Pokaż listęUkryj listę

Szpital pod wezwaniem Największego Władcy 1/2

Na rozłożystym dziedzińcu otoczonym od trzech stron wysokim płotem, a od czwartej gmachem Szpitala Najświętszej Przysięgi Hipokratesa, leżały flaki w systematycznych odstępach. W płocie po lewej stronie Szpitala ziała ogromna dziura, zwana przez tutejszych wjazdem. Natomiast po prawej stronie wielkie połacie terenu (jakieś 233 m2) zajmował staromodny las. Na wprost budynku także były małe, zielone mankamenty miejskiego giganta. Szpeciły jego obraz jak asymetria w budowie niecodziennych, dzisiejszych mieszkań. Miasto nie mogło pozwolić sobie na zieloną wadę, lecz mimo burz i zawiei przeprowadzanych przez Rewolucje Miast, nadal tam stały, oddzielając powierzchnię szpitalną od bloków, a co za tym idzie, od żyjącego miasta.

Marek stał przed zamkniętym szlabanem i tylko on oddzielał go od krwawego dziedzińca Szpitala. Zastanawiał się nad możliwościami wejścia do budynku, a miał ich kilka, za to możliwość wyjścia była tylko jedna, ale o niej nie chciał myśleć. Możliwości były trzy:

1) Pokazanie paszportu oraz karty umożliwiającej chwilowy pobyt na terenie Szpitala. Jedyną zaletą tego było nienarażanie swojego życia na ogrom niebezpieczeństw związanych z dwoma innymi metodami. Wad za to był multum; od stania w kilkuset metrowej kolejce, po zaginięcie paszportu i karty w wirze Szpitalnej pracy.

2) Po prostu bycie chorym. Na niekorzyść tego wpływały posiadane przez Szpitale w całym kraju urządzenia, umożliwiające potwierdzenie czy petent jest rzeczywiście chory. W 93% przypadków maszyna stwierdzała zdrowotność u badanych, przez co rząd szczycił się „najzdrowszym krajem na kontynencie”, utajając, że urządzenie jest wadliwe (a może specjalnie tak zaprojektowane) i nawet u ciężko chorych pokazuje świetną formę ich organizmu.

3) Włamanie przez otwarte okno na pierwszym piętrze. Zawsze było otwarte i zawsze koło okna stało malutkie rusztowanie. Wchodząc na nie, łapałeś parapet, podciągałeś, a tym samym znalazłeś się na terenie budynku.

Marek spojrzał na kolejkę, jednak jej końca nie ujrzał. Ludzie stojący w rzędzie ciągnęli się aż za budynek i było wielce prawdopodobne, że ten wąż otaczał Szpital kilka razy, dusząc go, sprawiał wydalanie przez niego treści żołądka, którą stanowili wyschli pacjenci. Przetarł swoje okulary szmatką zwykle zamkniętą w kieszeni, odłożył ją na miejsce, założył okulary i jeszcze raz spojrzał na kolejkę, która w jego oczach zmieniła się w pytona, sunącego w jego kierunku z zamiarem skonsumowania wątłego ciała posiadanego przez Mareczka. Wiedział już, że pierwsza metoda nadaje się do śmieci; nie dość, że dostanie się w przyszłym stuleciu, to jeszcze będzie musiał użerać się z tym pieprzonym pytonem.

Przeszedł przez drogę w niedozwolonym miejscu i idąc chodnikiem koło sklepów z: odzieżą, miedzianymi naczyniami, czy rzeczami interesującymi wędkarzy, skręcił w lewo. Znalazł się w malowniczym zakątku miasta, gdzie największym przewinieniem była stara babka sprzedająca nielegalnie warzywa i owoce. Innej przestępczości tutaj nie zarejestrowano. Babka była miłą osobą, więc policja nie miała powodów, żeby najechać na jej interes. Czasami nawet komendant wysyłał na jej stragan swoich chłopców po owoce. Marek mijał właśnie działalność starszej kobiety. Poszedł dalej, a zza pleców doleciał do niego jakby głos babki: „trawa pięćdziesiąt złoty za gram”, ale zignorował go. Może mu się przesłyszało.

Przeszedł już pół kilometra. Za sobą zostawił pięknie zdobione parapety i kolumnady najbogatszej dzielnicy miasta. Spoglądał na mieszkania średnio zamożnych obywateli. „To miało być tutaj” usłyszał w głowie swoją myśl. Wydobył z kieszeni mapę, dość pogniecioną i zżółkniętą oraz telefon, na którym włączył nawigacje. Po zabawieniu się w geografa miasta zdał sobie sprawę, że stoi przed drzwiami poszukiwanego miejsca. Nad pokiereszowanymi wrotami prawdopodobnie sklepu, widniał wytłuszczony napis — CHOROBY. Poszukiwania odniosły sukces, ale miał sobie za złe, że stał jak dureń przed szukanym miejscem i wodził palcem po mapie.

Otwierając drzwi, rozległ się charakterystyczny dźwięk: pinggg. Zapach jakby starych, zbutwiałych książek szczypał niemiłosiernie w nozdrza pełne czarniawych Markowych włosów. Wzrok skupił się na zawartościach półek z czarnego drzewa. Obok zwyczajnych choróbsk jak: grypa, astma, połamane kości (w środku zamiast pigułek znajdował się pokaźnych rozmiarów młot), leżały białe kruki przemysłu chorobotwórczego, takie jak: dżuma, ebola, czy nawet wąglik w postaci zwykłych pigułek lub już zapakowany w kopertę. Za ladą na rozpadającym się bujanym krześle siedział stary mężczyzna z siwą brodą sięgającą mu do pasa. Bujał się prosto, w tył, prosto — złapał nogami podłogi — i mocno w tył.

Marek był troszkę przestraszony zawartością sklepu, bo wodząc oczyma po półkach, nie natknął się na w miarę łagodne choroby. Podszedł do lady. Sprzedawca zatrzymał swoje dzikie bujanie i spojrzał w górę na klienta. Marek ukłonił się i spytał:

— Czy ma pan może jakieś łagodniejsze choroby?

Starzec powstał z krzesła z miną, jakby słyszał to pytanie kilka razy dziennie i musiał znów odpowiedzieć to samo.

— Synu — Marek był z domu dziecka i przez ułamek sekundy w jego głowie pojawiła się myśl, że ten stary dziadyga mógłby być jego, dawno w umyślę wyblakłym ojcem. — Przez daną mi z łaski Autora mądrość, wiem, po co przychodzisz.

(o jakiego cholernego Autora jemu chodzi)

Niestety nie mam tego. Transport został okradziony, a kierowca trafił pod wojskową opiekę, bo bredził coś o sarnich, czy jelenich partyzantach. Nie ważne. Mam coś innego. Coś, co wiem, że ci się przyda — uwierz mi, zapewnia Autor.

Schylił się i zajrzał pod ladę. Grzebał tam swoimi tłustymi rękoma, przesuwał, przewracał, aż wreszcie wyjął małe zawiniątko. Trzymał je starannie, tak, żeby chusta się nie odwinęła.

— Proszę, oto Tajemnicze Coś. Pod żadnym pozorem tego nie odwijaj, ale gdy będziesz w niebezpiecznej sytuacji, daj atakującemu, on będzie zmuszony do otwarcia, no, chyba że będzie potężny, w takim wypadku odrzuci.

Dał mu je z wielką uwagą na swoje ruchy, a gdy już Marek to trzymał, patrzył z niepokojem na ręce Marka. Bał się, że może nie podołać brzemieniu tego, ale kiedy zauważył, że Marek wcale nie odczuwa atmosfery panującej wokół przedmiotu, powiedział:

— Tak, to ty jesteś wybrańcem. Ty zniszczysz panujący chory system chorych ludzi.

Starzec usiadłby nigdy więcej nie powstać; jego rola się skończyła i może łykać tak upragniony spokój. Marek wyszedł powolnym krokiem ze sklepu. Gdy był już za magiczną kontrolą Starca, przez jego głowę przeleciał pocisk z napisem: „odwiń”. Lubił czytać książki, a najbardziej kochał momenty, kiedy główny bohater staje przed trudnym wyborem, takim z rodzaju, jaki on teraz miał. Oczywiście, Markowi było daleko do jakiegokolwiek bohatera. Był zwykłym, niewyróżniającym się człowiekiem, a jedyne trudne wybory ma, jak wybiera żarcie (chińczyk czy pizza? A może kebab?). Zignorował dziurę zostawioną mu przez pocisk, jak i zignorował sam pocisk, który utknął w odmętach jego mózgu. Poszedł w stronę Szpitala, przy akompaniamencie mew w godach. Na niebie się zaciąga. Może zaraz zacznie padać i całą letnią pogodę szlag trafi! Minął babkę, która teraz patrzyła na niego morderczym spojrzeniem. Marek mógłby przysiąść, że z ust babki słyszał słowa obelgi: „cały system chce rozwalić i mnie jeszcze do piachu posłać. Debil”. Ostatnia sylaba to „bil” utknęła mu w głowie, jak niechciana piosenka disco polo, którą chcąc się pozbyć, trzeba odsłuchać jeszcze raz. Więc powtarzał cicho: „Debil. Ale ze mnie debil”. Tak, ta kobieta miała rację. W pewnym momencie mówił to tak głośno, że ktoś się na niego spojrzał, a zdezorientowany Marek krzyknął:

— No co?! Lekarz stwierdził u mnie zaniżoną samoocenę.

Mężczyzna poczuł się zaszczycony przez zwrócenie mu uwagi, bo już myślał, że popadł w niewidzialność, podczas gdy Marek zniknął za rogiem budynku.

Znów stał przed usłanym w czerwoność dziedzińcem Szpitalnym, a jego głowę co jakiś czas porażały nowe pomysły włamu. Może tamtym oknem? Lepiej wyrwą w ścianie, którą nikt nie chce zalepić. Przecież w Szpitalu jest gips. Tylko skąd pewność, że dziura nie jest strzeżona przez pielęgniarki z igłami? Och nie... igł... y. Marek panicznie bał się igieł. Ich ostrych końców, sond przebijających się do żył, wysłanników do żylnej cywilizacji, zostawiających tam minerały ze swego świata nieżyjących wirusów. Gdyby zobaczył wrogą pielęgniarkę biegnącą na niego z igłą dzierżoną pewnie w łapie, nie byłoby mowy o żadnej ucieczce. Stałby w miejscu i czekał na swój szybki koniec. Nienawidził szczepień. W czasach dziecinady zawsze płakał po zabiegu, a rówieśnicy z jego klasy śmiali się na głos i przezywali go „wirusowy chłopak”. Nie miało to sensu, bo Mareczek przyjmował szczepionki, ale kto bierze na poważnie dzieci. Chyba tylko John Watson. Mimo wszystko, od tamtego momentu Marek nie znosił gatunku ludzkiego.

Przeszedł koło kolejki. Zdecydował się na próbę przejścia przez wyrwę. Oczywiście kolejka otaczała cały budynek, więc ludzie zobaczą jego starania na wejście do środka i zaczną oceniać, a być może ktoś pobiegnie powiadomić personel. Przy oknie też stali, lecz była większa szansa na spotkanie władz Szpitalnych. Koło dziury o ścianę opierał się chłopak w wieku prawie maturalnym, ubrany w jasną koszulkę i krótkie spodenki z uwagi na panujące letnie upały. Na głowie zgrabnie zaciskała się biała czapka z daszkiem z zielonym napisem: „EST 67”. W ustach miał papierosa marlboro. Wydychany przez niego dym robił zawijasy w powietrzu tylko po to, by po chwili wyparować. Stał tam jak Charon. Jakby zaraz miał wpuścić Marka do Hadesu. Oczami wyobraźni widział pielęgniarkę ze swoich koszmarów, która wyszła na szluga, by trochę odsapnąć. Odegnał od siebie wizje ruchem prawej ręki; w lewej trzymał zawiniątko. Pewnym krokiem ruszył w stronę wyrwy, a w momencie stawiania pierwszego kroku, chłopak wyrzucił kiepa, mrugnął okiem, zdawałoby się w stronę Marka i zwyczajnie w świecie poszedł z miejsca zdarzenia. Mareczek ogarnął swój układ nerwowy i szybko — być może za szybko — ruszył w stronę dziury. Kilka osób z kolejki odwróciło się w jego stronę. Myślał o konfidencie, który już biega, by powiadomić odpowiednie służby. Wskoczył do dziury, a gdy się obejrzał, zauważył, że kolejka stoi tak jak stała. Żadna zmiana nie nastąpiła, tylko ta stworzona przez ludzi figura zdawała się szara, jakby była za oddzielającą ścianą mgły.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • jolka_ka 29.09.2018
    O kurcze. Przyjrzę się temu potem.
  • Oskar Szomburg 29.09.2018
    Spoko
  • Kapelusznik 29.09.2018
    No no no compadre
    Zaciekawiłeś mnie nie powiem.
    Z interpunkcją mam problemy więc i nie szukałem, a innych błędów nie znalazłem.
    Język fajny
    Ciekawy pomysł
    Fajne łamanie 4 ściany
    Wejście przez okno to chyba z Outlast
    Bardzo fajne, daję 5 i lecę do 2 części
    Pozdrawiam
    Kapelusznik
  • Oskar Szomburg 30.09.2018
    Dzięki ;3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania