Władca Słów (cz.1)

Witam Was, moi drodzy Czytelnicy. Cieszę się, że tu zajrzeliście. Obiecuję zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby opowiadana przez mnie historia była warta Waszego cennego czasu. Nie zwlekajmy.

Znacie mnie. Jestem Narratorem Wszechwiedzącym. Niektórzy nazywają mnie także Osobliwym, ale mniejsza z tym. Przejdźmy do opowieści. Najpierw miejsce. Gdzie będzie toczyć się akcja? Pomyślałem, że zabiorę Was do całkowicie fikcyjnego, zamieszkanego przez niewielką grupę ludzi, miasteczka, które usytuowane jest gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Zgoda? Teraz bohaterowie. Zdradzę teraz tylko co nieco o postaci wiodącej, resztę poznacie w trakcie opowieści. Będzie nią niezwykły chłopiec, Steven. Nie chcę psuć niespodzianki, więc jego niesamowitą zdolność również zauważycie podczas lektury. Czas. Załóżmy lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku, niech będzie lipiec. Wreszcie problematyka. Chciałbym, by każdy znalazł w opowiadaniu coś dla siebie, toteż nie zamierzam z góry ustalać celu mojej historii. Powiem tylko, że niejako ukażę Wam magię słów.

To chyba tyle. Usiądźcie wygodnie, tylko się nie garbcie. Zaczynamy!

 

Tego dnia niebo zasłane było wieloma różnokształtnymi obłokami przywodzącymi na myśl najrozmaitsze przedmioty. Jedna przedstawiała krzesło, inna muszelkę, a jeszcze inna samochód. Żarówka Świata, znaczy się słońce, zupełnie zeszło na drugi plan, tak że prawie w ogóle nie było go widać. Łzy nieba spadały z góry z niezwykłą prędkością po to, by głucho rozbić się o ziemię. Co prawda nie było ich dużo, lecz wystarczająco, ażeby ożywić kolory lata. Nieco przyschnięta trawa oddawała teraz swoją soczystą zieloną barwę, czerwony listek róży w doniczce, na jednym z tarasów, błyszczał niczym diament, a obracające się na gałązkach jabłka kusiły mijających je spacerowiczów. Brudne, zaatakowane przez rdzę, wagony pociągów, ociągliwie przyspieszały na skrzypiących torach. Niektóre z nich opuszczali pasażerowie ciągnący za sobą walizkę z bagażem, jak psa na smyczy.

Były też osoby, a właściwie jedna, która z ciekawością przyglądała się temu wszystkiemu. Mowa o czternastoletnim chłopcu. Siedzi właśnie na jednym z otaczających całe miasto wzgórz i obserwuje nieodległy peron. Nie jest to chłopiec zwykły, a to dlatego że ma niespotykaną zdolność dostrzegania otaczającego go piękna. Coś w rodzaju super-wrażliwości. Oprócz tego, że siedzi, to jeszcze gorączkowo myśli. Marzy o tym, by kiedyś wsiąść w przypadkowy pociąg i pojechać gdziekolwiek. Zniknąć. Uciec.

Nawet nie zauważył, kiedy podszedł do niego pewien chłopak. Sprawiający nie najlepsze wrażenie bezmózgi osiłek. Natychmiast złapał za rękaw siedzącego z głową w chmurach rówieśnika i jednym zdecydowanym ruchem postawił do pionu.

- Na co czekasz?! Dawaj pieniądze! Już!

Przerażony młodzieniec pośpiesznie schował ręce do kieszeni w poszukiwaniu jakichkolwiek oszczędności. Rozdygotane dłonie zamarły w bezruchu, kiedy okazało się, że nie ma ani grosza.

- Sorry Harry, ale nie mam… - Nie dokończył, bo potężna pięść z wielkim rozmachem wylądowała na jego brzuchu. Cios na tyle potężny, że nasz marzyciel, Steven, zgiął się wpół, po czym upadł. Na pożegnanie dostał jeszcze mocnego kopniaka w plecy.

Leżał tak dziesięć minut. Niekoniecznie z bólu, bo ten ustał w kilka chwil, lecz dlatego że nie miał ochoty wstawać. Musiałby zbierać się do ciotki. Robiło się późno. Kiedy postanowił sobie, że w końcu się podniesie, za jego ramię złapała niewielka dłoń.

- Steven? Coś się stało? Znowu cię pobili?

Chłopak natychmiast wstał. Na jego twarzy zagościł głupi uśmiech.

- No coś ty. Jasne, że nie. Tak sobie po prostu leżę, dla przyjemności.

- Tak, oczywiście. – Rachel wiedziała, że chłopak kłamie. On z kolei wiedział, że ona wie. Mimo to, nie przestawał się zgrywać. Robił to głównie ze względu na wstyd. Co tu dużo mówić. W ciągu ostatniego tygodnia dał się pobić pięć razy, bez żadnego oporu. Takim osiągnięciem z pewnością nie zaimponuje żadnej dziewczynie, a w szczególności Rachel.

- Idziesz do domu? – zapytała.

- Do ciotki? Jasne, przecież jak wrócę po ósmej, to mnie ze skóry obedrze.

- Już jest po ósmej – zauważyła.

- No to pięknie…

Szli tak dziesięć minut nie mówiąc już ani słowa. Oboje wsłuchiwali się w muzykę wieczoru. Gdzieś było słychać pohukiwanie sowy, z uchylonych okien dochodziły dźwięki ustawianych na suszarce naczyń, umytych po kolacji. To właśnie cenił sobie Steven w swojej towarzyszce najbardziej. Umiejętność słuchania. Kiedy mówił, ona nawet nie przerywała, tylko z ciekawością odnotowywała w pamięci pewne szczegóły, które później mu prezentowała. Można by nazwać ją taką pokrewną duszą. Ogólnie rzecz ujmując, charakter Rachel niezwykle odpowiadał Stevenowi. Przyjacielska, sympatyczna, optymistka, uważna, ale przy tym niezwykle delikatna i wrażliwa. Zresztą, na pewno Was nie okłamię, jeśli dodam, że nasz bohater zwrócił uwagę nie tylko na osobowość, ale także na urodę. W końcu jest chłopakiem. Poza tym nie ma się co mu dziwić. Rachel jest dosyć wysoka, niewiele niższa od Stevena, ma długie ręce i nogi, delikatne rysy twarzy, a przy tym bardzo szczupłą sylwetkę. Kasztanowe włosy spięte w koński ogon sięgają prawie do połowy pleców. Pasują one do jej opalonej skóry i ciemnobrązowych oczu.

Zdarzało się często, że dziewczyna przyłapywała swojego kolegę na tym, że ten ją bacznie obserwuje. Tak jak teraz.

- Znowu się na mnie gapisz, Steven – powiedziała nie odrywając wzroku od pobliskich drzew.

- Nie, tylko tak na chwilę spojrzałem – odpowiedział nieśmiało i poczuł, że czerwieni się jak burak.

Rachel jednak go nie wyśmiała, a jedynie posłała mu wesoły uśmiech.

- Nie idziesz do ciotki?

- Idę, a dlaczego pytasz?

- Przed chwilą minęliśmy jej dom.

Zdezorientowany Steven odwrócił głowę i stwierdził, że faktycznie się zapędził.

- To ja będę leciał, cześć – powiedział.

- Do jutra.

Nawet wchodząc na podwórko, nie odrywał od niej wzroku. Jakby znowu go przyłapała, to powiedziałby, że się martwi, bo jest ciemno, a las niedaleko. Szedłby tak do samych drzwi, gdyby nie jego ciotka, od której się tak właściwie odbił.

- Gdzie ty się, gówniarzu jeden, włóczysz po nocy?! Piłeś coś? Wpadłeś na mnie. Jakbyś mnie przewrócił? Co by było?! – Warto nadmienić, że ciotka Stevena jest przynajmniej dwa razy od niego cięższa, a w dodatku to chłopak teraz leży na ziemi.

- Przepraszam, ciociu. Obiecuję, że już się więcej tak nie spóźnię.

- Za karę pozmywasz naczynia. Żadnego z ciebie pożytku…

W ten sposób cały wieczór minął naszemu bohaterowi przy zlewie. Czasami myślał sobie, co by było, gdyby rodzice nie oddali go jednej z czterech sióstr matki. Może miałby zupełnie inne życie? Lepsze? Zawsze jednak kończył takie refleksje stwierdzeniem, że przecież nie jest tak źle. Co prawda, nie ma dnia, żeby ciotka Linda się na nim nie wyżywała, ale za to ma dach nad głową i pełny żołądek.

Kiedy już uporał się z piramidą naczyń, ruszył szybko do swojego pokoju na poddaszu. Teraz zaczynał się najlepszy moment w ciągu każdego dnia. Czas na pisanie. Steven szybko wskoczył na łóżko, zapalił lampkę, odnalazł swój czarny długopis i wygrzebał spod poduszki notes. Kiedy go otworzył, zauważył że zapisał już prawie połowę. Szybko jednak odnalazł początek niedokończonego opowiadania, przeczytał to, co zdążył napisać, po czym zaczął tworzyć kolejne zdania. Jego opowiadanie traktowało o grupie nastolatków, którzy, wracając z imprezy, przypadkowo potrącili człowieka. Przestraszeni postanowili uciec. Zanim jednak to zrobili, zauważyli tajemniczego mężczyznę w oknie jednego z pobliskich domów. Po tygodniu, każde z siedmiu przyjaciół znikało w tajemniczych okolicznościach. Niektórzy z nich pozostawiali po sobie ślady wskazujące na zagadkowego mężczyznę z okna. Narratorem jest jeden z nastolatków, który za wszelką cenę próbuje uniknąć spotkania z podejrzanym, a zarazem odnaleźć przyjaciół. Całość utrzymana jest w stylu charakterystycznym dla Stephena Kinga, mistrza i nauczyciela Stevena.

Literatura w życiu chłopaka obecna była właściwie od zawsze. Wciąż pamiętał, z czasów, kiedy mieszkał jeszcze z rodzicami, małą książeczkę, z którą się nie rozstawał. Oczywiście nie ma jej przy sobie, ale treść, każde słowo, wyryło się w jego pamięci. Później, będąc już pod nadzorem ciotki, codziennie odwiedzał pobliską bibliotekę i czytał każdą możliwą powieść. Kiedy miał dziewięć lat, napisał pierwsze opowiadanie o pociągach. Niedługie, pełne błędów ortograficznych i stylistycznych, ale za to bardzo pomysłowe. Jak łatwo się domyślić, na jednej historyjce się nie skończyło. W tej chwili, pod łóżkiem Stevena leży osiem zapisanych od A do Z notesów. Pisanie to jego pasja. To cały jego świat. To coś, co umożliwia mu kreowanie własnej rzeczywistości, własnych bohaterów, własnych miejsc, własnych wydarzeń. On jest reżyserem. Takie właśnie uczucie pokochał z całego serca. Tworzył swoje opowieści wieczorami, zdarzało się że pisał całymi nocami. Właśnie tutaj, miedzy słowami, znalazł swoje miejsce.

Następnego dnia, z samego rana, ruszył nad pobliskie jezioro. Jak się spodziewał, na brzegu zastał Rachel. Leżała na kocu, a w jej rękach ciążyło opasłe tomiszcze.

- Cześć, co czytasz? – Na pytanie Stevena oderwała wzrok od książki.

- Władca Pierścieni. Trochę nudne.

- No coś ty. Przeczytałem tę powieść już dwa razy i chętnie zrobiłbym to po raz trzeci. Po prostu nie wczuwasz się, dlatego cię nudzi.

- O czym ty mówisz? Jak się nie wczuwam?

- Kiedy czytasz, spróbuj wyobrazić sobie opisywane miejsce i sytuację. Zresztą Tolkien jest mistrzem opisu, więc nie jest to chyba zbyt trudne.

Rachel już nie odpowiedziała. Siedzieli tak razem przez dwie godziny, nie przerywając otulającej ich ciszy. Ona, mimo iż uważała, że to głupie, poszła za radą przyjaciela. On siedział obok i cały czas się na nią gapił.

- Steven, ty znowu się na mnie gapisz.

Nie odrywając od niej wzroku, rozmarzony Steven odparł:

- Wydaje ci się.

Tym razem oboje wybuchli śmiechem. Kiedy już się opanowali, postanowili przejść się przez pobliski las. Spacery nigdzie nie były tak przyjemne jak właśnie tam.

- Pisałeś coś wczoraj?

- No jasne. Dokończyłem to opowiadanie, o którym ci wcześniej mówiłem.

- A kiedy dasz mi to przeczytać?

- Nie sądzę, żeby ci się spodobało.

Steven zawsze tak odpowiadał. Żaden z jego ośmiu notesów nigdy nie znalazł się w rękach innych, niż te samego Stevena. Obawiał się, że jego twórczość nie musi się spodobać innym, a zwłaszcza Rachel. Kogo jak kogo, ale jej nie chciał rozczarować.

- Proszę cię, Steven. Jeszcze nigdy nie dałeś mi nic do przeczytania.

- Ale to są same głupoty. No wiesz, taki mój zwariowany świat.

- Wcale mi to nie przeszkadza. Ja tobie dawałam do przeczytania moje wiersze.

- Twoje wiersze są wspaniałe.

- Myślę, że twoje opowiadania mogą być jeszcze lepsze. Masz to przemyśleć, bo jak nie, to nie będę się do ciebie odzywała.

W Stevenie coś pękło. Pomyślał, że to cios poniżej pasa, ale nie chciał się kłócić.

- Obiecuję przemyśleć tę sprawę.

- Świetnie, gdzie teraz idziemy?

Resztę dnia spędzili kręcąc się przy starym stadionie do baseballu. Po wyschniętej trawie latała grupka małych chłopców, którzy nawet nie zwrócili na nich uwagi. Wtedy było pięknie. Tak myślał Steven. Rachel była jego najlepszą przyjaciółką, ale jeszcze lepszy był fakt, że on był jej najlepszym przyjacielem. W okolicy nie było żadnego innego chłopaka, z którym by się zadawała. Brak konkurencji zdecydowanie odpowiadał naszemu bohaterowi. Ale do czasu…

Następne częściWładca Słów (cz.2)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Lotta 23.07.2016
    Przenosisz mnie swoim opowiadaniem w świat bardzo podobny, do tego który pamiętam z moich ulubionych ksiązek, w których się rozczytywałam jako dziecko. To na prawdę piękne wspomnienia. Zostawiam 5. :)
  • Kakarotto 23.07.2016
    Bardzo się cieszę, że Ci się podobało ;)
  • Szalokapel 24.07.2016
    Ohoho, to "do czasu" brzmiało tak złowrogo. Ciekawe co z tego wyniknie. Na pewno dobra historia. Ciekawie opisujesz, ogólnie świetnie piszesz. Będę odwiedzać Twój profil i postaram się punktualnie komentować nowe rozdziały. Zmykam do kolejnego. 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania