Wybory parlamentarne Głos suwerena, czy jak uważają inni teatr albo Cyrk? A może jedno i drugie...
Wybory parlamentarne
Głos suwerena, czy jak uważają inni teatr albo Cyrk?
A może jedno i drugie...
Już niedługo wybory, będziemy wybierać naszych posłów i senatorów. Każdy z nas będzie musiał podjąć decyzję, czy iść na wybory, a także na kogo głosować. Dla jednych to bardzo ważna decyzja, a dla drugich coś w rodzaju teatru, albo nawet cyrku.
Wśród naszych wyborców są jedni i drudzy, dlatego postanowiłem zapytać o sens wyborów dwóch moich gości. Pierwszy z nich to pan Jan Kowalski, który uczestniczył we wszystkich dotychczasowych wyborach po 1989 roku, a drugim redaktor Ireneusz Ozar, który już od lat pisze, że wybory nie mają żadnego sensu.
Na początku pytanie bardzo ogólne dla obu panów.
Czym są wybory?
Jan Kowalski
- Jesteśmy od 1989 roku państwem wolnym i demokratycznym, dlatego każdy polski obywatel powinien brać udział w wyborach. Pozwolę sobie przypomnieć wszystkim Polaków, że:
„Wybory parlamentarne – wybory, w których trakcie obywatele w drodze głosowania wybierają swych przedstawicieli w parlamencie. Zasadnicze znaczenie dla kształtu politycznego parlamentu ma ordynacja wyborcza, a więc zbiór przepisów określający sposób przeprowadzania wyborów oraz podział mandatów”
„Wybory parlamentarne to głos suwerena, czyli narodu, w którym uprawnieni do głosowania wyborcy oddają swój głos na wybrane przez siebie partię i polityków.”
Suweren (fr. souverain, najwyższy i ang. sovereign, suwerenny) – podmiot sprawujący niezależną władzę zwierzchnią, przykładowo w średniowieczu niezależny władca niepodlegający niczyjej zwierzchności. Suwerenność narodu oznacza, że władza w państwie spoczywa w rękach obywateli.
- Także nasza konstytucja w artykule 4 pt.1 głosi:
"Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu"
Obywatele posiadają prawo do współdecydowania o rządzeniu państwem. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.
- Hm... przytoczył pan zestaw frazesów, które są w obiegu i mają nas wyborców namówić do głosowania! - Ozar uśmiechnął się.
- Tak! To tylko frazesy!
A co to jest frazes?
- często powtarzane, wyszukane powiedzenie, pozbawione jednak głębszego sensu
- oklepane wyrażenie, stereotypowe połączenie wyrazów.
- Powiedział pan, że od 1989 roku jesteśmy państwem wolnym i demokratycznym! To chyba żart. Jakim wolnym? Jakim demokratycznym! Wolne żarty! Ma pan na myśli ten cyrk zwany Magdalenką?
Postanowiłem dalej drążyć temat!
- Czy zdaniem panów polski naród jest tak naprawdę suwerenem?
- Czy ludzie są o tym przekonani, czy rzeczywiście wierzą w to?
Ireneusz Ozar
- Tu można mieć duże wątpliwości. Myślę, że spora grupa Polaków już przejrzała na oczy i wie, że nie ma nic do gadania. Można zapytać, czy owa wiara albo nie wiara, czasami nie przekłada oprócz innych rzeczy na frekwencję wyborczą, która w Polsce jest bardzo niska i waha się od 20 do 60%. a zazwyczaj oscyluje wokół 40-50%, co oznacza, że w zasadzie połowa Polaków nie idzie na żadne wybory. To bardzo znaczący wynik, choć oczywiście nigdzie na świecie nie jest tak, że na wybory chodzi powiedzmy 90% obywateli (no oczywiście pomijam czasy komuny, bo tu zazwyczaj głosowało 99,75% wyborców i ten wynik był już znany przed wyborami...).
Jan Kowalski
- Moim zdaniem większość Polaków czuje się obywatelami i wie, że głos wyborczy to ich opinia, to ich zdanie na temat tego, kto powinien rządzić w naszym kraju. Polacy zrozumieli, że ich głos jest ważny i idą do wyborów, pokazując swoje wybory polityczne!
Tu pytanie nasunęło mi się same:
No dobrze mówi pan, że większość Polaków czuje się obywatelami, ale głosuje zazwyczaj nie więcej jak 40-50% ludzi. Reszta nie idzie do urn! Należałoby sobie zadać pytanie, co ma wpływ na to, że przykładowo w dwóch poprzednich wyborach do parlamentu frekwencja była tak słaba!
Ireneusz Ozar
- Powodów takiego zachowania może być wiele, ale chyba najważniejszym jest właśnie brak przekonania o suwerenności narodu. Ludzie czują się oszukiwani i lekceważeni przez kolejne rządy, parlamenty czy prezydentów. Jeśli ktoś chociaż trochę śledzi naszą scenę polityczną zauważy bardzo szybko, że naród „pojawia się tak mniej więcej pół roku przed wyborami”. Nagle okazuje się, że wiele problemów można załatwić, znajdują się pieniądze na różne inwestycje, na podwyżki itd. Ludzie w miarę rozsądni widza, że tak naprawdę po wyborach przez kolejne 3,5 roku naród znika, rozpływa się we mgle, aby znowu powstać przed wyborami. Niestety po kolejnych wyborach sytuacja się powtarza i w zasadzie dochodzimy do wniosku, że to wszystko nie ma sensu.
Jak wynika z sondaży, polityką w Polsce interesuje się od 10-20% wyborców. Interesuje, co nie oznacza, że całe te 20% zna się na polityce. Można z wielką dozą prawdopodobieństwa założyć, że nie więcej jak 10% rzeczywiście ma pojęcie o tym, co się dzieje w polityce i czym się różnią od siebie partie, przynajmniej programowo. Czyli na ponad 30 mln uprawnionych do głosowania jakiekolwiek pojęcie ma około 3 mln. Wyborców. Jakiekolwiek, to nie oznacza, że ci ludzie dokładnie wiedzą, czym różnią się programy partii itd. Tutaj możemy założyć, że znowu ponad 80% z tych 3 mln. nie zna programów partii, a głosuje, bo kogoś lubi, albo nie lubi, głosuje spontanicznie. Reasumując, dochodzimy do wniosku, że w Polsce nie więcej jak kilkaset tysięcy ludzi głosuje z pełnym przekonaniem tak, a nie inaczej, a reszta, czyli jakieś 90% głosuje bez żadnej wiedzy o partiach i programach. To oznacza, że w zasadzie każde wybory to totalna loteria niemająca nic wspólnego ani z sensem, ani z logiką. Idąc takim tokiem rozumowania, rzeczywiście branie udziału w jakichkolwiek wyborach nie ma w Polsce żadnego sensu.
Jan Kowalski
- Pozwolę się z panem nie zgodzić. To, że każdy Polak uprawniony do głosowania powinien głosować jest czystą teorią. Nigdzie na świecie frekwencja nie wynosi 80, czy 90%. To tylko teoria. Zazwyczaj frekwencja jest niższa. Niektórzy z naszych obywateli albo nie chcą głosować, albo nie mają wyrobionego zdania na kogo głosować i dlatego nie idą do urn. To nie jest przymus, tylko wolna wola. Przymus głosowania był za komuny, teraz idą ci, którzy chcą i wiedzą na kogo głosować. To właśnie są prawdziwe i sensowne wybory!
Ireneusz Ozar
- Prawdziwe i sensowne wybory są wtedy, kiedy ludzie idący do urn wyborczych po pierwsze wiedzą na kogo głosować, a po drugie mają merytoryczną wiedzę, dlaczego chcą głosować akurat na tą, a nie inną partię, czyli teoretycznie znają program danej partii i wiedzą co ta partia chce zrobić, kiedy przejmie władzę. Taka definicja dotyczy tzw. obywateli, czyli ludzi, którzy są świadomi swoich wyborów, mają wystarczającą wiedzę, czyli są tzw. obywatelami w całym sensie tego pojęcia. Niestety w Polsce wyborcy, nie są w tym sensie obywatelami, bo jak podejrzewam, w 95% nie mają pojęcia o tym, co tak naprawdę głoszą w sensie politycznym i ekonomicznym wybierane przez nich partię. Tak, żeby było jeszcze ciekawiej, nawet czołowi politycy zazwyczaj nie mają pojęcia o programie swojej partii. To wydaje się bezsensowne, ale tak jest.
Można i trzeba zapytać.
Dlaczego tak jest?
- Sprawa jest wbrew pozorom bardzo prosta. Szefowie partii zamawiają u politologów napisanie programu. To zazwyczaj taki zbiór frazesów, obietnic i tego, co akurat elektorat danej partii od niej oczekuje. Kiedy już taki program powstanie jego niektóre elementy są wykorzystywane w kampanii wyborczej. To nic innego jak tylko „Opium dla mas”, czyli obiecujemy wszystko to, czego oczekują wyborcy, a im więcej „jeleni” się na to złapie, tym lepiej dla nas. Te chwytne w programie hasła mają służyć przekonaniu wyborców, że akurat ta partia głosi najlepsze projekty dla wyborców. Niestety wyborcy zazwyczaj dają się nabierać nawet na proste hasła wyborcze. Oczywiście ma to nie wiele wspólnego z rzeczywistością, bo kiedy dana partia wygra, program jest już nieistotny i jest wrzucany na półkę, albo nawet do kosza, może poza jednym czy dwoma chwytnymi hasłami, a zaczyna się skok na kasę, a także wypełnianie rozkazów tych, którzy „pomogli” danej partii wygrać. Tak jest po każdych wyborach. Niestety Polacy jak zwykle nie uczą się na własnych błędach i w kolejnych wyborach, oszukiwani po raz kolejny i wierzący znowu w sterty bzdur politycznych idą głosować, mając nadzieję, że to coś zmieni.
Dlaczego?
Ano dlatego, że po pierwsze nie znają historii polityki, czy podstaw propagandy, czyli mechanizmów, za pomocą których politycy oszukują swoich wyborców, (to tym bardziej smutne, bo podstawowe hasła i kłamstwa są znane już od wielu, wielu lat), a po drugie nie mają pojęcia, jak dana partia ma zamiar swoje pomyły zrealizować i skąd wziąć na to kasę. Niestety Polacy są w większości zbyt leniwi albo po prostu mają to gdzieś, żeby jakoś sprawdzić, czy obietnice tej, czy innej partii w ogóle mają sens. Można im wmówić praktycznie wszystko, każdy bajer, bo i tak się nie zorientują, że dany pomysł jest w praktyce niemożliwy do zrealizowania.
To jak napisałem teatr, czyli jedni grają swoje role, a inni to oglądają i mają nadzieję, że rozumieją, o co w tym chodzi (zazwyczaj nie wiedzą, bo i skąd).
Kolejna sprawa dotyczy tego, czy rzeczywiście głosujemy na partię polskie, czyli takie, których szefowie i ci, którzy dają kasę, a co za tym stoi naprawdę mają władzę, są Polakami. Niestety wygląda na to, że nie ma w tej chwili ani jednej partii tak naprawdę polskiej. Smutne jest to, że od 1990 roku w Polsce rządzą tak naprawdę trzy opcję: Rosyjska, Niemiecka i Amerykańska, a do tego także służby specjalne, czyli wywiad i kontrwywiad. Ich władza trwa już od 1985 roku, kiedy oba te twory wygrały walkę ze Służbą Bezpieczeństwa (tak skrótowo, bo to temat na inną bajkę). Tego zdecydowana większość Polaków nie wie i głosuje na te sterowane przez obcych partie jak na swoje już trzydzieści lat. Inna sprawa, że jest to naprawdę znakomicie zrobione propagandowo, bo trwa tyle lat, a dalej 95% Polaków tego nie rozumie.
O teatrze już napisałem, ale tez użyłem słowa Cyrk. Cóż, pisząc cyrk, miałem na myśli wszelkie występy klaunów, które możemy zaobserwować niemal codziennie w różnych TV. Tzw. politycy, choć lepiej ich nazwać politykierami odstawiają różne szopki ku radości gawiedzi, trzymając się wytycznych swoich mistrzów od PR. To też jest „Opium dla mas”, choć pokazane tak, że wydaje się przeciętnemu Kowalskiemu prawdziwe i szczere. Hahahahahaah to jest tak samo prawdziwe i szczere, jak nie wiem chodzenie człowieka po wodzie, czy latanie w powietrzu ala Copperfield.
Jednak ludzie milionami dają się na taki Cyrk z klaunami, czy teatr z aktorami nabierać.
Jan Kowalski
- Pańskie słowa obrażają Polaków. My nie jesteśmy bandą kretynów niewiedzących co się w naszym kraju dzieje. Idąc na wybory i głosując na daną partię większość z nas ma przekonanie, że robi dobrze zarówno dla siebie, jak i dla Polski. Po prostu dokonujemy właściwego wyboru, wybierając tych, a nie innych polityków i ich partie. Oczywiście czasami popełniamy błędy, wybierając tych, a nie innych, ale jesteśmy młodą demokracją.
Ireneusz Ozar
- Niech pan nie mówi głupot. Głosujemy, nie mając pojęcia o programach, zamiarach czy nawet podstawowych założeniach danej partii, nie mówić już o tym, kto za nią stoi. Bardzo często głosujemy nie za, a przeciw bo kogoś tam nie lubimy, bo ktoś nam podpadł, albo naszym zdaniem głosi i pisze głupoty. Ilu wyborców zna programy? Ilu wie, że ta partia jest pro niemiecka, a inna pro rosyjska, a inna pro amerykańska. 4, może 5% ! Reszta żyje w naszym rodzimym Matrixie i nawet o tym nie wie!
Postanowiłem zadać jedyne w tym momencie pytanie:
- W takim razie pytanie brzmi czy w ogóle powinniśmy iść na wybory? Czy to jakichkolwiek sens?
Ireneusz Ozar
- Moim zdaniem nie, bo to nie ma żadnego sensu w obecnej sytuacji. Jednak tu pewnie zaraz na mnie ruszą wszyscy ci, którym się wydaje, że iście na wybory to nasz obywatelski obowiązek a do tego przywilej. No tak, oczywiście, ale tylko wtedy, kiedy ma to sens, a dzisiaj nie ma żadnego. To, czy wybierzemy partię X, czy Y tak naprawdę oznacza tylko tyle, że albo będą nami rządzić Niemcy, albo Amerykanie, albo Rosjanie z udziałem naszych służb, które służą zawsze tym rządzącym a właściwie tym którzy daną partią rzeczywiście kierują, nie swojemu krajowi. Smutne jest to, że Polacy do tego dopuścili, jednak jakoś tak u nas bywa, że takich Judaszów, którzy za kilka srebrników sprzedadzą swój kraj zawsze u nas sporo, wystarczy spojrzeć na koniec Rzeczpospolitej Obojga Narodów, gdzie „nasi magnaci” ci najważniejsi w ogromnej większości siedzieli w kieszeni Rosyjskiej, albo Pruskiej. Do czego to doprowadziło, chyba nie muszę pisać. Teraz jest dokładnie tak samo. Nasi najważniejsi politycy są odzwierciedleniem tamtych magnatów. Dla nich Polska nic nie znaczy, a ważne jest tylko koryto i kasa, a także oczywiście wypełnianie rozkazów tych, którzy im płacą, bez względu na koszty ich posunięć w skali kraju. Mieliśmy wiele przykładów takiego podejścia, choćby początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy to partie udające, że są Polskie, doprowadziły do zniszczenia całych gałęzi przemysłu. Co lepsze firmy sprzedawano za grosze, a resztę zlikwidowano, tak żeby nie stanowiły zagrożenia dla choćby firm niemieckich. To wszystko doprowadziło do wyrzucenia „na bruk” paru milinów robotników, czyli jak zwykle rewolucja zjadła swoje dzieci. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie mi, że prawdziwi Polacy dokonaliby tego. To nasze przekleństwo od wieków. Teraz mamy bardzo podobną sytuację, co pokazuje, że jak zwykle niczego nas historia nie nauczyła.
Jan Kowalski
- Oczywiście, że tak. To nasz obywatelski obowiązek, a także przywilej. Jako naród jesteśmy suwerenem i wybory są czasem, kiedy ten suweren pokazuje swoje zdanie. Nie uczestniczenie w wyborach pokazuje, że nie interesuje nas przyszłość naszego państwa i nas samych. To tak jak byśmy nie chcieli mieć nic wspólnego z Polską. Jeśli jesteśmy obywatelami, to musimy choć raz na cztery lata pokazać, jakie jest nasze zdanie i wybrać dla nas najlepsza władze na kolejne cztery. Dlatego zapraszam wszystkich na wybory w październiku 2019 roku. Pokażmy, że poważnie traktujemy bycie suwerenem, czyli najważniejszym głosem w Polsce!
Ireneusz Ozar
- Hahahahah, ale super przekaz. Taka czysta propaganda. Zapraszam, pokażcie, jakie jest wasze zdanie, jesteście najważniejsi. Przecież to sterta bzdur, nawet nie wyszukanych, tylko takich powiedzmy czwartego sortu. Tak naprawdę to, co cztery lata jesteśmy zalewaniu falą propagandy, obietnic i frazesów, które mają w zasadzie tylko jedno zadanie: Jak najwięcej jeleni przekonać do głosowania na daną partię. To nie ma nic wspólnego ani z szeroko rozumiana demokracją, a ni nawet z jakimkolwiek sensem. Tzw. politycy wciskają nam kit wyborczy mając nadzieję, że się damy nabrać. Już bardzo dawno w starożytnym Rzymie ktoś mądrze powiedział „gdyby wybory miały na cokolwiek wpływ, to już dawno zostałyby zlikwidowane”
Tak, jak myślałem zarówno jeden, jak i drugi mój rozmówca pozostali przy swoich zdaniach. Na koniec postanowiłem zadać pytanie, które jakby podsumowuje naszą dyskusję.
- Jeśli jest tak, jak mówi pan Ozar to, co mamy robić? Komu wierzyć?
Ireneusz Ozar
- Cóż prawda jest bardzo smutna. Nie możemy obecnie zrobić nic. Nasza tzw. polityka jest w obcych rękach i to tak mocno, że nawet jak się pojawi jakiś nowy twór, to będzie to tak na 98% dziecko kogoś z zewnątrz. Ci, którzy trzymają u nas władzę, nie dopuszczą do tego, żeby tu powstała jakaś prawdziwa polska partia. Tego samego, co jest bardzo smutne, pilnują także nasze służby specjalne i to od wielu lat.
Dlaczego?
Otóż dlatego, że razem z konkretną władzą idzie wielki biznes. Polska jest dojona od 1989 roku nieprzerwanie. Co roku wypływa z naszego kraju rzeka kasy, niektórzy obliczają, że od 1990 roku wypłynęło nawet 250 mld. Dolarów i to poza oficjalnym obiegiem. To mniej więcej nasze dwa budżety roczne. Staliśmy się po 1990 roki taką neokolonią, z której można wziąć tyle, ile się chce. A kiedy w grę wchodzą miliardy euro, czy dolarów nie ma żartów. Rzeka kasy musi płynąć i ci, którzy tego pilnują, nie pozwolą na nic, mogącego zagrozić ich interesom.
Jan Kowalski
- To, co mówi mój kolega, to zwykła wroga Polsce propaganda. Gdyby było prawdą , to co mówi pan Ozar, to Polska byłaby jakąś afrykańską kolonią z XIX wieku, wykorzystywaną przez kolonizatorów. A przecież wiemy, że tak nie jest. Jesteśmy wolnym i suwerennym państwem, gdzie nie ma obcej ingerencji. Proszę mi wierzyć, rządzimy się lepiej lub gorzej, ale sami, bez żadnej ingerencji z zewnątrz.
Ta dyskusja mogłaby trwać godzinami, jednak ze względu na to, żeby nie przedłużać bez sensu, na tym zakończymy. Każdy z czytelników musi sam sobie odpowiedzieć, czy rzeczywiście jesteśmy republika bananową, czy wolnym krajem. Czy wybory mają sens, czy nie? Czy iść do urn, czy nie? To osobista decyzja każdego z nas.
Komentarze (38)
Ja wiem po kim ma! Myślę, że po ojcu!
Będzie piwo "Bordo". Mocno kopie ale nie wchodzi
Dyskusja o zagranicznym nadzorze nad polskimi partiami politycznymi jest objęta pewną omertą (zmową milczenia). Do porządku dziennego przeszło już przecież to, że mamy w Polsce zagraniczne koncerny przemysłowe, usługowe i medialne, zagraniczne kancelarie prawne, zagraniczne firmy reklamowe i doradcze oraz zagraniczne (unijne) standardy. W polskiej sferze biznesowej, medialnej i politycznej działają ludzie z zagranicznymi paszportami i to nikogo nie dziwi. Ale w tym samym czasie większość z nas wciąż naiwnie zakłada, że mamy tylko polskie partie polityczne, co wydaje się być nonsensem i intelektualnym zaprzeczeniem globalizacji. Skoro mamy polskie firmy walczące na polskim rynku z firmami zagranicznymi, to dlaczego nie mielibyśmy mieć polskich partii walczących na rynku polskiej polityki z filiami zagranicznych partii (lub z franczyzami)? Musimy tylko o tym wiedzieć. Ale z tym jest już gorzej.
O ile większość firm ochoczo chwali się swoimi korzeniami i informuje o swoich akcjonariuszach, partie polityczne są bardziej dyskretne. Wszystkie głoszą niezmiennie płomienny patriotyzm, zaprzeczając w ten sposób wszechobecnej globalizacji. Tak jakby polska polityka była oderwana od otwartego polskiego rynku. Jeden z głównych graczy na globalnym rynku politycznym George Soros (nazywany „filantropem”) już dawno nazwał sieć swoich organizacji Open Society, czyli Otwarte Społeczeństwo. Może najwyższy czas otworzyć oczy? Tym bardziej że mamy przecież już dosyć długą tradycję nadzorowanych z zewnątrz partii politycznych.
W czasach PRL-u narrację polityczną narzucała Moskwa. Po tak zwanym odzyskaniu wolności w 1989 r. na scenie politycznej pojawiły się nowe partie, które przyniosły z sobą nowe międzynarodowe sojusze. W kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego udzielali się eksperci public relations wysłani przez francuskich socjalistów. Kampanii politycznej Donalda Tuska przyklaskiwała niemiecka CDU. Inna niemiecka partia FDP objęła patronat nad Ryszardem Petru. Niemieccy socjaliści z SPD dostrzegli zaś Roberta Biedronia. Trochę mniej szczęścia miał Mateusz P., szef partii Zmiana, finansowanej podobno przez rosyjskie służby, który został zatrzymany rok temu pod zarzutem szpiegostwa. Jest to jak na razie jedyny przypadek sankcjonowania wpływu obcych państw i grup interesów na partie polityczne zarejestrowane w Polsce.
Skąd płynął pieniądze?
Wszyscy patrzą w stronę Moskwy, ale nikt nie patrzy na ręce zachodnich sponsorów, którzy czasami obstawiają polskich polityków jak konie wyścigowe. Słynny z mieszania się w polską politykę Guy Verhofstadt stawiał najpierw na Janusza Palikota, potem na Ryszarda Petru, a po politycznym upadku obu „dżentelmenów” przygarnął dobrotliwie Joannę Schmidt, która została wiceprzewodniczącą europejskiego ruchu ALDE (oczywiście po demokratycznej procedurze głosowania delegatów).
W takim kontekście można się więc zapytać, kto postawił na młodego, zdolnego Adriana Zandberga, który 16 maja 2015 r. utworzył i stanął na czele fioletowej partii Razem. Odpowiednio podlana i ubogacona nawozem partia Zandberga wyrosła szybko na leżącej ugorem zielono-lewackiej ściółce i po paru miesiącach kampanii zakwitła, uzyskując w wyborach parlamentarnych 3,6 proc. głosów, przebijając trzykrotnie prognozy wyborcze i rozkładając przy okazji dogorywającą już od dawna jałową tradycyjną lewicę Leszka Millera. Podobnie było półtora roku później we Francji, gdzie zmontowany w kilka miesięcy ruch En Marche młodego, zdolnego Emmanuela Macrona rozniósł w pył tradycyjną lewicę. Za francuską operacją stali specjaliści od politycznego marketingu i taktycznego przemalowywania (rebranding). Czy polska operacja mogła być dziełem tylko kilku młodych pasjonatów bez grosza przy duszy? Czy Adrian Zandberg jest wizjonerem politycznego biznesu, czy może raczej tylko menedżerem polskiej filii?
Gwiazdy lewicowej polityki w III RP nie biorą się raczej spośród utrudzonego ludu pracującego miast i wsi. Janusz Palikot dorobił się milionów na Polmosie Lublin, a Ryszard Petru na bankowych posadach pod patronatem Leszka Balcerowicza. Czy z karierą Adriana Zandberga mogło być inaczej? Wczesne dzieje Adriana Zandberga są owiane pewną tajemnicą. Jego rodzice wyjechali do Danii w 1967 r. i wrócili do Polski w roku 1985. Kto wracał do PRL-u w połowie lat 80.? Kto emigrował do Danii w połowie lat 60.? W połowie lat 70. do Danii wyemigrował np. wizjoner III RP Jan Wejchert (późniejszy ojciec założyciel TVN), którego syn Łukasz Wejchert urodził się w Danii w 1973 r. Dla przypomnienia, Adrian Zandberg urodził się w Danii w 1979 r. Jan Wejchert raczej nie przebywał chyba w Danii z miłości do klimatu. W czasach PRL-u Dania była ważnym celem dla wojskowych służb wywiadowczych, w wypadku wojny Ludowe Wojsko Polskie miało za zadanie ruszyć z ofensywą właśnie na Danię.
Młody Adrian Zandberg nie pracował jako kasjer w markecie, studiował prawo, potem zrobił doktorat z historii na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie wykładał w Polsko-Japońskiej Szkole Technik Komputerowych i szlifował swoje kompetencje w kręgach polskiej lewicy – od Piotra Ikonowicza, poprzez Jacka Kuronia, aż po Partię Zielonych. Jego kariera na szczeblach egzekutywy zaczęła się od przewodniczenia Forum Młodych Unii Pracy, a następnie Zandberg już sam założył młodzieżówkę Młodych Socjalistów. Wiosną 2015 r. Zandberg wygrał casting i pojawił się na czele nowej partii Razem.
Wspomniana Tamar Zandberg urodziła się trzy lata wcześniej niż Adrian Zandberg i zaczęła swoją karierę polityczną trzy lata później niż on (m.in. z powodu trzech lat obowiązkowej służby w izraelskiej armii). Tak jak Adrian, Tamar nie musiała pracować na kasie w markecie, po studiach na psychologii, potem prawa oraz okresie pracy wykładowczej (tak jak Adrian) Tamar Zandberg została najpierw asystentką posła Knesetu, a potem parlamentarzystką. Jej ideologiczne pryncypia są bardzo podobne do tych Adriana Zandberga – laicyzm, LGBT, gender, legalizacja marihuany, muzułmańscy uchodźcy i wspieranie tzw. małego człowieka.
Zdecydowane lewackie poglądy Tamar Zandberg nie przeszkadzają jej bynajmniej w pielęgnacji dobrego wizerunku w izraelskim lobby wojskowo-zbrojeniowym. Jej kampanię wyborczą finansował na przykład kontrowersyjny izraelski handlarz bronią, pułkownik Eitan Stiva, a w wyborach do Knesetu o jej wygranej zadecydowały głosy oddane przez żołnierzy izraelskiej armii. Co ciekawsze, Zandberg konsultowała swoją wewnątrzpartyjną kampanię wyborczą z kontrowersyjnym prawicowym specem od politycznego PR Mosze Klughaftem, który wcześniej doradzał nie tylko izraelskiej prawicy, ale także skrajnej prawicy w Austrii. Kiedy sprawa wyszła na jaw, tradycyjni wyborcy partii Meretz poczuli się zdradzeni, tak jakby ktoś zawłaszczył sobie ich partię. Co może jest prawdą. Mosze Klugenhaft działa od dawna w Europie, oprócz Austrii doradzał jednej z partii w Kosowie i pomógł wygrać wybory rumuńskim socjalistom.
Izraelscy stratedzy interesują się oczywiście Polską. Najsłynniejszym epizodem w ostatnich latach była rekrutacja jesienią 2014 r. Michała Kamińskiego przez izraelską firmę wywiadowczą Prism Strategy Group, kierowaną przez Czeszkę Barbarę Fiala, byłą stażystkę w izraelskim centrum antyterrorystycznym. Jej firma miała już wtedy na liście płac byłego kandydata w wyborach prezydenckich 2013 w Czechach, Jana Fischera. Zaradny Kamiński zaczął pracować jednocześnie dla izraelskiej firmy i dla premier Ewy Kopacz. Kiedy sprawa wyszła na jaw, Kamiński szybko zrezygnował z pracy na rzecz Izraelczyków i przeszedł na pełen etat w KPRM Kopacz.
Jak na razie nie znalazłem śladu pobytu Mosze Klughafta lub Tamar Zandberg w Polsce. Adrian Zandberg też pozostaje dyskretny. Tylko od czasu do czasu pojawiają się u niego ciekawe izraelskie wątki. Na przykład Adrian Zandberg zareagował na Twitterze na temat wydarzeń w Gazie tego samego dnia co Tamar Zandberg (31 marca 2018) i w bardzo podobnych słowach. Zandberg zareagował też ostro w sprawie izraelskich roszczeń reprywatyzacyjnych wobec Polski, wspieranych przez amerykańskich senatorów. O dziwo, nie spotkała go za to żadna krytyka. Co jest niesłychane w czasach rzucania wściekłych oskarżeń o antysemityzm na prawo i na lewo. Tak jakby Zandberg miał żelazny glejt i mógł więcej niż inni. Adrian Zandberg napisał nawet list w tej sprawie do amerykańskich senatorów. Czy jego zuchwałość wobec naszego sojusznika można wyjaśnić tym, że partner Tamar Zandberg, Uri Zaki, kierował przez wiele lat waszyngtońskim biurem lewicowej propalestyńskiej izraelskiej organizacji B’Tselem, finansowanej m.in. przez fundacje miliardera George’a Sorosa? Tamar i Adriana łączy wspólna miłość do czołowego amerykańskiego komunisty żydowskiego pochodzenia, Berniego Sandersa. Komunista Sanders nie lubi miliarderów, poza George’em Sorosem, który finansował w przeszłości jego kampanie.
George Soros ma, jak wiemy, swój plan na nowy wspaniały świat, zarówno dla Europy, jak i dla Izraela. Jest za to równie nielubiany przez Viktora Orbána, jak i przez Binjamina Netanjahu. Tamar Zandberg wielokrotnie broniła Sorosa przed atakami Netanjahu i oskarżała Viktora Orbána o „antysemicką” kampanię przeciwko Sorosowi na Węgrzech. Podstawienie nogi Netanjahu w Izraelu poprzez wspieranie Tamar Zandberg może być taką samą częścią planu Sorosa, jak podstawianie nogi Kaczyńskiemu poprzez podobne stwory polityczne w Polsce. Dzisiejsza walka polityczna nie toczy się już między klasyczną lewicą i prawicą, tylko między globalistami i narodowcami. Fakt, że na zgliszczach czerwonych (klasyczni socjaliści i komuniści) i zielonych pojawiają się nagle wesołe fioletowe baloniki w stylu Tamar Zandberg i Adriana Zandberga, nie może być przypadkiem. Kolor fioletowy symbolizuje podobno magię, tajemnicę, duchowość, dostojeństwo i władzę królewską. Kolor idealny dla apostołów laickości, którzy chcą zastąpić istniejące religie nowym kultem religijnym wymieszanego świata, o którym już od dawna marzą bracia masoni.
Partia Razem oznajmiła w 2016 r. (cytat): „Jesteśmy partią, która nadal utrzymuje się całkowicie ze składek członkowskich i darowizn sympatyków. Nie mamy żadnych innych źródeł finansowania i nie zaciągnęliśmy kredytu”. Tamar Zandberg już wiele lat temu finansowała swoje kampanie polityczne poprzez crowdfunding. Tak przynajmniej twierdzi.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania