Poprzednie częściThe Fight - cz. 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

The Fight - cz.2

Zatrzasnąłem za sobą drzwi, kluczyki od samochodu rzuciłem na kuchenny stół, i tak jak stałem, w pełnym ubraniu padłem na nierozścielone łóżko. Paradoksalnie, mimo, że konałem z wyczerpania, chciałem, żeby ten dzień nigdy się nie kończył. Było absolutnie idealnie, do momentu kiedy usłyszałem nad głową jego lodowaty głos.

 

- Co ty odpierdalasz?? – nawet nie drgnąłem, mimo że mnie zaskoczył. Byłem już przyzwyczajony, nie robiło na mnie wrażenia nawet to, że o czwartej nad ranem czekał na mnie, zaczajony w moim własnym mieszkaniu.

 

-Wal się! – zripostowałem. Miałem ochotę opowiedzieć mu ze szczegółami, jak cudownie spędziłem te ostatnie kilkanaście godzin w towarzystwie jego dziewczyny. Chciałem się podzielić z szanownym bratem każdą sekundą i wytłumaczyć mu po literkach, dlaczego złamałem wszystkie jego zakazy zaraz po tym, jak podtarłem sobie tyłek jego gadkami o wyższym celu, lojalności i konieczności bycia w cieniu. Zwłaszcza o tym ostatnim.

 

Od dziś cień mnie nie dotyczył. I w dupie mam, czy zginę przez to czy nie. Poznałem inną wersję życia, niż to, na które mnie skazał. Przez kilkanaście godzin byłem zwykłym dzieciakiem, bez trosk i krwi na rękach.

 

- Słyszałeś moje pytanie? – warknął, jak drapieżnik szykujący się do skoku.

 

- A ty moją odpowiedź? – rzuciłem beznamiętnym tonem,rozwalony na łóżku król luzaków, wiedząc, że brak jakiegokolwiek respektu ostatecznie go sprowokuje.

 

Oczywiście nie pohamował się, dopadł mnie błyskawicznie i złapał za gardło. Był cholernie silny, ale z naszej dwójki to ja byłem szybszy, zwinniejszy i po prostu lepszy technicznie. Puścił kiedy tylko wyprowadziłem cios w brzuch, a wtedy byłem już wolny i mogłem szybkim przewrotem w tył zeskoczyć z materaca i stanąć przed nim z dłońmi zwiniętymi w pięści, jak za dawnych lat. Zawsze, odkąd tylko pamiętam, byliśmy gotowi zgotować sobie piekło, stłuc się na kwaśne jabłko, by później zgodnie jechać na ostry dyżur, żeby pozszywać najgorsze rany. Początkowo to on głównie tłukł mnie, później kiedy fizycznie stawałem się mężczyzną, zaczął sam obrywać. Z biegiem czasu polubiłem taki sposób rozwiązywania problemów, wolałem się bić niż cokolwiek negocjować. Nie byłem grzecznym chłopcem, za to cieszyłem się respektem najgorszych okolicznych zakapiorów. A później w obronie tego popieprzonego gnoja zabiłem człowieka i musiałem zniknąć.

 

Nasze starcia w niczym nie przypominały bezładnych, ulicznych naparzanek. Oboje mieliśmy wypracowaną precyzyjną strategię, mająca za zadanie dostarczyć przeciwnikowi maksimum bólu w jak najkrótszym czasie i trzeba przyznać, że obecnie osiągnęliśmy w tym poziom master.

 

Zwarliśmy się w rozwścieczoną kulę mięśni, gotowi zamienić siebie nawzajem w krwawe konfetti. Uderzył mnie pięścią w łuk brwiowy, skóra nie wytrzymała i momentalnie prawe oko zalała mi krew. Natychmiast , prawym prostym, rozkwasiłem mu wargę i korzystając z zaskoczenia uderzyłem go głową w nos. Nawet nie jęknął, chociaż z doświadczenia wiedziałem jakie to skurwysyńskie uczucie. Cierpiał a ja z zadowoleniem obserwowałem jak wyzwolona wściekłym bólem, życiodajna adrenalina zaczyna krążyć mu w żyłach. Był na granicy, za kilka sekund wybuchnie, starając się zrobić ze mnie miazgę. Boże, w perwersyjny sposób kochałem patrzeć jak drży z wściekłości. Nie czekałem długo na odpowiedź, fachowo ocenił odległość , ugiął kolana, odbił się lekko i obrócił na jednej nodze, z drugą wysoko uniesioną i trafił mnie w lewą skroń. Upadając podciąłem mu nogi i jak tylko zwalił się na podłogę wskoczyłem na niego okrakiem i zacisnąłem dłoń na jego krtani . Nie kazał długo czekać, wbił mi pięść w brzuch i zmusił do poluzowania uścisku .

 

-Dosyć na dzisiaj – wycharczał. Nigdy nie miałem pełnego poczucia triumfu, jeśli chociaż na chwilę nie pozbawiłem go przytomności , ale dzisiaj musiałem mu przyznać rację. Dalsza walka nie miała sensu, narastający ruch uliczny i wpadające przez niedosunięte rolety poranne promienie słońca natrętnie przypominały mi, że nie spałem od dwudziestu czterech godzin. Przetoczyłem wzrokiem po mojej sypialni, oceniając dzisiejsze zniszczenia. Kolejne w tym miesiącu roztrzaskane krzesło, rozbita lampa i przewrócona komoda. Nic specjalnego, bywało znacznie gorzej.

 

Złapałem paczkę mrożonego groszku, którą wyciągnął dla mnie z zamrażalnika. Sam jako okład na nos wybrał brokuły. Do szczeki przytulił mrożony stek i cały ten obrazek powoli zaczynał nosić znamiona komizmu.

 

- Wyglądasz jak kupa gówna – skomplementowałem jego twarz i rozdartą koszulę. Siedzieliśmy obaj na kuchennej podłodze oparci o fronty dolnych szafek, w których trzymałem garnki i pokrywki.

 

-Pierdol się Blue – uśmiechnął się krzywo – tobie też nic nie brakuje, kutasie.

 

Westchnął ciężko i zaczął swoją zwykłą pogadankę:

 

-Wiem, że jesteś dorosły, ale do kurwy nędzy, chyba powinieneś przynajmniej oddzwonić.

 

-Martwiłeś się? – zrobiłem słodki dzióbek i zatrzepotałem rzęsami jak siedmioletnia dziewczynka.

 

Widziałem jak nie pamiętając już o obrażeniach odruchowo zaciska szczęki i z dziecięcą radością czekałem, aż syknie z bólu.

 

-Depcze nam po piętach, nie pamiętasz? – mruknął.

 

-To my depczemy mu – przypomniałem mu swoją, optymistyczną wersję.

 

-Zwał jak zwał, masz robotę do wykonania i interesuje mnie tylko to, czy jesteś gotowy.

 

-I co? Jestem? – spojrzałem wymownie na jego spuchniętą gębę.

 

- Chyba masz krótką pamięć Blue – podsumował lodowatym tonem, podniósł się i skierował do wyjścia. Doskonale wiedziałem, co chciał mi przez to powiedzieć. Gotowość na rutynową robotę to jedno a zmierzenie się z człowiekiem, który zabrał nam normalne życie, to drugie. Ale mylił się, pamięć miałem doskonałą, a ostatnie trzy dni beztroski mogłem odtworzyć minuta po minucie. Niestety. Mimo, że minęło już dziesięć lat.

 

Dziesięć lat, trzy dni i czternaście godzin temu siedziałem na dywanie niemal zakopany w lego technics i kończyłem dzieło swojego życia – chodzącego robota. Za moimi plecami znienawidzony Sponge Bob skrzeczał z telewizora i nie wyłączyłem go tylko dlatego że, pilot jak i pół salonu, dosłownie zatonął w klockach. Zresztą bardziej niż to kreskówkowe szczekanie rozpraszał mnie zapach dobiegający z kuchni. Szarlotka mamy. Jej aromat wprawiał moje jedenastoletnie zmysły w ekstazę i był esencją czegoś, co jako dorośli nazywamy „domowym ciepłem”. Wychyliłem się w lewo, żeby przez szparę w drzwiach podejrzeć etap pieczenia i ocenić jak długo jeszcze przyjdzie mi czekać. Wiadomo było, że dostanę ścierką w łeb kiedy mama znowu przyłapie mnie na parzeniu sobie ust gorącym ciastem. To był nasz rytuał, pogoń po kuchni, jej udawanie surowa mina i mój śmiech. A jak już zjadłem większą część blachy to zaczynał gonić mnie brat, a ja krzyczałem, że powinien mieć pretensje do siebie, bo przecież zamiast pilnować piekarnika znowu szlajał się ze swoimi podejrzanymi kumplami.

 

Nadal jeszcze byłem syneczkiem mamusi, a on już wiecznie nieobecnym nastolatkiem. Niezależnie od fazy rozwoju, oboje na równi szaleliśmy za matką i domem, który umiała nam stworzyć. Była piękną, łagodną kobietą bez instynktu samozachowawczego, który mógłby oszczędzić jej kilku bolesnych związków. Od śmierci ojca jego rolę nieudolnie przejmował jakiś „wujek”. Obecnie mieszkał z nami łysy, zwalisty prostak, którego jedyną zaletą była „praca” wymagająca ciągłych podróży. Widywaliśmy go dostatecznie rzadko, żeby odpuścić próby otrucia, ale zbyt często, żeby tolerować. Miał w sobie jakąś przestępczą aurę, która przejmowała nas lękiem. Teoretycznie w naszej dzielnicy człowiek bez więziennych tatuaży zdarzał się chyba rzadziej niż goryl albinos w środowisku naturalnym, nie mniej jednak Fagas, jak go potajemnie nazywaliśmy, emanował takim rodzajem zła, który zsyłał ciary nawet na dzielnicowego. Następne kilkadziesiąt godzin miało udowodnić, że nie bezpodstawnie.

 

 

 

 

- Czy Ci się to podoba czy nie, zespół jest wspólnotą demokratyczną i należy się tej sprawie głosowanie – perorował Jay, a ja walczyłam z pokusą wykopania go za drzwi mojego biura, które gabarytami przypominało schowek na miotły. W tej chwili akurat, jego żenujące rozmiary były zaletą, ponieważ ja, krzesło, biurko i rosła postać Jaya zajmowały niemal sto procent powierzchni i na szczęście nie było sposobności, aby ktoś więcej tu wtargnął, żeby mnie dręczyć.

 

-Jest świetny, jest młody i świeży – po głosie poznałam głos Mii, która usiłowała przecisnąć głowę pod pachą mojego BYŁEGO asystenta.

 

-Ma dupkę jak orzeszek – dodał Jay.

 

-To jak twój mózg – nie oparłam się pokusie.

 

-Ręka w górę, kto go chce! – z wyjątkowo dwuznacznym uśmiechem zaproponował Jay i podniósł obie dłonie a ja posłałam mu najbardziej jadowite z repertuaru moich spojrzeń, które wdzięcznie zignorował licząc głosy tłoczących się za jego plecami tancerzy.

 

-Sto procent Sky! – wykrzyknął radośnie. A ja z jękiem walnęłam czołem o blat biurka.

 

Najpierw zostałam zganiona za brak jego numeru, a później bezceremonialnie wysłana na poszukiwania. Nie ma to jak z rządzącej stać się podwładną. Oczywiście z braku innego pomysłu, poszłam od razu na plaże. Leżał tam sobie na piasku, jak nieświadomy swojej wartości ósmy cud świata. Podeszłam oficjalna, chłodna i obojętna do tego najpiękniej opalonego skupiska żywych komórek na całym tym cholernym, złotym piasku i zmusiłam go do otwarcia oczu i zaprzestania machania stopą w rytm słuchanej przez słuchawki muzyki, szturchając go lekko w bok swoim dużym palcem u nogi. Momentalnie pożałowałam tego gestu bo poderwał się błyskawicznie, jakby chciał odeprzeć atak nożownika i przez chwilę wyglądał jakby miał mnie uderzyć.

 

-Fajnie, że postanowiłaś mnie pomacać, ale wolę inny rodzaj dotyku –opanował się szybko i posłał mi szatański uśmiech. Znowu poczułam dziwną słabość w stawach kolanowych.

 

-Twoje gruppies nalegają, żebym Cię włączyła do zespołu – nie zamierzałam odwlekać tej krępującej chwili, chociaż ledwo mi ten komunikat przeszedł przez gardło.

 

-A ty czego chcesz? – spojrzał mi wyzywająco w oczy.

 

-Wygranej, Blue.

 

-Nie wiem czy mi grafik pozwoli – zaczął się droczyć – Poza tym pewnie musiałbym nanieść pewne poprawki na twoją koncepcję artystyczną, popracować nad gibkością tancerzy i cholera wie co jeszcze.

 

- Chyba za dużo sobie wyobrażasz! – prychnęłam – Miałbyś jedynie zatańczyć jakieś epizodyczne cztery sekundy, arogancki szczylu – zagotowałam się, jak zawsze jak mi się ktoś wpieprza w kompetencje. -Nie to nie! – warknęłam i obróciłam się na pięcie.

 

-Hej, Jaśnie Pani Artystko, nie obrażaj się! To był żart! – krzyknął za mną, a ja, słysząc jak jego ton podszyty jest śmiechem, przyspieszyłam.

 

-Będę dla Ciebie tańczył, śpiewał, a nawet wyplatał koszyki , jeśli zajdzie potrzeba, serio! – dupek chichotał za moimi plecami.

 

-Łaski bez! – wysyczałam.

 

- Sky, poczekaj, mam błagać o wybaczenie? – zrównał się ze mną i próbował złapać mnie za rękę. Tkwienie w urazie szło mi doskonale, dopóki znowu nie spojrzałam w te jego cholerne oczy. Były załzawione od śmiechu i lśniły teraz oślepiającym, turkusowym blaskiem. Jak tak dalej pójdzie to zacznę przemawiać tylko do czoła lub szyi bo cała centralna część zupełnie mnie wytrącała z równowagi.

 

-I będziesz przynosił kawę dla mnie i Jay`a- złamałam się po chwili milczenia.

 

- Jasne! – na znak absolutnej zgody przyłożył otwartą prawą dłoń do lewej piersi.

 

- I wyszorujesz mój motor.

 

-Motor? – był zaskoczony – Oczywiście Pani! Nawet konia, motorówkę i odrzutowiec!

 

-I będziesz sprzątał moje biuro i męską szatnię.

 

-Mogę też damską ? – długo się nie zastanawiał nad ripostą.

 

-Chodź już… – a tak w ogóle to co jest z twoją twarzą? – zmarszczyłam brwi patrząc na jego rozwalony łuk brwiowy.

 

-Wspominałem już, że jestem awanturnikiem? – błysnął tymi swoimi śnieżnobiałymi zębami i zaproponował podwózkę do studia, a ja przypomniałam sobie, że nigdy go nie zapytałam gdzie pracował. Musiał mieć niezwykłą fuchę, bo czasu mu nie brakowało, skoro całe dnie błąkał się po plaży, a właśnie wsiadaliśmy do najnowszego, ciemnoszarego mustanga cabrio wartego więcej niż moja chata. Kim on był do cholery?

 

 

 

 

No dobra, teraz to już naprawdę nie wiem jak zdołam to wszystko pogodzić. Na tą chwilę, jeśli miałbym wybierać to rzuciłbym Klub i został wśród tych ludzi. Tyle, że paradoksalnie, Klub będąc moim więzieniem, dawał też szanse na odzyskanie wolności. Miałem 21 lat i do tej pory, wszystko co w moim życiu było dobre, było też tymczasowe – szczęśliwe dzieciństwo, pierwsze miłostki, które kończyłem za każdym razem, kiedy Boss się o nich dowiadywał, przyjaźnie, których z tych samych powodów nie miałem szansy rozwijać, nawet hobby, bo bicie, jak każda przedawkowana przyjemność, przestało w końcu nim być… A teraz mój mózg tonął w fali endorfin i pierwszy raz od dziesięciu lat czułem się szczęśliwy. Niestety im ostrzejsze słońce, tym wyraźniejszy cień i podskórnie czułem, że nie warto się przywiązywać, bo kiedy przyjdzie czas, będę musiał bez ostrzeżenia ,znowu zejść do podziemia – nie wiadomo na jak długo. A jednak nie mogłem się zdobyć na odmowę, nie kiedy ona prosiła. Była słodką jędzą i nie ustawałem w wymyślaniu sposobów, żeby ją wkurzyć. Kiedy się złościła, zabawnie marszczyła brwi a jej zielone oczy ciemniały, przybierając barwę leśnego mchu. O ile kontakt fizyczny z tancerkami był przyjemny i bardzo stymulował wyobraźnię, tak kontakt z jej dłońmi dosłownie wprowadzał mnie w ekstazę. Wykorzystywałem pozycję nowicjusza raz po raz udając, że coś mi nie wychodzi, czegoś nie rozumiem i wymagam osobistej uwagi. Tam, na sali treningowej była moja. Wyobrażałem sobie, że te jej delikatne dłonie na moich ramionach, brzuchu czy biodrach to zwykła codzienność ,a nie chwilowy karnawał dla moich zmysłów. Że po próbie pojedziemy do domu i spędzimy noc uprawiając miłość do białego rana. Właściwie nie, uprawiać miłość będziemy za dwadzieścia lat. Teraz będziemy się pieprzyć!

 

Zupełnie mi odbiło, chociaż wtedy, na tym etapie miałem jeszcze dystans do swoich fantazji. Pewnie bym się całkiem pogrążył, gdyby tylko traktowała mnie poważnie, a nie jako zło konieczne, w typie młodszego kuzyna z Nebraski, którego wredna ciotka zwaliła jej na głowę, żeby zepsuć jej wakacje. I jeśli widziałaby we mnie mężczyznę, a nie smarkatego podopiecznego. I gdyby nie mówiła do NIEGO „kochanie”, w tych wszystkich telefonicznych rozmowach. Gdyby… Jeśli…Być może…

 

 

 

 

Sama sobie byłam winna, osobiście przywlekłam to masochistyczne narzędzie tortur pod swój dach i teraz pozostało mi jedynie załatwienie sobie dobrych środków uspokajających. Patrzenie na niego dosłownie mnie paraliżowało. Był cały do schrupania. Każdy mój tancerz był atrakcyjny, silny i gibki ale żaden nie roztaczał takiej seksualnej aury. Sposób w jaki się poruszał – z lekkości ale i drapieżną pewnością siebie, mimika, oczy lśniące kpiarskim rozbawieniem i głos… Mógłby cytować fragmenty magazynów rolniczych, poświęconych ubojowi drobiu, a ja i tak miałabym dreszcze. Gdyby głos miał kolor, konsystencję i fakturę, to słuchanie go, było jak kontakt nagiej skóry z czarnym, kaszmirowym szalem. Otulał, rozgrzewał i drażnił. Ale najtrudniejsze okazało się dotykanie. Jako choreograf musiałam podejść i ustawić odpowiednio to jego wspaniałe ciało, bo choćby był najzdolniejszą bestią pod słońcem, z samego opisu nie miał prawa odgadnąć, o jaki konkretnie efekt mi chodzi. Przy pierwszej próbie Jay zdezerterował. Teoretycznie mógł równie dobrze jak ja, wprowadzić Blue w nasz układ, ale jak tylko poobserwował go podczas rozgrzewki, zaczął mamrotać coś, że nie teraz, może później, jak się już przyzwyczai i najnormalniej uciekł, pod pozorem wizyty ze swoim pinczerkiem u weterynarza. Tyle że oboje wiedzieliśmy, że nie ma psa.

 

Tak oto doczekałam czasów, kiedy wraz ze swoim przyjacielem gejem leciałam na tego samego faceta.

 

-Sky… – Jay zawiesił głos, jak zawsze kiedy za chwilę miał wygłosić coś, w swoim mniemaniu, niezwykle mądrego – pamiętasz naszą umowę o „nie braniu” do łóżka tancerzy?

 

Studio już dawno opustoszało i zostaliśmy tylko my, leżący ramie w ramie na materacach, służących do ćwiczenia padów. Uwielbialiśmy tak kończyć dzień, mając kilka minut na odpoczynek i szczerą rozmowę.

 

- Wstydź się Jay, co by na to powiedział Charles – uśmiechnęłam się, przypominając mu, że jest w związku – Poza tym Blue jest hetero – dodałam, nie wiedząc nawet, skąd mam niby taką cholerną pewność.

 

- Sama się wstydź Dziecinko. Akurat co by Boss powiedział, to my już obydwoje dobrze wiemy… – mruknął, znad kubka ze swoim ulubionym, karmelowym latte.

 

Nie odniosłam się do jego obserwacji, bo sprzeczanie się z własnym alter ego było kwintesencją straconego czasu i energii. Jay był moim mentalnym bliźniakiem, osobą, z którą utrzymywałam codzienny kontakt od momentu, kiedy pobiliśmy się w piaskownicy o foremkę w kształcie misia, jakieś dwadzieścia lat temu. Pokochałam go od tego pierwszego pojedynku na grabki, kiedy dosłownie tonąc w śpikach, chciał podarować mi, na zgodę, wygrzebanego z kieszonki kraciastych spodenek, żywego ślimaka. Swój największy skarb.

 

Mieszkaliśmy zaledwie sto metrów od siebie, chodziliśmy do tego samego żłobka, przedszkola i szkoły, siedzieliśmy w jednej ławce i przeżywaliśmy wszystko wspólnie, Nawet pierwszy w życiu pocałunek przetestowaliśmy na sobie i Jay do dziś mi dokucza, że ta trauma tylko utwierdziła go w seksualnej odmienności. Dowcipniś. Przy jego boku dorastałam, w jego pierś wypłakiwałam mnóstwo rozczarowań, w nieskończoność analizowałam olśnienia, godzinami paplałam o swoich marzeniach i przede wszystkim odkryłam coś, co w najgorszym czasie okazało się być kotwicą, trzymającą mnie z dala od kłopotów. Taniec. Uciekłam w muzykę kiedy mój świat się walił, a on wiernie trwał przy mnie pilnując, żeby nic nie zawróciło mnie z tej drogi. Kiedy ojciec trafił za kratki, a matka z rozpaczy postanowiła zapić się na śmierć, jego rodzice przygarnęli mnie i wychowywali jak rodzoną córkę. Tak naprawdę, przestaliśmy razem mieszkać dopiero rok temu, kiedy związał się z Charlesem, a ja spędzałam większość nocy u Bossa. Oczywiście nigdy nie zdobyliśmy się na zerwanie pępowiny i jego gacie od piżamy, szczoteczka do zębów i okulary, których potrzebował do czytania, wciąż leżały w szufladzie komody, w jego sypialni. Kiedy mieliśmy chandrę albo zwykłą niemoc twórczą, to wpadał na rozpasany kulinarnie maraton filmowy, który potrafił ciągnąć się nieprzerwanie cały weekend. Tak naprawdę Jay był moją żywą strefą komfortu, substytutem normalności i być może najważniejszym facetem, w moim życiu.

 

Ocknęłam się dopiero kiedy pstryknął palcami, tuż przed moim nosem.

 

-O czym myślisz Dziecinko? – wybełkotał z ustami pełnymi wysokobiałkowego batonika, który jak świecie w to wierzył, nie robił masy a rzeźbę.

 

-O tym, że Cię kocham, bracie – odparłam szczerze.

 

-Czyli nic nowego – podsumował wycierając brudne od czekolady paluchy w swój podkoszulek. Znałam ten gest na pamięć. Jay bez plamy po słodyczach był niekompletny.

 

-Kto ostatni na parkingu, ten zgniłe jajo! – poderwałam się z podłogi, zgarnęłam z parapetu komórkę i kluczyki i pognałam w kierunku wyjścia. Pewne rytuały nie mogły się zmienić. Nigdy! Czasem wyobrażaliśmy sobie siebie za sześćdziesiąt lat, oczywiście w jednym domu opieki geriatrycznej, jak ścigamy się zasuwając przed sobą balkonikami – Jak na takiego obżartucha , nadal jesteś dosyć zwinny – wysapałam gdy udało mu się mnie wyprzedzić.

 

-Nie ważne co się je, ale jak się to spala – puścił mi oko, sugerując miną, o jaki sport mu chodzi.

 

Odwiozłam go do Charlesa a sama pojechałam do swojego mieszkania, żeby wziąć prysznic, zanim odwiedzę Bossa. Mieszkałam w bezpiecznej dzielnicy, o niebo lepszej niż ta, w której się wychowywałam. Ludzie do późnej nocy spacerowali, korzystając z ciepłych, letnich wieczorów, nikt nie montował w domu krat w oknach i pancernych drzwi, nie było kradzieży samochodów ani chuligańskich wybryków. Tym mocniej zadrżało mi serce, kiedy pod drzwiami prowadzącymi na moją klatkę schodową ujrzałam szkło. Ktoś wybił szybę, żeby dostać się do środka.

 

Zbyt wiele czasu spędziłam na ulicy, wśród młodocianych gangsterów, żeby teraz nie wiedzieć jak się zachować. Przestałam oddychać, przylgnęłam do ściany, posuwając się bezszelestnie milimetr po milimetrze w kierunku swoich drzwi. Wydawały się być nienaruszone i nawet przez moment przyszła mi do głowy myśl, że to przeciąg, nie żaden intruz, wybił tę szybę. Przypatrywałam się klamce z odległości dwóch metrów, podejmując decyzję czy odejść, czy może dotknąć jej i sprawdzić czy ustąpi.

 

Coś zawieszonego na niej błysnęło, poruszone delikatnym podmuchem powietrza wpadającego przez nieszczęsne okienko. Podeszłam bliżej, ujęłam błyskotkę w dwa palce i kiedy dotarło do mnie na co patrzę skuliłam się, jakbym otrzymała cios w brzuch. Żółć podeszła mi do gardła i równocześnie łzy napłynęły do oczu. Jedną ręką przeszukiwałam torebkę, żeby znaleźć komórkę i zadzwonić po pomoc. Trwało to całe wieki , bo żadne włókno mięśni, w mojej dłoni , nie słuchało wyjącego ze strachu umysłu.

 

- Dziecinko? – wydyszał, odbierając po trzecim sygnale – coś się stało? – Bo wiesz, jestem jakby w środku czegoś…

 

-Jay. .. – zaciśnięta krtań uniemożliwiała mi komunikacje – mój ojciec wrócił…

 

-Daj mi dziesięć minut! – rozłączył się, a ja wybuchłam szlochem.

 

Prawdopodobnie złamał wszystkie możliwe przepisy o ruchu drogowym, bo faktycznie po kilku minutach usłyszałam pisk hamującego samochodu i znajome kroki biegnące po schodach. Następną godzinę spędziliśmy pochyleni nad kuchennym stołem, studiując rozłożony na nim cieniutk,i złoty łańcuszek z diamentową zawieszką w kształcie gwiazdki. Idealna kopia jedynej „pamiątki” po NIM, którą matka zastawiła w lombardzie. Po jego ucieczce i aresztowaniu nie miałyśmy za co zapłacić rachunków.

 

Pod drzwiami leżał błękitny bilecik, a na nim słowa:

 

„Jesteś moja, gwiazdeczko”

 

-Może to głupi żart? – zasugerował Jay z niepewną mina, która wyrażała jedynie to, że sam w to nie wierzy.

 

-Przecież wiesz, że nikt inny mnie tak nie nazywał. On osobiście nadał mi imię, zaczął je zdrabniać i bawić się wszelkimi skojarzeniami dotyczącymi nieba. Ostatecznie stanęło na „Gwiazdeczce”, mówił tak do mnie odkąd skończyłam dwa latka, pamiętasz?

 

-Kurwa Sky, pamiętam aż zbyt dobrze. Dziesięć lat zajęło nam upchnięcia tych twoich wspomnień do szafy… – Jay głaskał mnie po rozdygotanych od płaczu plecach, i nie bardzo radząc sobie z wszechogarniającą mnie histerią równocześnie usiłował napoić mocnym drinkiem z wódką, która miała mnie rzekomo uspokoić. Pewnie uważał też, że paplaniem jakoś zagłuszy mój strach, bo do znudzenia tłumaczył, że coś z tym zrobimy, że nie zostawi mnie już na moment samej, że natychmiast wprowadzi się z powrotem albo zamieszkamy oboje u Charlesa, i jak trzeba to wynajmiemy detektywa, żeby tego skurwiela znalazł, a później zlecimy mafii pozbycie się tego ścierwa z powierzchni ziemi. Przyznam, że przyswajałam tylko część tego słowotoku. Niby widziałam jak rusza ustami i jakieś tam dźwięki docierały do moich uszu, ale sensu nie łapałam za grosz. Byłam daleko. Wbiegałam do kuchni zwabiona zapachem parującego na talerzu niedzielnego obiadu , ale zamiast usiąść i rzucić się na jedzenie,stanęłam w progu wystraszona widokiem kredowobiałej twarzy mojej matki. Z otwartą buzią podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem, prosto na ekran telewizora, gdzie, w głównym wydaniu wiadomości, podekscytowany reporter, ku chwale policji i pociesze społeczeństwa donosił, że szef kartelu narkotykowego, winny rozprowadzenia setek kilogramów koki, śmierci kilkunastu osób i popełnienia większości, z bogatego katalogu mafijnych zbrodni, dziś został ujęty i przedstawiono mu zarzuty.

 

Michael Zane. Mój tatuś.

 

Gdyby moje dzieciństwo przy boku ojca można było jednoznacznie podsumować jako skażone i złe, dużo łatwiej mogłabym całkowicie wykreślić go z pamięci, plewiąc ją niejako i ostatecznie paląc zachwaszczające je śmieci.

 

Ja jednak pamiętałam dotyk jego szorstkiej brody, kiedy całował mnie na dobranoc. Jego głos czytający mi bajki i duże, troskliwe dłonie, zawsze gotowe, żeby złapać mnie gdy spadałam. Tak jakby wszystko to, co usłyszałyśmy po jego zniknięciu nie było prawda ale czystą fikcją literacką. A jednak, policjanci przeszukujący nasz dom, znaleźli trzy fałszywe paszporty, broń, kilkanaście tysięcy dolarów i kokę wartą drugie tyle. Wszystko to ukryte pod podłogą jadalni, dokładnie w miejscu gdzie co roku stroiliśmy choinkę. Był mistrzem pozorów i najwyraźniej wolał forsę od rodziny. Najbardziej mną wstrząsnęła świadomość, że każdy pluszowy miś, zdobiący półki mojego cukierkowego pokoju, każda różowa sukieneczka, czekoladki i wyprawy do zoo opłacone było lepkimi od krwi pieniędzmi. Podobno w środowisku nosił ksywkę Charon. Osobiście przewiózł na drugą stronę 127 dusz, kolejne 212 morderstw zlecił. Ze swojego maluśkiego domku z ogródkiem, za plecami kochającej żony i małej córeczki zarządzał jedną trzecią dystrybucji narkotyków w całym kraju.

 

Najpierw była faza wyparcia, obie z mamą stanowczo zaprzeczałyśmy bezsprzecznym faktom, publikowanym przez media. Później był szok, obrzydzenie, rozpacz i akceptacja. Ta ostatnia nie zdążyła już objąć matki, która nie doczekała trzeciego odwyku. Straciłam nie tylko rodziców, ale też poczucie bezpieczeństwa i wiarę we wszystko w czym wzrastałam. Moje poczucie bezpieczeństwa i tożsamości okazało się mniej trwałe niż bańka mydlana i nagle z zadbanej dziewczynki, ze wzorowej rodziny stałam się córką Charona i ekscentrycznej pijaczki.

 

Był czas kiedy potajemnie marzyłam, że kiedy wyjdzie z więzienia to wróci, w magiczny sposób cofnie czas i będzie jak dawniej. Z czasem uznałam, że najlepiej byłoby żeby zdechł za kratami, bo łatwiej byłoby mi patrzeć na zimną płytę nagrobka niż w oczy człowieka, który tak mnie oszukał.

 

A teraz wszystko to, co starałam przełknąć przez te długie lata wróciło wylewając się z podziurawionych strachem zakamarków duszy, przedostało się do krwiobiegu i jak śmiertelna trucizna, pełzło powoli ku sercu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania