Z dedykacją #1: Dla Shiroi Ookami / Ellie Victoriano – Podanie do Śmierci

[Obiecałam już dawno, teraz spełniam – z podwójną dedykacją dla Shiroi i Ellie. ;)

Poniższy tekst jest luźno powiązany z innym moim opowiadaniem – http://www.opowi.pl/sieci-pajecze-oneshotchallenge-nominacji-a20602/.]

 

Okna jaśniały blaskiem nowego dnia tak mocno, że niemalże oślepiały, gdy próbowało się w nie spojrzeć. Zupełnie, jakby próbowały powiedzieć: „To będzie najważniejszy dzień w twoim życiu, nie możesz zmarnować ani minuty”. Słyszał te słowa w swojej głowie, głośno i wyraźnie. „Prawda”, zgadzał się z nimi w myślach. „Nie będzie lepszego dnia, by umrzeć”.

Minęło tyle czasu… a może wcale nie aż tak wiele? Nie potrafił już rozróżniać upływających dni, tak mało go one obchodziły. Nie umiałby nawet powiedzieć, kiedy po raz ostatni wyszedł ze swojego mieszkania – może to było ledwie pięć minut temu, a może całe pięć lat?

Mówili: „musisz żyć”, ale nigdy nie tłumaczyli dlaczego. Nie wyjaśniali też, co to właściwie oznacza – „żyć”. Istnieć, funkcjonować, egzystować… czy może wegetować? Ile życia tak naprawdę było dotąd w jego życiu i jak wiele mu go jeszcze pozostało? Nie był pewien, czy w ogóle chciałby to wiedzieć. Chyba nie ma sensu znać prawdziwej wartości tego, co się utraciło, skoro nie istnieje już żaden sposób, aby to odzyskać.

Całymi latami budował wokół siebie tę skomplikowaną wieżę, póki nie sięgnęła chmur. Potem wciąż ją udoskonalał, dbał o nią, by nigdy nie przestała cieszyć ludzkich oczu i by zawsze potrafiła przynieść jakieś zaskoczenie. A teraz to wszystko runęło mu na głowę dosłownie w ułamku sekundy, nie pozostawiając sił, by samodzielnie wydobyć się spod gruzu.

Obrzucił obojętnym spojrzeniem swoją widną i przestronną kuchnię, przez chwilę rozważając zaparzenie sobie kawy, na którą tak naprawdę wcale nie miał ochoty. Będąc szczerym – nie miał ochoty zupełnie na nic i nie czuł zupełnie nic. Był cieniem samego siebie, niekończącą się pustką, otchłanią bez dna. Nie potrafił już myśleć o sobie inaczej, a wszystko, cokolwiek udało mu się w życiu osiągnąć, nie miało najmniejszego znaczenia. We własnych oczach był nikim i wierzył, że tak właśnie zostanie zapamiętany – jako jeden z wielu, anonimowa, nic nie znacząca twarz w tłumie. Jego żałosne sukcesy, niezależnie od tego, jak wielkie mogły mu się niegdyś wydawać, już wkrótce staną się jedynie marnym pyłem, rozwianym przez nieubłagany czas w gęstniejącą z każdą minutą ciemność otaczającej go rzeczywistości. Czy można polubić tak nieprzejednany mrok, a nawet zaprzyjaźnić się z nim? Nigdy nie poznał odpowiedzi na podobne pytania, choć czasem zdawało mu się, że zdołał swoją ciemność oswoić, przyzwyczaił się do niej i nauczył się z nią żyć, nie mógłby jednak nazwać jej przyjaciółką – bywała dla niego nazbyt okrutna i przytłaczająca.

Zrezygnował z kawy i śniadania – nie warto było tracić na nie czasu ani resztek energii. A poza tym nie był nawet pewien, czy w lodówce znalazłby cokolwiek poza chłodem i światłem. Do tego, co planował, potrzebował jedynie chwili spokoju i jasnego umysłu. Tylko tyle i aż tyle – szczególnie biorąc pod uwagę cały ten mętlik, który miał w głowie już od dłuższego czasu.

Wolnym krokiem zawędrował do swojego gabinetu, gdzie przywitało go biurko niemal całkowicie przykryte zasłoną z pomiętych i zabazgranych kartek, spod których nieśmiało wyglądał telefon i laptop. Zdawał sobie sprawę, że zarówno automatyczna sekretarka, jak i skrzynka mailowa nie mieszczą już kolejnych wiadomości, przytłoczone ich nadmiarem. Nie musiał nawet tego sprawdzać. Podobnie musiało być ze skrzynką pocztową, do której nie zaglądał od wieków. Czasem jeszcze zdarzało mu się usłyszeć dzwonek do drzwi albo nawet zniecierpliwione pukanie i krzyki, w których niepokój mieszał się z irytacją, lecz mało go to wszystko obchodziło. Był pewien, że większość z tych ludzi rzeczywiście starała się z nim skontaktować ze szczerej troski – była to jednak troska nie o niego, lecz o ich własną przyszłość, która w mniejszym lub większym stopniu się z nim łączyła. Wszak nadal miał wiele niewypełnionych zobowiązań, zapomnianych obietnic i niezrealizowanych planów. Cóż, będą musieli jakoś sami z tego wybrnąć, dla niego liczył się tylko jeden plan, inne sprawy nie były już jego zmartwieniem.

Zrzucił kartki z biurka i przez chwilę rozważał sięgnięcie po maszynę do pisania. Zawsze uwielbiał to miarowe, charakterystyczne stukanie – było dla niego najdoskonalszym symbolem tworzenia, metaforą narodzin i powoływania do życia potworów, które dotąd istniały jedynie w ciemnych zakamarkach jego wyobraźni. Wierzył, że poprzez nie manifestuje się jego dusza, a konkretnie wszystkie te jej odcienie, które tylko siłą woli starał się trzymać w ukryciu. W pewnym momencie swojego życia traktował to jak terapię – miał nadzieję, że wyrzucając je z siebie, pozwalając im nabrać realnych kształtów i zaistnieć w niemal fizycznej formie, pozbywa się tego ciężaru i staje się równocześnie lepszym i szczęśliwszym człowiekiem. To nigdy nie była prawda, to było jedynie coś, w co bardzo mocno chciał wierzyć.

Odrzucił pomysł z maszyną do pisania – ostatnie słowa wypada spisać odręcznie, by nikt nie zwątpił w ich szczerość. Ten finalny ślad musiał być na wskroś osobisty, nawet gdyby nikt go nigdy nie odnalazł i nie przeczytał. Oby tylko dotarł do tej, dla której był przeznaczony.

Zasiadł za biurkiem i sięgnął do najbliższej szuflady w poszukiwaniu czegoś do pisania. Jak na złość nigdzie nie było jego ulubionego długopisu – bo miał swój ulubiony, to było jedno z tych najmniej groźnych i denerwujących przyzwyczajeń, jakie mu jeszcze pozostały. Nie było też żadnego innego przedmiotu, którym mógłby spisać swoje myśli – nawet głupiego ołówka. Wyjął po kolei wszystkie szuflady i bez namysłu wyrzucił ich zawartość na podłogę. Niczego to nie zmieniło, pomnożyło jedynie już istniejący bałagan, a on był nazbyt zmęczony, by choćby spróbować się przezeń przekopać. Zaczął wolno przekładać kartki na biurku z nadzieją, że znajdzie choć jedną, która do czegoś się nada. One jednak po kolei okazywały się wymięte, potargane, pokreślone, poplamione lub wszystko to równocześnie. Niemal zrezygnował już z tych bezowocnych poszukiwań, gdy jego oczom ukazała się wreszcie ta jedyna, nieskalana, doskonała – tak biała, że aż zmrużył oczy na jej widok. A spod jej prawego górnego rogu nieśmiało wychylał się on – syn marnotrawny spośród przyborów do pisania, co znika i odnajduje się wyłącznie wedle własnego widzimisię. Wreszcie mógł ująć go w palce i dopiero wówczas dostrzegł, jak mocno drżą mu dłonie.

Ostrożnie wygładził kartkę, starając się zebrać myśli. Trzymany w ręce długopis zawisł tuż nad nieskazitelną bielą, jakby bał się w jakikolwiek sposób naruszyć jej harmonię. A może nie mógł się przełamać, ponieważ pusta kartka zwyczajnie odbijała pustkę panującą w jego głowie, sercu i duszy? Niedawny chaos przemienił się w zobojętnienie – w takim stanie nie potrafił nawet się podpisać, a żaden dokument nie miał pełnej wartości bez podpisu. Odłożył długopis i ukrył twarz w dłoniach. Zawsze uważał, że te cholerne leki tylko otępiają mu zmysły, nie pozwalają mu stawać się kimś lepszym, trzymają go przy ziemi niczym łańcuchy, krępują mu ruchy niby wielka, utkana z tytanu pajęczyna. Tak, pajęczyna była doskonałym porównaniem – prędzej czy później każdy człowiek w jakąś wpada i zwykle szamocze się potem bez ładu i składu, zupełnie nie dostrzegając całej beznadziejności swych czynów. On zorientował się akurat w samą porę, dlatego przestał brać leki. A może przestał je brać, bo zwyczajnie nie miał już dla kogo tego robić?

Podniósł wzrok, gdy ciche stukanie przedarło się przez jego myśli. Na początku nie był pewien, czy naprawdę je usłyszał, czy zwyczajnie to sobie wyobraził. Ono jednak powtórzyło się jeszcze raz, a potem kolejny. Podążył wzrokiem za źródłem dźwięku i zamarł w zdumieniu. „Skąd się tu wzięłaś?”, zapytał ją w myślach, jakby sądził, że zdoła go usłyszeć. Ona przekręciła wówczas lekko głowę, jakby tak się faktycznie stało i wpatrzyła się w niego jednym z czarnych, błyszczących oczu. Co prawda to gołębie najczęściej kojarzono z roznoszeniem poczty, lecz czemu dla niego nie miałaby tego uczynić jaskółka? Był przekonany, że tylko jej może udać się zanieść tę dobrą nowinę dokładnie tam, gdzie trzeba.

„Cierpliwości”, pomyślał. „Niedługo się doczekasz”. Wyprostował się na krześle i ponownie sięgnął po długopis. Chwilę później pierwsze litery spłynęły na papier, przynosząc swego rodzaju ulgę.

 

***

 

PODANIE O ŚMIERĆ

 

***

 

A może powinno być „do Śmierci”? Obie wersje brzmiały teraz dla niego równie patetycznie, lecz na pewno nie zamierzał już niczego zmieniać ani przekreślać. To musiało być czyste, szczere i przekonujące.

Rzucił przelotne spojrzenie ku siedzącej na parapecie jaskółce. Był pewien, że tam zostanie, póki on nie skończy tego, co zaczął. Wyobraził ją sobie szybującą po jasnym niebie niby czarny przecinek postawiony przypadkiem na pustej przestrzeni papieru – samotny i niepotrzebny, nie będąc częścią żadnego zdania, lecz dzięki temu również wolny od wszelakich przywiązań czy przynależności. Wielokrotnie próbował w życiu pogodzić potrzebę niezależności ze zwyczajnym, ludzkim pragnieniem bycia kochanym i akceptowanym. Teraz wreszcie rozumiał, że to nigdy nie było możliwe.

 

***

 

Zawsze chciałem być czymś więcej, niż tylko przecinkiem we wszechświecie. Kimś więcej. Pełnym zdaniem – i to najlepiej takim, które miałoby głębszy sens i ukryte przesłanie. Sentencją, która tak sprytnie wkrada się w pamięć, że nie sposób jej stamtąd wyrzucić całymi latami. Miast tego byłem jedynie pustosłowiem – niewartym, by marnować nań czas.

Wyczerpałem już wszystkie słowa, które cisnęły mi się na usta i na papier całymi latami. Przez chwilę pozwalałem, by to inni decydowali, co jest dla mnie najlepsze. Oddałem im całą odpowiedzialność, uwierzyłem, że naprawdę mogę być w tym zacnym gronie, któremu do zyskania szczęścia i spokoju wystarczy odpowiednio dobrana dawka węglanu litu i wsparcia kilku bliskich osób. Początki zawsze są najtrudniejsze – dlatego powrót do tak zwanej „normalności” wymaga nieskończonych pokładów cierpliwości i ostrożności. Podobno człowiek jest w prawdziwym niebezpieczeństwie dokładnie w chwili, gdy leki zaczynają działać – wciąż zbyt słaby, aby chcieć żyć, lecz już wystarczająco silny, aby to życie zakończyć. Podobno… bo ja nigdy nie chciałem ze sobą skończyć, zawsze miałem jakiś plan, który musiałem doprowadzić do końca. W moich najlepszych momentach, które inni zwali szaleństwem lub manią, potrafiłem zrealizować je wszystkie na wiele różnych sposobów i wciąż gonić za czymś więcej. Zawsze jednak przychodzi ten moment, gdy nie zostało już nic do dodania i należy wreszcie postawić ostatnią kropkę. Dla mnie nadszedł właśnie teraz.

Będąc w pełni władz umysłowych, bardziej rozsądny i zdecydowany niż kiedykolwiek, całkowicie świadomie piszę, co myślę i czuję – przeżyłem już wszystko, co przeżyć chciałem i niejedno, o czym wolałbym zapomnieć. Nie widzę przed sobą żadnej drogi, którą mógłbym podążyć, dlatego zwracam się z uprzejmą prośbą do Ciebie, Szanowna Śmierci, gdziekolwiek jesteś i cokolwiek robisz, nie każ mi dłużej czekać naszego spotkania, na które tak pieczołowicie przygotowywałem się każdą przeżytą minutą. Zapewne nie jestem dla Ciebie priorytetem, nie mam prawa stawiać Ci żądań ani nawet próśb, wszak to nie w moich rękach spoczywają marzenia i nadzieje tysięcy ludzi. Wiem jednak, że znasz wielu takich, którzy oddaliby cały swój dobytek, bylebyś tylko jeszcze na jakiś czas o nich zapomniała. Dla dobra sprawy zrzekam się więc wszystkich sekund, minut, godzin, dni, tygodni, miesięcy bądź też lat, które wciąż pozostają zaksięgowane na moim koncie. Rozdziel je wedle własnego uznania tym, którzy potrzebują ich bardziej ode mnie, zachowaj dla siebie lub zniszcz. Proszę tylko o jedno – nie zmuszaj mnie, bym sam je przeżył.

Wiem, że spodziewałaś się po mnie czegoś więcej – powinienem potrafić napisać coś lepszego niż tylko litanię narzekań sfrustrowanego i zmęczonego człowieka. Może nigdy tak naprawdę nie zasługiwałem na to, co mnie spotkało – żaden ze mnie pisarz, a jedynie nieudacznik i grafoman. Gdy już się spotkamy, śmiało możesz roześmiać mi się za to w twarz. Wierzę, że nie będziesz z tym długo zwlekać, już czuję, jakbyś zaglądała mi ze zniecierpliwieniem przez ramię…

 

***

 

Niespodziewany dreszcz niemal na zawołanie przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Czarnooka jaskółka zastukała delikatnie w szybę, jakby próbowała go ponaglić. Uśmiechnął się krzywo, nim powrócił do pisania.

 

***

 

Proszę o pozytywne rozpatrzenie mojej prośby i jak najszybszą odpowiedź.

 

Z wyrazami nadziei i szacunku,

 

Adam

 

***

 

Mrużę oczy przez jaskrawe światło zza okna. Jestem przyzwyczajona do półmroku, słońce mi nie służy. Delikatnie uderzam palcem w szybę, skłaniając moją małą, skrzydlatą przyjaciółkę, by na mnie popatrzyła. Wówczas ona przekrzywia nieznacznie łebek, a ja podążam za jej spojrzeniem w stronę siedzącego za biurkiem mężczyzny. Za jego plecami już od dłuższego czasu stoi mój brat. Przygląda się w milczeniu spisywanym na białej kartce słowom, choć żadne z nich nie jest przecież skierowane do niego. To on mnie tu przyprowadził. Adam, ten pisarz, nie spał od wielu godzin, zdecydowanie zbyt wielu. Wcześniej mój brat często podsyłał mu inspirujące sny, a potem obserwował z zadowoleniem, jak Adam tka z nich coraz mocniejszą pajęczynę, którą tak szczelnie się oplata, że nawet mnie byłoby teraz trudno się przez nią przedrzeć. Widzę wyraźnie wszystkie te cienkie nitki, które owinęły się wokół jego dłoni i palców, utrudniając przelewanie równie splątanych myśli na papier. Prędzej czy później to musiało się tak skończyć – zniszczył samego siebie, wzniecając nazbyt gorliwy płomień.

– Przygotowałaś już dla niego miejsce – stwierdza niespodziewanie mój drogi brat, kładąc dłoń na ramieniu Adama.

– Nie jestem na niczyje zawołanie – prycham niechętnie, choć doskonale wiem, że tym razem zwyczajnie dałam się zwabić. Jaskółka, symbol nadziei, niezawodna towarzyszka mego brata, także zdawała się niebywale wręcz zaintrygowana. Początkowo nie rozumiałam, dlaczego wciąż siedzi na tym parapecie, teraz jednak, przyglądając się zaciętemu wyrazowi twarzy Adama, gdy stawiał ostatnią kropkę w historii swego życia, pojęłam, że on nie posiada już niczego prócz nadziei – czystej nadziei na to, że przyjdę, by spełnić tę jego ostatnią rozpaczliwą prośbę i uwolnić go z więzów, którymi sam się skrępował. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że naprawdę czuję się gotowa to uczynić.

Adam w kilku pewnych ruchach składa zapisaną kartkę papieru i patrzy w stronę okna. Przez przelotną chwilę mam wrażenie, że jego wzrok zatrzymuje się wprost na mnie, lecz on tak naprawdę wpatruje się w niepozorną jaskółkę, nadal wygrzewającą swoje pióra w porannym słońcu. Pod wpływem impulsu wyciągam rękę, by lekko uchylić okno. Lekki podmuch wiatru porusza zasłoną i kilkoma leżącymi na podłodze kartkami. Adam powoli wstaje z krzesła, a ja już wiem, że doskonale odgadł, co chciałam mu przekazać.

– Ostrożnie – słyszę jeszcze szept mego brata, choć nie potrafię stwierdzić, czy mówi to do mnie, czy może do niego. „Im wyżej się wespniesz, tym boleśniejszy czeka cię upadek” – mam ochotę odpowiedzieć, lecz uparcie milczę w tych kilku chwilach oczekiwania, które zdają się trwać wiecznie. Wiem, że Adam się jeszcze waha, ja zresztą również. I wiem, że któreś z nas musi w końcu przerwać to wahanie.

– Chodź – odzywam się wreszcie, chociaż on mnie przecież nie słyszy. Zaraz potem wyciągam ku niemu swą kościstą dłoń. – Nauczę cię latać.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Niemampojecia96 05.03.2017
    Cudowne, tak mi się dobrze wpasowuje w stan umysłu, ładnie-dobrze-poprawnie napisane, udane.
  • alfonsyna 05.03.2017
    Potrzeba mi było mniej więcej takiegostanu umysłu, żeby to popełnić - wyszło jak wyszło, acz cieszy mnie, że się wpasowało i w ogóle. ;)
  • Karawan 05.03.2017
    A potem Tanatos zasiada obok woźnicy i wieziemy Adama...5
  • alfonsyna 05.03.2017
    Widzę, że i ostatnią podwózkę ma zapewnioną, czego mógłby chcieć więcej?
    Uprzejmie dziękuję w swoim i Adama imieniu. ;)
  • Ciekawski 05.03.2017
    Alfi, komu podpadłaś? Co jak co, ale ten tekst na pewno nie zasługuje na 1.
  • alfonsyna 05.03.2017
    Okazuje się, że muszę mieć jakiegoś niezwykle wiernego fana, toć tak dawno mnie tu nie było, a on/a o mnie nie zapomniał/a! Zaszczyt to. XD
    Albo zwyczajnie ten tekst jednak zasługuje na 1, nie mnie to oceniać. ;)
  • Ellie Victoriano 06.03.2017
    Alfi, Ty łobuzico! Czemu nie powiedziałaś, że już napisałaś? Dobrze, że mam swojego szpiega ;-;
    Skomentuję dłużej w domu, teraz jadę tramwajem do budy z brodą leżącą na podłodze - opowiadanie mi się podoba, bardzo :3 Już jest jednym z moich ulubionych - idealnie wpasował się w moje gusta.
    Dziękuję, gwiazdko kochana ❤️
  • alfonsyna 06.03.2017
    No bo to nie takie "już", bardziej "dopiero". XD A tego szpiega to chyba należałoby poddać jakimś wymyślnym torturom, muszę coś wykombinować. :P
    Ale jak się podoba to najważniejsze, dziękuję i ja już teraz. :3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania