Służyłem w konspiracji - fetysz

Psia jego mać rządy pieprzonej partii, zawsze muszą wszystko poknocić. Nie, żebym narzekał, chociaż to moja codzienna rutyna, wystukując kolejną warstwę propagandowej papki na klawiszach maszyny, od czasu do czasu próbowałem oderwać styrany wzrok by wyjrzeć za okno, za którym przewijali się szarzy ludzie bez twarzy i kromki chleba. Upiekło mi się, co? Za boga wstawiennictwem, a może innego bytu wyższego – byleby nie partii. Za przyzwoleniem partii nabawiłem się jedynie jeszcze większych suchot a i codziennej migreny. Piszę, zachwalam, jak ten kundel który od tylu lat suki nie widział siadam na pancernym bucie i gwałcę ego instancji wyższej, która mimo pozornej równości, wynosi siebie na piedestał. Robię mu dobrze, a wewnętrznie umieram, starając się nie zwracać uwagi na to jak bardzo bluźnię, gdy moje palce obmacują strony na których kłamstwa – za nakazem, lecz jednak – wypisałem ja sam. Pieprzona, smętna środa, no i biedny ja – ofiara i kat w jednym.

Vladimir dzisiaj dał nowy nakład, z pozdrowieniem i przyzwoleniem na wkład własny, w postaci dygresji politycznej. Szczwany lis, co nie? Mózg, chociaż podziurawiony i połatany, nadal na swoim miejscu posiadam. I chociaż czasem wydaje mi się, że wychodzi nocą na wędrówki w miejsca które śnią się jedynie zbiegom i zdrajcom – nasyca mój ciężki, opuchnięty łeb garścią porozrzucanych i krzykliwych myśli. Myśli które mogę pisać w domu, albo szeptać sobie do poduszki. Ba, myśli do których mogę robić sobie dobrze – a których wypowiadać nie muszę innym i pakować im ich prosto w te propagandowe, puste gary. Z resztą, po co miałbym? Oni idealnie robią to sami. Wychodząc z oficyny i unosząc patykowate i nadal przyjemnie skwierczące w uszach pozostałości mojej dłoni, zamachałem bliższym i dalszym mi współpracownikom. Odwrócili tylko wzrok, i dobrze. Ja sam nie byłbym w stanie na siebie spojrzeć. Oczywiście, znalazł się jeden…

- Coś się na pewno stało. – gdy maszerowałem ulicą wraz z Sergiem poczułem się jeszcze bardziej zmęczony niż po przebudzeniu. – Dzisiaj nawet nie śmierdzisz przetrawionym alkoholem, co to za okazja? Jakaś panna? Tylko nie mów że chłop. List z Moskwy? Nie gadaj że…

- Idziemy już dwadzieścia minut a ja nie zdążyłem się, kurwa, odezwać. – w końcu przerwałem tę bezsensowną paplaninę. – To człowiek nie może się już lepiej ubrać i umyć bo coś od razu jest nie tak? Powielasz bardzo nieprzyjemny stereotyp, nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę.

Mój, jak to zwykł się nazywać, kolega z pracy, wpatrywał się we mnie w sposób, który sprawiał, że czułem się, lekko mówiąc niekomfortowo. Odchrząknąłem i rozkładając dłonie dodałem oschle:

- A w tym momencie obalę każde twoje założenie, a więc… - wpatrzyłem się w niebo, biorąc głęboki wdech. – Panna? Ochujałeś, czy może oślepłeś. Mój drogi kto jak kto, ale ja wiem, czego kobiety chcą i ja na pewno tym nie jestem, w końcu jeżeli chcesz stek średnio wypieczony, wypieprzasz z kraju, a nie szukasz frajera, którego mogą pomylić z twoim młodszym bratem. Z resztą… List z Moskwy, hm. – powiedziałem cicho i zacisnąłem wargi. Ile to już czasu minęło? Przestałem liczyć dni, a lata wydawały się zlewać w jedną niepodzielną masę, która za nic nie dała się przerwać. Złamać tego błędnego koła konformizmu się nie dało, a wszyscy dobrze wiemy, jak pokazał nam przykład bitników – by przełamać beznadziejny cykl życia marnego człowieka należy umrzeć. Narodzić się na nowo. Zakrzywić tor. Wyznaczyć nową ścieżkę. Serce, mózg, śmierć. Pętla? Ogień.

Gówno.

- Nie dostałem żadnego w ostatnim czasie, a nawet jeśli… - machnąłem dłonią i przejechałem nią po twarzy, czując jeszcze większe znużenie. – Nie mam nastroju na rozmowy tego pokroju. – orzekłem i spojrzałem mu w oczy pokrętnie. – Mam nadzieję, że to zrozumiesz. Poza tym, jutro praca, prawda? A ja musiałbym jeszcze… Dopracować parę rzeczy.

Trzasnąłem drzwiami, niby ze złością, a tak naprawdę ani sfrustrowany ani w żadnym stopniu natchniony nagłym przypływem melancholii nie byłem – a jedynie okrutnie przytłoczony całym ciężarem ostatniego tygodnia. Zrzucając palto na ziemię, bezwiednie ruszyłem do regału i odkorkowałem kolejną nieskazitelnie czystą butelkę, po czym pociągnąłem parę porządnych cugów. Dla zachowania równowagi. Ogorzały, zrzucając przy okazji buty, opadłem ciężko na fotel i przeniosłem obolałe spojrzenie na wymiętą kartkę. Minęło tyle czasu a ja nadal łudziłem się, że coś mogłoby się zmienić.

Jak requiem w uszach dudniły mi słowa „Wybacz mi”. Wtedy wydawały mi się tak prawdziwe i szczere jak nic na świecie, ja sam podałem w wątpliwość swoje własne przekonania, dla tego soczyście ciężkiego głosu, który błagał mnie o akt litości. Potem zaczęły przeistaczać się w istną mantrę, której słuchałem jak fałszywy wydumany bóg i jedynie zaciskałem zęby, mówiąc że przecież nic się nie stało. Bo nic się nie stało.

Przez pewien czas wydawało mi się, że twój dotyk zastępował mi cały świat, nocami gdy bałem się otworzyć dłonie zaciśnięte na zakrwawionej pościeli, kiedy śniły mi się zwidy o kolorowych głosach i słychy o krzykliwych barwach, jasnych jak ogień, który przecież sam tak bardzo kocham. Że mroczna i ciemna zona była pretekstem do wynagrodzenia mnie twoim przyjemnym kojącym zapachem i lekkimi ciemnymi włosami. Bałem się, że Cię stracę tyle razy i tyle samo razy na straty spisywałem samego siebie. Kiedy trzymałem karnister benzyny nad naszym łóżkiem w Berlinie, gdy kusiło mnie tak bardzo by wrzucić cię prosto pod koła wozu. By słyszeć twoje krzyki chociaż raz w innej odsłonie niż tej ze schowka zagraconego starymi kombinezonami i granatami przedawnionymi o zdecydowanie zbyt wiele, czy też z cudzego pokoju. Nie wiem czego się spodziewałem.

Pociągnąłem kolejny łyk i odpaliłem papierosa, po czym polałem wódką tarzającą się po ziemi kartkę, zaciągając się dymem. Chciałbym krzyczeć, ale chyba jest trochę za późno i z czystego szacunku do chorego sąsiada stulę tym razem pysk. Odchyliłem łeb do tyłu i przymknąłem oczy, czując się ponownie jak wtedy, gdy patrzyłem na płonący ośrodek dla bezdomnych, gdy leżałem przytłoczony zwęgloną deską i śmiałem się. Płakałem. Czułem podniecenie ale i senność, zupełnie tak jakbym był pod wpływem niezwykle ciężkiego narkotyku. Ekstatyczne uczucie ognia topiącego twoje biologiczne ściany i wdzierającego się do środka, zupełnie tak jakby chciał utulić cię do snu.

Ludzie mówią, że śmierć przez spłonięcie jest jedną z najgorszych jakich można doświadczyć. Cóż, to dosyć pochopne stwierdzenie, ale ja z własnego doświadczenia mogę przyznać – ugrzęźnięcie w namiętnej sytuacji z ogniem jest jak uścisk dawno zdechłej matki, podczas gdy twój kochanek zaciska ci pętlę na krtani.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wrotycz 02.11.2018
    Ciężki los upupiacza mas. Ojczyzna jak kobieta. Partia jak kochanek. Ogień - oczyszczający fetysz.
    No takie sobie, niektóre fragmenty bardzo liryczne, dałoby się ze trzy wiersze wyrwać z płomieni.
  • LinOleUm 02.11.2018
    Ciężki los ciężkim losem, kogoś kto minął się z powołaniem zdecydowanie, dziękować za opinię

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania