Sztuka Przetrwania - Szczęśliwej drogi już czas
Była już końcówka lutego, razem z Robertem zaplanowaliśmy już niemal wszystko: dojazd, miejsce w którym się osiedlimy, ewentualny plan w razie wypadku – brakowało nam tylko zgranej ekipy. Dobór odpowiedniego składu był jednym z trudniejszych zadań. Nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto może rzucić swoje dotychczasowe życie na ponad pół roku i wyjechać w teren. Niepełnoletni, żonaci i dzieciaci odpadali. Samodzielni również – rachunki same się nie zapłacą. Potrzebowaliśmy pełnoletnich, utrzymanków rodziców. Nie mogliśmy zabrać ze sobą zbyt wielu uczestników. Im więcej ludzi, tym więcej konfliktów. Wyprawa we dwoje też nie miała sensu – prędzej, czy później pokłócilibyśmy się o to, które drewno najlepiej się pali. Uznaliśmy, że grupa składająca się z pięciu osób będzie optymalna. Brakowało nam jeszcze trzech. Chciałem zabrać Filipa, ponieważ ukończył kurs medyczny. Ktoś taki mógł nam się przydać. Siedzieliśmy razem z Robertem w warsztacie ojca, on ostrzył noże, jakie planował zabrać ze sobą, a ja zastanawiałem się, czy znam kogoś, kto miał większą styczność z sytuacjami zagrożenia życia, niż ukończenie kursu pierwszej pomocy, a nadawałby się na wyprawę.
- Może Gacek? – zapytałem Roberta oglądającego nóż, wyglądał jak psychopata szykujący się na łowy.
- Co, Gacek? – odparł, polerując ostrze koszulką.
- No, może Gacek pojedzie z nami na wyprawę.
- Ta ciota? – skrzywił się
- Czemu ciota?
- Bo wygląda jak pedał.
- Ukończył specjalistyczny kurs medyczny, może się przydać – powiedziałem cicho, obserwując zdegustowaną twarz Roberta.
- A co ty tam, kurwa, planujesz? Operacje na otwartym sercu? Jak se kto nogę rozharata, to się opatrunek założy i po sprawie. Ta ciota nie przetrwa tygodnia w lesie – kontynuował szyderczym tonem – tygodnia? Ba! Wymięknie przy pierwszym sraniu w krzakach, gdy skończy się kolorowy papier do dupy. Był on kiedyś na jakimś obozie, he?
- Skąd mam wiedzieć? – zapytałem podnosząc maskę samochodu – zresztą nie ważne.
Ja grzebałem pod maską, a Robert tłukł się po warsztacie, bawiąc się nożem. Wbijał, go w blaty, podrzucał i łapał w powietrzu. Zastanawiałem się, kiedy upuści go sobie na stopę, albo niefortunnie złapie za ostrze. Wydawało mi się, że moje wyobrażenia się ziściły, gdy usłyszałem krzyk.
- Kurwa! – wrzasnął, a ja momentalnie się obróciłem – Jeremiasza powinien jechać z nami!
Jeremiasz był synem komendanta, jednak nie poszedł w ślady ojca. Wychowaliśmy się na jednym podwórku, od małego był łobuzem. Pamiętam jak w podstawówce zawsze z Robertem tłukli młodszych chłopców przed lekcjami, żeby zabrać im pieniądze. Niestety, Jerremu z wiekiem nie przeszło. Odsiedział kilka miesięcy za napad z bronią, ale został warunkowo zwolniony, dzięki wtykom starego. Jeremiasz był dobrym kandydatem. Często jeździł z nami na obozy przetrwania, był wysportowany, a na dodatek wciąż mieszkał z rodzicami, co za tym idzie – mógł zrobić sobie dłuższy urlop, bo nawet jeśli miałby stracić pracę i tak miałby gdzie mieszkać i co jeść.
- Jerry powinien pojechać z nami – odpowiedziałem – kogo jeszcze proponujesz?
- Nie wiem, kurwa, może – zaciął się na chwilę – kurwa, nie wiem.
- Pogadam z Jankiem
- Ach, się na tego Gacka uparłeś. Dobra, pytaj, w sumie mam to w dupie. Tylko żadnych bab, jedna beksa już nam wystarczy.
- To teoretycznie jest nas czterech. Kogo jeszcze proponujesz?
- Misia Gogo. Mówiłem, że mam to w dupie – odparł spluwając na podłogę.
- Nie pluj tutaj, debilu! Masz to w dupie, a później będziesz marudził. Marudzisz już tak od miesiąca.
- Pierdol się – urwał krótko z uśmiechem na twarzy.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania