Poprzednie częściZ ciemności do światła (1)

Z ciemności do światła (2)

Jefte wybrał się na codzienną wędrówkę w górskie przełęcze. Od czasu, kiedy zdecydował się opuścić klasztor i osiąść na jakiś czas w pustelni, musiał coś jeść. Rośliny porastające niewielkie skrawki trawiastego zbocza stanowiły wielkie bogactwo. Można było je ugotować, zasuszyć – co jak co, ale Jefte znał się na tym. Wiedział jakie ziele do czego służy – czasami wybierał się do pobliskich wiosek, by handlować przygotowanymi roślinami.

 

Schylił się po kolejne łodygi roślin, gdy wtem spostrzegł nienaturalny ruch w pobliskich krzakach. Wyprostował się. Nie było żadnego wiatru, który mógłby poruszać roślinnością. Podszedł ostrożnie kilka kroków i zobaczył leżącego bez ruchu człowieka. Rzucił lnianą torbę i w dwóch susach był już przy potrzebującym. Leżący poruszył nogą i mamrocząc, odwrócił głowę. Z prawego ramienia wyglądały lotki dwóch głęboko wbitych strzał. Biała tunika, w którą był odziany nieznajomy, była brunatna od zaschniętej krwi. Okolice ramienia nadal były rubinowe i krew sączyła się po ręce. Człowiek był blady – Jefte załamał ręce i wyjął ze swojego tobołka kawałek czystej tkaniny. Wyjął również bukłak, nasączył materiał wodą i począł delikatnie przemywać rozpaloną twarz nieznajomego. Rozejrzał się wokół. Żywego ducha – nie ma się zresztą czemu dziwić – na pustkowia zagląda niewielu.

 

- Hej, słyszysz mnie? Słyszysz? - pytał nerwowo zakonnik, delikatnie dotykając policzka leżącego. Nie było żadnej reakcji. Jefte nie mógł pozwolić, by ten ledwie dychający człowiek się wykrwawił.

- Panie, pomóż mi ocalić tego człowieka – powiedział z zamkniętymi oczyma zakonnik i skłoniwszy głowę trwał chwilę w milczeniu.

Podniósł się i z nadzieją w głosie zaczął wykrzykiwać:

- Poooomoooocy!!! Jeeest tuuuu ktoooooo? Pustelnikowi odpowiadały tylko podmuchy wiatru, które smagały porośniętą zboczem roślinność. Nie wiedział po co krzyczy, przecież przez pustkowia nie przejeżdżają przypadkiem karawany z renomowanymi medykami. Zrezygnowany nachylił się przy rannym i jeszcze raz przetarł jego twarz. Nie mógł go sam przenieść – to było zbyt ryzykowne. Nie miał jednak wyjścia, musiał mu jakoś pomóc. Wstał i znów zaczął się gorączkowo rozglądać. Już miał biec do najbliższej wioski, gdy zobaczył w oddali woźnicę prowadzącego konia za uzdę. Zwierzę ciągnęło średniej wielkości wóz.

- Hej, tuuutaj! Krzyczał Jefte i wymachiwał rękoma.

Po chwili woźnica dostrzegł zakonnika i skierował się w jego stronę. Jefte skoczył mu na przeciw.

- Bóg mi cię zesłał. Tam dalej jest ranny człowiek. Trzeba mu pomóc – powiedział na wydechu, wskazując gwałtownie ręką leżącego mężczyznę.

Woźnica wybałuszył oczy, lecz po chwili energicznie pokiwał głową.

 

*

 

- Zie jes...- reszta zdania utonęła w huku odstawianego na stół glinianego naczynia z wodą. Jefte obejrzał się gwałtownie i spostrzegł, że mężczyzna zamierza coś powiedzieć. Podbiegł szybko i wpatrzył się w twarz chorego.

- Zzzie.. - wymruczał i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na zakonnika.

Jefte uśmiechnął się i skinął głową:

- Tak, tak – jest bezpiecznie.Teraz śpij – odpowiedział wolno zakonnik.

Ranny już nie słyszał odpowiedzi – zasnął. Pustelnik uśmiechnął się i uklęknąwszy, podziękował Bogu za ocalenie życia tego człowieka. Westchnął głęboko i usiadł z powrotem przy stole. Pielęgnował nieznajomego od trzech dni. Był ledwo żywy i bardzo wykrwawiony. Okazało się, że oprócz ran po strzałach, uszkodzona była lewa noga – głęboka rana cały czas krwawiła. Dopiero po jakimś czasie Jeftemu udało się zatamować upływ krwi. To cud, że żyje. Prawdziwy cud.

 

Zakonnik spojrzał na śpiącego mężczyznę. Jego zakrwawiony strój nadawał się wyłącznie do wyrzucenia. Był poprzecinany i popruty w wielu miejscach. Nieuszkodzony był tylko sztylet, przymocowany do prawej nogawki spodni. Jefte przez chwilę zastanawiał się kim jest ów nieznajomy, ale stan chorego wymagał absolutnego zaangażowania, toteż przez minione trzy dni niewiele zajmował się innymi sprawami.

 

Jefte wstał i wyszedł na zewnątrz, by odetchnąć – mężczyzna się przebudził, ulżyło mu - do tej pory nie był pewien, czy wyżyje. Zachodzące słońce skojarzyło mu się z ulotnością ludzkiego życia. Jedna chwila i wszystko to, na co pracowaliśmy latami – znikało, by już nigdy nie wrócić. Uśmiechnął się, zamknął oczy i zaczął cicho mówić:

- Pater Noster qui es in caelis...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • befana_di_campi 13.02.2020
    Temat ciekawy, jednak wymaga gruntownego przeredagowania. Szczególnie pod względem stylistycznym :)
  • Mateo 14.02.2020
    Dzięki za odwiedziny. Jakieś przykłady dot. zastrzeżeń stylistycznych?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania