Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

...

Stara, skórzana kanapa był moim ulubionym miejscem do reminiscencji znajdującym się w domu. Śmierdziała latami wysiedzenia a mój tyłek swobodnie manipulował jej materią, tak iż niemożliwym było nie poczuć dotyku śrub i drutów trzymających całość przy życiu. Po moich rajstopach spływała jakaś nieznana mi ciesz. Każda kropla równomiernie upadała na podłogę tworząc drobną kałużę na skrzypiących panelach. Mój ojciec w fotelu naprzeciwko nawet nie odwrócił oczu od gazety. Strona tytułowa pozostawała niezmienna. Gazetę tę czytywał codziennie. Spojrzałam za okno. Słońce znajdowało się już pod kątem. Musiała być około trzecia po południu. W domu było duszno, ponieważ matka zabraniała otwierać okien. Komuna, którą sobie stworzyła była ściśle hermetyczna, nawet jej członkowie pozostawali niezmienni. Usłyszałam dźwięk otwierania puszki piwa. Odwróciłam głowę w stronę kuchni z jadalnią. Przy lodówce stał Rick – kochanek matki. Miał na sobie spocony biały podkoszulek. Żółć pod pachami przybierała już musztardową barwę. Sprane dżinsy ledwo trzymały się na jego wychudzonych biodrach a stopy miał jak zwykle bose. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego są takie brudne, gdy jegomość nigdy nie opuszczał domu. Z drugiej strony moje wyrachowanie nie pozwoliło mi długo nad tym myśleć. Gdy się odwrócił nie spostrzegłam niczego, co odstawałoby od normy jego prezencji. Blond włosy do ramion i broda, w której można było doszukać się informacji na temat jego jadłospisu z całego tygodnia, współgrały z image’em bezużytecznego idioty jakim był. Przeniosłam się na drugi koniec kanapy i oparłam dłonie o rant wychylając się lekko do przodu. Rick dopił piwo i mrugnął w moją stronę. Uśmiechnęłam się do niego najpiękniej jak tylko potrafiłam a on skierował się w stronę ciężkich mahoniowych schodów. Rick lubił klepać mnie w tyłek, ale zawsze robił to z szacunkiem. Spojrzałam na swój dekolt, biała bluzka na guziki odsłaniała spory fragment moich piersi a materiał był wystarczająco przeźroczysty, aby nie zostawiać pola do wyobraźni. Wróciłam do poprzedniej pozy opierając się łokciem o skórzane obicie. Drugą ręką sięgałam po pestki słonecznika rozsypane na kanapie. Lubiłam czuć się jak grecka rzeźba zatrzymana w czasie. Zawsze gotowa na słowa podziwu i oczy skierowane tylko na jej gładką powierzchnię, budzącą gamę uczuć a nawet i rządzy. Matka czasem nazywała mnie kurwą. Pierwszy raz, gdy miałam jedenaście lat i ściągnęłam majtki w drodze do domu - wrzynały się w pachwiny. Wyrzuciłam je na jezdnię a jakiś stary i niespełniony starzec zatrąbił puszczając mi oczko. Matka złapała mnie wtedy za rękę i zaciągnęła za jakiś stary renesansowy budynek. Pamiętam jego florenckie głowice i pilastry z wolutami. W jednym z okien, jakaś kobieta wpatrzona w zachmurzone niebo paliła papierosa. Miała długie ciemne włosy i czerwoną szminkę na ustach. Delikatne żyłki pod oczami dodawały jej uroku. Wyglądała jakby myślenie opuściło ją na drobną chwilę i pozostawiło mglisty obraz przestrzeni, w który samotnie brnęła. Gdy matka skończyła swój teatr a ja dostała kilka klapsów, chciałam spojrzeć na nią jeszcze raz, ale ulotniła się jak anioł. Teraz myślę, że po postu upadła. Usłyszałam gwałtowny i natarczywy dźwięk, jakby rewolucja francuska stoczyła się ze schodów prosto w moją stronę oczekując, że stanę się częścią wiekopomnego wydarzenia.

 

- Dominic! - krzyknęłam, obserwując małego smarka biegającego po parterze z wyraźnym deficytem prawidłowego wskaźnika atencji. Od zawsze było dla mnie jasnym, że jest synem Ricka. Nijak nie przypominał mojego ojca. Za to odziedziczył bardzo charakterystyczny pieprzyk nad lewym pośladkiem, taki sam, jak ten, który posiadał okoliczny przygłup.

 

- Patrz! - dzieciak podbiegł do mnie i pokazał mi ledwo żywego motyla, którego trzymał w swoich kościstych piąstkach. - To mój przyjaciel. - powiedział.

 

Zignorowałam dość niedołężną definicję przyjaźni mojego quasi brata i tłumaczenie, iż wymiana barterowa nie jest możliwa w relacji z półżywym owadem, gdyż sama przepadałam za jednostronnymi relacjami. Było coś fascynującego w niesłuchaniu i niedawaniu, skąpstwie emocjonalnym i materialnym. Obcość i zniewaga łączyły się z możliwością osiągnięcia bezpieczeństwa, jakiego potrzebowałam. Na choć tyle mogłam sobie pozwolić.

 

- Daj motylkowi popływać - podpuszczałam blond chudzielca z fiksacją na nieświadome niczego organizmy żywe. Sprowadził do domu mnóstwo myszy i owadów. Tylko jednemu szczęściarzowi udało się uciec.

 

- Motyle potrafią pływać? - zapytał.

 

- Z przyjaciółmi przeżywa się przygody i ryzykuje. Może się mu spodoba. - zobaczyłam jak jego ciemno-brązowe patrzałki zaczęły błyszczeć. Odwrócił się i wybiegł na dwór. - Nie zapomnij o nurkowaniu! - krzyknęłam za nim. Tym nienaturalnym dla mnie empatycznym gestem, chciałam ulżyć biedakowi. Albo tylko doprowadzić do rozwoju sadystycznych zachowań u blondasa.

 

Nagle usłyszałam warkot silnika. Ten charakterystyczny dźwięk wydawał tylko jeden, wysokiej klasy samochód. Energicznie wstałam i zatrzymałam się nagle, gdy zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zaśmiałam się i pokracznie podeszłam do okna. Opony ciemno-zielonego van’a wolno toczyły się po kamiennej ścieżce wyłożonej przez Herberta, niepełnosprawnego intelektualnie sąsiada z chatki obok. Matka dała mu za to dwa worki jabłek z sadu. Ucieszył się i żywił się tymi jabłkami przez kilka następnych tygodni.

 

Auto zatrzymało się idealnie pół metra od drzewa - zaznaczyłam to miejsce czerwoną farbą, aby upewnić się, że perfekcjonizm kierowcy to nie żaden upozorowany akt a ścisła cecha charakteru -które zasłoni swoim cieniem samochód na około dwie i pół godziny. Spojrzałam na siebie, ściągnęłam jedno ramiączko, tak aby zwisało na moim ramieniu, podciągnęłam mocno nadwyrężony materiał spódnicy i lekko stąpając ruszyłam do drzwi wejściowych. Wyszłam zza framugę i poczułam jak gorąco uderzyło mnie w twarz. Z nadzieją, iż czerwień nie oblała moich policzków, wślizgnęłam się na werandę i usiadłam na drewnianej poręczy, tak aby moje nogi swobodnie zwisały nad wysuszonymi i zgniłymi kwiatami zasadzonymi kilka miesięcy temu. Destruktywne oblicze mojej matki niszczyło wszystko co spróbowało stanąć na jej drodze. Drzwi samochodu otworzyły się i zza nich ukazał się mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie białą koszulę i granatowe spodnie od garnituru. Jego twarz zdobiły dwie blizny jedna pod prawym okiem, druga pośrodku czoła. Brwi chciały stać się jednością z mizernym skutkiem. To kilka zmarszczek wokół oczu i zniszczona słońcem skóra zdradzały sekret jego wieku. Włosy miał w zgrabnym nieładzie i tylko jeden kosmyk nie chciał trzymać się za uchem. Mężczyzna sięgnął do fotela pasażera i wyciągnął teczkę oraz schludne ułożone dokumenty. Ruszył w moją stronę, wydając się obojętnym.

 

- Dzień dobry! - postanowiłam poinformować o swojej egzystencji zniżając delikatnie ton. Podobno niektórzy to lubią. Mężczyzna spojrzał na mnie i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Ta dziwna fizjonomia jego twarzy przykuła moją uwagę, dostrzegłam też kilka piegów na jego spiczastym nosie.

 

- Dzień dobry ponownie. - odpowiedział. Nie do końca zrozumiałam skąd wziął się ten paralelizm. Udając, że wiem o czym mówi odwzajemniłam uśmiech. Gdy znalazł się na schodach, przycisnęłam ciało do drewnianej belki utrzymującej konstrukt werandy. Spojrzałam na niego z góry a on zatrzymał się na ostatnim stopniu.

 

- Jest Pani Morrow? - zapytał, wkładając nieposłuszny kosmyk za ucho.

 

- Czemu nie stanął pan w cieniu domu? - zapytałam spoglądając w prawo na sporą część podwórka znajdującego się mroku. Było tam nadnaturalnie ciemno. Mężczyzna podążył za moim wzrokiem i spojrzał na prawo.

 

- Nie zastanawiałem się nad tym. - odpowiedział i znów spojrzał na mnie. Zobaczyłam gęsią skórkę na jego karku. - Pani Morrow? - kontynuował.

 

- Eh - westchnęłam. - Moja matka zawsze jest, ale nigdy jej nie ma. - odpowiedziałam schodząc z werandy. Niezgrabnie oparłam się na obitym kiczowatym materiałem fotelu. Zaczęłam obgryzać paznokieć. Zawsze gryzłam tylko ten u palca wskazującego prawej ręki. Był moim ulubieńcem, gdyż był najohydniejszy ani chudy, ani szczupły i krzywy.

 

- Do czego panu Erica? - zapytałam rozkładając nogi tak, że delikatny wiatr mógłby ukazać moją bieliznę.

 

- Przychodzę w tej sprawie co zawsze. - odpowiedział potrząsając dokumentami.

 

- Co Pana trzyma przy tym, że tym razem się zgodzi?

 

- Chyba jestem nadmiernym optymistą. - skomentował. Odwrócił ode mnie wzrok i skierował się do wejścia, podążając jego śladem zwróciłam uwagę na czarną maź spływającą z podeszwy jego buta.

 

Podmuch chłodu ogarnął moje spocone już ciało, gdy drzwi zatrzasnęły się za nami, jakby mimowolnie. Mężczyzna nawet się nie wzdrygnął.

 

- A Gutn Szabes! - powiedział rozłożony na krześle Rick. Podobno jego matka była żydówką a dzisiaj sobota. Uśmiechnęłam się do niego i zasiadłam na krześle po przeciwnej stronie stołu.

 

- Herbaty, kawy? - zapytałam, kładąc nogi na stół.

 

- Wody. - skomentował mężczyzna i zajął miejsce obok Ricka. Ojciec nie podniósł głowy znad gazety. Nikt nie pofatygował się, aby przynieść szklankę wody.

 

- Czyż to nie jutro rezurekcja? - zapytałam zmieniając pozycję i kładąc brodę na stole.

 

- To całkiem możliwe. - gość wciąż nie wykazywał choćby odrobiny irytacji. - Kiedy pojawi się tutaj Pani Morrow?

 

- Matka domu? Święta Magdalena z Bożej łaski, pocieszyciel narodów i emancypantka we własnej osobie? - na te słowa Rick wybuchnął śmiechem. - Kobieta się kruszy, kruszą się jej mury budowane latami, tama przecieka, woda się leje. Gorset już nie trzyma jej opuchniętego ciała a piersi wylatują jak wielkie wały guzowatej masy. Jej upadek jest bliski, wybrał Pan dobry czas.

 

- Zaraz będzie padać. - powiedział swoim teksańskim akcentem Rick. Wygrzebywał brud z paznokci. Trzeba przygotować się na nadejście Pana.

 

- Co sądzi Pan o tym obrazie? - zapytałam wskazując na płótno wiszące nad kominkiem.

 

- Nie sądzę nic szczególnego. - odpowiedział.

 

- Niechże się Pan pofatyguję na wyciągnięcie ze swej łepetyny jakiejś głębszej refleksji albo uznam Pana za idiotę równego Rick’owi! - aż podskoczyłam ze złości. Ma mnie! - pomyślałam. Dałam się złapać, jakaż naiwna, ale że tak szybko? Rick śmiał się jak oszalały.

 

- Martwy. - skomentował po namyśle.

 

- Martwy. - powtórzyłam bez chwili wahania. - Tak, martwy. - usiadłam, czując porażkę spływającą ciurkiem po moich plecach. Dziadek rzeczywiście był martwy.

 

Nagle w uszach zadzwoniło mi tak, jakby ktoś uderzył w dzwon zygmuntowski, gdy byłam uwięziona w samym jego środku. Rozglądnęłam się po otoczeniu, ale nikt z pozostałych nie wydawał się dzielić ze mną tego wrażenia. Wyprostowałam się i udawałam niewzruszoną.

 

Wtem dźwięk lutni wparował nieproszony do pomieszczenia i tym razem nie był halucynacją indywidualną a zbiorową.

 

- To matka. - poinformowałam mężczyznę. - Przyjechał targ, jak co tydzień. Matka zakupiła lutnie, powiedziała, że jako kobieta nietuzinkowa i awangardowa musi na czymś grać. Jak była młoda, babka kazała jej grać na klawesynie, ale ten owoc zbliżenia motłochu nie ma słuchu i mieć go nie będzie nigdy.

 

Mężczyzna nie słuchał. Spoglądał w górę schodów w oczekiwaniu na zejście jego damy.

 

Jakiś cień stał przy oknie. Kojarzyłam tę sylwetkę, ale tak zamazaną, że choć starałam się bardzo, nie mogłam wyłowić jej z pamięci. Cień spoglądał w moją stronę. Zmarszczyłam brwi i odwróciłam wzrok.

 

- Kto to widział - usłyszałam gardłowy głos Erick’i zanim spostrzegłam jej rozkładające się cielsko wychodzące zza drzwi sypialnianych. Każdy jej krok powodował drżenie moich bębenków usznych. Jasno niebieska sukienka w stylu lat 50, którą nosiła od dwudziestu lat opinała fałdy jej ciała. Każda chwila, gdy musiałam dopinać tego niezgrabnego wieloryba, napawała mnie niesmakiem, często doprowadzając do odruchów wymiotnych. Jej drobna stopa stanęła na pierwszym stopniu schodów i te ugięły się pod jej cielskiem. Nikt oprócz mnie nie rozumiał tej gry, którą właśnie rozpoczęłyśmy. Zawsze najpierw spoglądała na mnie; z wyższością, z matczyną wyższością, ze świadomością przemijania, które jeszcze mnie nie dopadło. Jej wzrok pełen zazdrości piorunował mnie do szpiku kości, a tam zagnieżdżał się niczym złośliwy nowotwór. To były zaledwie dwie sekundy, dwie sekundy, które ważyły o losach spotkania. Niezauważalnie, jej spojrzenie powędrowało w kierunku gościa a fałszywy uśmieszek wstąpił na jej twarz. Zmarszczki w kącikach ust nieco się uwydatniły. Czerwona szminka ledwo zaznaczała kontur jej cienkich ust. Obrzydliwy pieprzyk nad górną wargą nie pozwalał oderwać od niego oczu. Mimo całej tej ordynarności z jaką się nosiła, nie można było odmówić jej powabności. Słomiane włosy z siwymi przebłyskami rozpływały się na jej świńskich ramionach a zbędny kapelusz (również ze słomy) zasłaniał ślady po pstrym łupieżu, którego próbowała się pozbyć. Gdy pokonała schody, podeszła do mężczyzny i podała mu dłoń do ucałowania.

 

- Witam Pani Morrow. - odpowiedział zblazowany i wstając z krzesła podniósł śliską dłoń do ust. Matka kiwnęła mu na przywitanie. Odsunęła krzesło i przyłączyła się do rozmowy.

 

- Kto to widział, aby na targu sprzedawali zepsute instrumenty. - powiedziała i odpaliła papierosa, którego wyciągnęła z pokaźnego biustu. Nikt nie był tym pokazem wzruszony. Żałosne. - pomyślałam. - Czy rozumie Pan, jak daleko sięga ludzka ignorancja i zawiść. I Ci ludzie później siedzą w pierwszych ławkach w kościele pod wezwaniem św. Piotra, dziękując za udaną sprzedaż. To się nie godzi, powiadam, to się nie godzi. Przecież to sam Jezus zniszczył, cóż to było... kramy? Tak kramy pod świątynią... Szkoda gadać, szkoda gadać...

 

- Szkoda gadać. - powtórzyłam.

 

- Wiem co Pan teraz myśli. - matka zignorowała mnie i kontynuowała, wydmuchując dym prosto w twarz wizytatora - że to nienaturalne dla amerykańskiej rodziny wierzyć w Boga po katolicku, wręcz nie wypada, ale tradycja, którą sobie ustanowiłam ze świętą mą matkę, nie pozwala mi się dostosować. Poza tym, to dla ludzi ubogich obyczajów i ubogiej wyobraźni, aby brać sobie coś za święte, gdy tak nakazuje kolektywistyczna propaganda zwykłości.

 

- Ja wszystko rozumiem jak najbardziej. - wtrącił mężczyzna - jednakże przychodzę w pewnej sprawie niecierpiącej zwłoki...

 

- Ja wiem po co Pan przyszedł - odpowiedziała natychmiast matka, gasząc papierosa o stół. Dziura w ceracie powiększała się z każdym przyjściem mężczyzny. - Standardowo odpowiadam nie. - odsunęła się od stołu i zbliżyła do okna po drugiej stronie pomieszczenia. Zaczynała swoje przedstawienie. Ojciec odchrząknął i przewrócił stronę. Pewnie doszedł już do horoskopu. Miałam wrażenie, że w niego wierzy. Wydawało mi się to oczywiste dla październikowej wagi.

 

- Moja babka. - zaczęła. - będąc berbeciem, stawała na tej desce; o tej zaraz obok naszego dobrego, starego klonu; i marzyła. Tak, spoglądała w gwieździste niebo i myślała jak w przyszłości jej to dzieci spojrzą w górę i z tego właśnie miejsca zobaczą to co ona. A potem opuszczała głowę i...

 

- I oglądała jak w oknie matka pieprzy się z sąsiadem? - ledwo dokończyłam zapytanie a odczułam jak coś ostrego otarło się o moją twarz. Przyłożyłam dłoń do policzka i poczułam ciepłą krew. Matka nawet na mnie nie spojrzała, a fragment rozbitego flakonu zatrzymał się przed kuchenną szafką.

 

- I kryła się w cieple opoki tego domu. - dokończyła. - Widzi Pan tamten kominek? - matka wskazała na osmolony, żeliwny relikt. - Widzi Pan ten żar z jakim on się obnosi, widzi Pan jak płonie z radości?

 

- Pani Morrow, ten dom został zburzony pięć lat temu, czy nie możemy w końcu pozbyć się zbędnych sentymentów i zabrać się za papierkową robotę, której i tak nie unikniemy? Chciałbym wszystko załatwić polubownie, jak to się mówi? Za porozumieniem stron, o. - mężczyzna przysunął jedną z zupełnie pustych kartek w stronę mojej matki.

 

Spoglądnęłam na swoje nogi. Wciąż lała się po nich bliżej nieokreślona ciecz. Już się z nią zaprzyjaźniłam, czułam, jak staje się nieodłączną częścią mojego charakteru.

 

- Ciasto! - Krzyknęłam nagle, przypominając sobie o cieście z piekarnika. Podbiegłam do maszyny piecząco-gotującej wywracając moje krzesło do tyłu.

 

- Panienko, ciasto było pieczone w przed dzień morderstwa, teraz nic tam nie ma. - odpowiedział mężczyzna łagodnym głosem. Gdy otwierałam piekarnik, przeszył mnie mroźny powiew powietrza. Nagle poczułam lodowaty dotyk na gardle, jakby bardzo kościste dłonie wodziły palcem po mojej wystającej żyle, zwalniając przy krtani. Zastygłam w bezruchu, w poczuciu ekscytacji. Pamiętałam ten dotyk. Miałam wrażenie, że wszystko odpływa, jak we śnie. Dłonie zdawały się przyciskać moją skórę coraz mocniej i mocniej. Zaczęły się zaciskać na moim gardle a ja czułam podniecenie. Przecież wszyscy to widzą - pomyślałam, ale nie miałam zamiaru oddawać tej chwili przyjemności. Niech patrzą. Niech ojciec patrzy. Moja własna dłoń zaczęła wędrować po moim ciele. Jedna z lodowatych dłoni podążyła za nią, aż do moich majtek. Jakieś ciało przycisnęło mnie mocniej do siebie gładząc moje piersi. Czułam lodowaty oddech przy uchu. Jeszcze chwila a zaczęłabym krzyczeć. Jak w mgnieniu oka wszystko zniknęło. Otworzyłam oczy i wciąż spoglądałam na otwarty i pusty piekarnik. Śmierdziało przypalonym mięsem. Miałam wrażenie, że z wnętrza wystają czyjeś palce. Otrzepałam się niczym kura i wstałam drapiąc się po głowie. Gdy się odwróciłam, mężczyzna wciąż perswadował matkę. Ojciec nadal czytał gazetę.

 

Nie patrzył. - pomyślałam.

 

- Jest Pan alegorią bezwzględności notarialnej! - moja matka uderzyła pięścią w stół. Rick zaskowyczał jak zbity pies.

 

- Czy ty to widziałeś? - podeszłam do oszołoma i szepnęłam do jego ucha. Woskowina już wylewała się z jego nieumytych kanalików. Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem. Miałam wrażenie, że w jego pustych oczach nie ma już życia, a z jego mózgu pozostała sieczka zdolna jeszcze tylko do odczuwania zwierzęcej przyjemności. Jakby ostatnim co mu zostało, były receptory dopaminergiczne. Na pewno nie zarejestrował mojego stanu schizofrenicznego. Nic dziwnego, ten świat rejestruje tylko mózg samego schizofrenika. Wróciłam do stołu i podniosłam swoje krzesło. Usiadłam w stanie uniesienia pomieszanego z przerażeniem. Moje serce zaczęło bić głośniej, miałam wrażenie, że wszyscy je słyszą.

 

- Zapewniam Panią, że wypełniam tylko obowiązki nałożone mi z góry. Mój przełożony twierdzi, że i tak mieli państwo już zbyt wiele czasu na zastanowienie się, biorąc pod uwagę, iż decyzja nie jest kwestią sporną a właściwie narzuconym z góry państwa obowiązkiem.

 

- Eksmisja. Eksmisja z własnego gniazda. Czy pan wie jakim ciosem dla człowieka jest bezdomność? Bezdomność duchowa?

 

- Nie no... - westchnęłam, przewróciłam oczami i odchyliłam głowę do tyłu. Mężczyzna syknął i schował twarz w dłoniach. Nawet ojciec odchrząknął. Matka zaczynała swoją propagandę od nowa.

 

- Gdy dusza ludzka doświadcza zła - w tym przypadku spowodowanego krzywdą ze strony innej, chciałoby się rzec, pokrewnej duszy - następuje jej rozdwojenie. Gubi się w tej dychotomii, między dwoma biegunami. Następuje rozpad wewnętrzny, fragmentacja i uszkodzenie. Zebranie części i stworzenie na powrót jednostki wartościowej może zabrać lata, a nawet wieki, gdy jej umiejętności poznawcze tracą na świeżości i elastyczności. Ja jestem kobietą nowożytną, pełną werwy, uduchowioną, mającą wsparcie od sił tworzących ten egoistyczny w swojej naturze świat. Ja sobie poradzę, ale niech Pan pomyśli o moich dzieciach. Ich delikatnych umysłach, dopiero co poznających ten sztywny mechanizm gołosłownego ludu, tworzącego ich bezbronne majaki o stanie rzeczywistym wszechświata. - W trakcie wywodu matki, Przed oczami ukazała mi się jej ręka uderzająca mnie w twarz. Miałam trzynaście lat i wyrośnięte piersi. Na dyskotece poznałam Johna. Był ode mnie starszy o 3 lata. Wtedy mnie rozdziewiczył. Oczywiście zaszłam w ciążę. Dobrze pamiętam tamten dzień. Było parno i jego pot skapywał mi do ust. Matka sprała mnie tak, że poroniłam. Biedne dzieci, nie zdążą nawet nabrać powietrza. - Cóż to za ironia losu, cóż za paradoks. - matka kontynuowała - Idea a jej odbicie. Monada a ciało, krew i kości. I te kości właśnie, to te kości uruchomione przez papkę stworzoną na obraz białej kartki, którą Pan przede mną stawia, będą teraz dygać gdzieś w obcym miejscu, nasączone humorzastą wydzieliną natury, trzymając się nadziei, że gdzieś tam ku górze znajdzie się opactwo skore rozwiać wątpliwości co do polaryzacji wektorów rozumowych. Może po prostu pójdziemy do sióstr Westiarek? - zakończyła zapominając o sensie jej patetycznej wypowiedzi.

 

- Niech Pani to podpisze. Błagam. - powiedział zrezygnowanym tonem mężczyzna, stukając długopisem o blat. Wtem usłyszałam dźwięk przekręcanego zamka w drzwiach wejściowych. W pomieszczeniu zrobiło się zimno, a ja czułam się tak jak wtedy, gdy otworzyłam piekarnik. Jakaś stopa przeszła przez próg i dotykając podłoża sprawiła, iż cała podłoga zrobiła się lodowata niczym zamarznięta rzeka. Podniosłam stopę z ziemi. Spoglądałam w nieprzeniknione oblicze wdzierającej się do domu zjawy. Wyglądała jak cień wysokiego i szczupłego chłopaka z kapturem na głowie. Rysy twarzy nie były widoczne. Rozglądnęłam się po pokoju, ale nikt nie wydał się zwracać uwagi na specyficznego intruza. Tylko mężczyzna zesztywniał i przełknął gulę, która rosła mu w gardle. Postać ruszyła do przodu, kierując się ku schodom. Gdy przemknęła się obok stołu, zwróciłam uwagę na mojego ojca. Wciąż kartkował gazetę z tym samym jednostajnym zapałem, ale w jego czole zdawała się powstawać dziura. Niczym czarna otchłań, wyjadała coraz większe kawałki skóry i mięsa. Z miejsca zaczęła się sączyć krew. Zamrugałam oczami, aby pozbyć się nieprzyjemnej wizji, ale wgłębienie wciąż pozostawało na swoim miejscu. Odwróciłam wzrok, gdy dzisiejsze śniadanie podeszło mi do gardła. Po trzech aktach konwulsji zwymiotowałam na swoją spódnicę.

 

- Dziecko, co z tobą? - zapytała matka z niesmakiem i podeszła do mnie. Gdy się nachyliła, mimowolnie spojrzałam na jej twarz. W jej oczodołach brakowało gałek a skóra głowy zwisała z tyłu jak plaster miodu odrywający się od szczerej konstrukcji pracowitych pszczół. Mimo to, matka zachowywała się jakby nic się nie stało. Spojrzałam przekrwionymi oczami na mężczyznę po drugiej stronie stołu. Wstał i podszedł do okna. Wieczorne światło odchodzącego słońca rzucało poświatę na jego twarz. Wyglądał teraz bardzo potulnie.

 

- Gdzie Dominic? - zapytałam, coraz bardziej zdezorientowana. W moim głosie można było usłyszeć napięcie, świadczące od nadchodzącym ataku. Usłyszałam dźwięk przewracanych mebli. Dochodził z góry. Wstałam i spuściłam spódnicę. Opadła na ziemię wraz z moimi wymiocinami. Skierowałam się ku górze.

 

- Nie rób tego. - powiedział nagle mężczyzna. - Nie rób tego, proszę. - wciąż nie odwracał się od okna. Istota, która wcześniej usposabiała wygląd mojej matka klęczała na kolanach i zmywała moje rzygowiny. Miejsce Rick’a przy stole było puste. Kolor skóry mojego ojca stawała się coraz bardziej blady. Drzwi od mojego pokoju trzasnęły z hukiem. Poczułam rozdzierający ból brzucha. Cichy pisk wydobył się z moich na oścież otwartych ust. Z przekrwionych oczu polały się łzy. Spojrzałam ku górze. Cień właśnie schodził na dół. Jego oblicze wciąż było niewidoczne. Stąpał miarowo, powoli, jakby nie wiedział co to pośpiech. Dopiero gdy znalazł się na samym dole i dotarł do drzwi wejściowych zauważyłam, że na progu znajduje się worek. Cień sięgnął po niego i przeciągnął, aż do samego piekarnika. Otworzył worek na oścież. Zaczął wyciągać bliżej nieokreśloną papkę, w której dopiero po chwili zaczęłam rozpoznawać kawałki mięsa i kości. Były świeże, całe we krwi, drobne, dziecięce. W końcu wyciągnął fragment z włosami. Kawałek czaszki z zamkniętymi oczami i oderwaną żuchwą. Ciemnoczerwona substancja spowodowała, iż ledwo zauważyłam złotawy odcień czupryny. Cień wpakował wszystko do piekarnika po czym zamknął drzwiczki i nastawił sprzęt. Chwiejnym krokiem podeszłam do szklanej szybki, przez którą dostrzegłam drobne palce mojego brata. Moje otwarte usta próbowały wytworzyć dźwięk, ale nawet agonalny krzyk nie był w stanie ich opuścić. Czułam, że cień nade mną stoi. Czułam jego chłód. Spojrzałam w dół. Sięgnęłam dłonią do krocza. Gdy podniosłam rękę do góry, zrozumiałam, że substancją, która spływała po moich nogach od początku była krew. Odwróciłam się i zobaczyłam, że cień zaczął się cofać. W końcu chwyciła za klamkę i stał tak przez chwilę, po czym nie zamykając drzwi wyszedł.

 

- Łap go. - wyjęczałam, czołgając się w stronę, w którą uciekł. - Łap... - mężczyzna przeszedł obok mnie i podszedł do stołu. Zaczął składać swoje papiery do brązowej teczki, w której je przyniósł. Doczołgałam się do nogawki jego spodni. Krew zaczęła płynąć już nawet z moich ust. On spojrzał na mnie i kucnął podając mi ręce.

 

- Wstawaj. Nie dramatyzuj. - powiedział. - Już za późno. - podniósł mnie z ziemi i wytarł twarz chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni. - Lepiej. - skomentował.

 

- Wszyscy będą Cię teraz umoralniać. - dodał po chwili ciszy. - Albo będą szukać w tobie dobra. Znajdą w tobie skrzywdzone dziecko. Nigdy nie będziesz zła, nie będziesz potworem, bo potwory nie istnieją. Ale chciałabyś być potworem, prawda?

 

- Nie odpowiada się na pytania retoryczne. Matka mówi, że święci moraliści i empaci chwiejący się na granicy pseudo-normalności i abstrakcji w końcu upadną i złamią sobie kark.

 

- Dobre, zapiszę sobie.

 

Mężczyzna skierował się do drzwi. Podążyłam za nim. Zatrzymał się na werandzie. Staliśmy po dwóch stronach. Jak czarne i białe pionki szachów. Skoczek i goniec. Na progu leżał zdechły motyl.

 

- Niedługo wrócę.

 

- Obiecujesz? - zapytałam.

 

- Nie zapomnij zaznaczyć miejsca. - powiedział i odszedł w stronę samochodu. Zamknęłam za nim drzwi i odwróciłam się. W salonie było bardzo cicho. Ojciec znów czytał gazetę. Podeszłam do sofy.

 

Stara, skórzana kanapa był moim ulubionym miejscem do reminiscencji znajdującym się w domu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • krajew34 dwa lata temu
    Użytkowniku, bądź użytkowniczko, jeśli można dałbym ci małą radę, podziel te cegły akapitowe, pozbądź się zbytecznych odstępów, klikając w swój profil/publikacje i tam przy pracy jest ołówek. I krótszy, znacznie krótszy tekst.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania