poród np. w polu - gdybym z jakiś powodów - a było ich dużo - nie zdążyła na salę porodową. Więc na kolejnej wizycie - po odczekaniu w ciszy aż pani skończy przepisywać wyniki krwi - zaczęłam zadawać pytania o przebieg porodu, każąc sobie tłumaczyć krok po kroku co trzeba robić. Pani doktor choć niechętnie ale odpowiadała.

Im więcej zadawałam pytań tym bardziej podejrzliwie pani doktor zaczęła na mnie patrzeć. Po paru miesiącach doszła do wniosku, że chcę urodzić w polu... I wszelkimi sposobami próbowała mnie nakłonić do rodzenia w szpitalu. Głównym powodem był mój wiek - 33 lata - " W tym wieku nie rodzi się siłami natury!!!"- grzmiała pani doktor.

- Rodzi się. - odpowiadałam.

- Absolutnie nie! Tylko cesarka! - uświadamiała mnie.

Nie chciało mi się kłócić z nią na ten temat, poza tym czułam, że pani ma mnie za dziwoląga z dzikiego kraju co to se wymyślił poród w krzakach przy drodze. Nie wyprowadzałam ją z błędu, a moje pytania umacniały ją tylko w podejrzeniach co do mojej osoby. Na pytanie: "Co mam zrobić z łożyskiem?" odpowiedziała:

- Wsadzić w słoik i przywieść do szpitala. A co chciałaś z tym zrobić?

- Rzucić psom na pożarcie... - A tu ci ćwieka zabiłam, co? Wiedziałam, że przegięłam bo spojrzała na mnie jak na wariata.

Kolejne wizyty przebiegały w podobnym klimacie. Ale zyskałam jedno - pani doktor zwracała na mnie uwagę. Raz nawet poprosiła mojego męża do gabinetu i zwracając się do niego jak do dziecka - jęła tłumaczyć mu, że rodzić trzeba w szpitalu a nie z psami w polu. On także ją rozczarował po pierwsze: swoim wyglądem -" A co to takiego on ma na głowie?" - spytała mnie później - "Dready"- wyjaśniłam po raz tysięczny ; Ble... - nie musiała tego mówić to było widać ; po drugie swoim podejściem: " Taa, w takim razie muszę mieć mocną latarkę, żeby sobie poświecić... i przydał by się koc... a i jeszcze woda... gorąca prawda?"...

Łapówki - dawane przez Andrzeja - łagodziły nieco pani doktor te nieprzyjemne dla niej moje wizyty.

Do końca nie wierzyła mi, że urodzę jak cywilizowany człowiek w szpitalu - a ja do końca nie wyprowadzałam jej z błędu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MASAKRA! Tak jak narzekałem an polską służbę zdrowia, mówię: nigdy więcej! I tak, jak nie byłem u lekarza od nie pamiętam kiedy, tak nie pójdę! Cytrynka, czosnek, miód w wodzie (winka marynarza) i po sprawie! Absolutne 5 z wyrazami współczucia i podziwu! PS: czy oni naprawdę mają banderowców za bohaterów?
  • Anonim 11.06.2015
    Styl trochę Chmielewskiej, ale przeczytałem tylko do przerwy obiadowej (za długie) wwięc chciałem się spytać
    czy w dalszej części bedzie trup, ew. trupy? Po tym co przeczytałem, krew powinna polać się gęsto :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania