10 minut

Szedłem Mickiewicza. To moje miasto, znam te budynki. Znam tych ludzi. Tutaj jest mięsny, tam kwiaciarnia, tam mieszka Ala, za zakrętem będzie remont. To było dobre, hm, pięćdziesiąt lat temu. Albo dwadzieścia. Kto by liczył, w dobie hibernacji to i tak kwestia sporna. I gdybym nie spał nie byłbym w stanie odtworzyć tamtych okolic tak dokładnie. Było chyba popołudnie i chyba kogoś szukałem, ale to są nieistotne szczegóły. Całkiem ważny był natomiast fakt, iż spadł śnieg i było zimno. A może to był deszcz bo było też mokro. Śnieg z deszczem? I dlaczego wszyscy tak trąbią w tym mieście? O proszę, nie mam ubrania i nie mogę się ruszyć, typowe. Może to na mnie tak trąbią? Rozmyślałem sobie tak próbując stamtąd zwiać gdy nagle wszystko zaczęło tracić swoje znaczenie, moje nogi ugięły się pode mną i upadłem na szczerze niemiękką podłogę mojej sali.

 

Myśli ciągle krążyły wokół nienaturalnego jak na tamto małe miasto korku ulicznego. Lecz problem ten z każdą chwilą gwałtownie tracił na ważności. Jego miejsce zajęło uczucie, do którego, wiem, nigdy nie będę w stanie się przyzwyczaić. Bo jest po prostu okropne. Okropne skurcze żołądka. Okropny ból głowy. Okropna ta ślepota, o trudnościach z poruszaniem się nie wspominając. Mimo to bezwarunkowo ręką pocieszyłem swoje czoło. Nie zdążyłem jednak zwrócić na ten dziwny fakt uwagi, gdyż hałas, który mnie przywitał zdążył właśnie zyskać sens. Nie mogłem wiedzieć jaki dokładnie, zresztą myślenie w chwilę po zbudzeniu ze snu hibernacyjnego nie przychodzi wcale łatwo. Jakkolwiek by jednak na to nie spojrzeć, znaczenie było negatywne. Pierwszy poziom świadomości działał sprawnie: hałas - źle. Wracałem.

 

Dobry to był znak.

 

Powoli, pewnie działo się to kilkadziesiąt sekund, moje oczy brnęły z mroku do tańczących iskierek, od szaroburych plam do plam kolorowych, od wrażenia dzikiego ruchu do spokojnie rozmazanych kształtów. Cały czas chciało mi się wymiotować. Wiedziałem, że akurat to uczucie będzie towarzyszyło mi najdłużej. Mogłem jednak unieść nieco swój korpus opierając go na ramionach, trzymających się dłońmi podłogi. Może przeleciało mi przez myśl, że to niesamowite, że mogę zmusić się do ruchu, że może jest to wynikiem gwałtownie przerwanego procesu hibernacyjnego, albo, że może moje funkcje życiowe zostały spowolnione na zbyt krótki okres czasu. Na pewno zaś nie zdołałem się nad tym wystarczająco skupić, do czego w zupełności wystarczyłby mi mój obecny stan. Jednak teraz wyraźnie oprócz sygnału alarmowego mogłem z wszechogarniającego rwetesu wyróżnić ludzkie krzyki. Ujrzałem siebie nagiego i zrozumiałem jak bardzo jest mi zimno. Prawie udało mi się podnieść. Kolejny skurcz powalił mnie na kolana. Następnie sam się powaliłem na podłogę.

 

Przez szybę w drzwiach sali zauważyłem biegnącą korytarzem osobę . Alarm, krzyki, komora hibernacyjna, która mnie z obrzydzeniem wypluła. Chyba coś się dzieje. Jako odpowiedzialny użytkownik komór hibernacyjnych powinienem chyba wiedzieć kiedy to te otwierają się same. Pożar, czy co. Moja ręka natrafiła na stabilną pomoc w postaci klamki mojej pieprzonej lodówki i gdy mozolnie się podciągając złapał mnie kolejny skurcz, tym razem walkę wygrałem ja. Czy podczas pożaru hibernacja zostaje przerwana? Coś takiego to przecież głupie ryzyko jest, może się skończyć poważnymi zaburzeniami niektórych zmysłów. Cholera! Wreszcie pierwsze znaczące skojarzenie.

 

Dobry znak.

 

Cholera! Przez jakiś głupi pożar mogli mnie zrobić kaleką! O, cholera... (To żołądek przypomniał, że jeszcze się nie spaliłem.) Mógłby chociaż ktoś tu przyjść. Co to ma niby być, samoobsługa? Z pewnością zaraz zjawi się tu jakiś fagas z personelu i z tym swoim korporacyjnym uśmieszkiem stwierdzi, że to „rutynowa procedura", ja wam pokażę procedurę, sukinkoty.

 

Ciągle bolała mnie głowa, a ten rodzaj kaca do najprzyjemniejszych nie należał, mdłości też mnie nie opuszczały, stałem tak, jeżeli staniem to można było nazwać, trzymając się uchwytu drzwi mojej komory. Słuchałem sobie wibrujących, regularnych dźwięków alarmu, które z jakichś niezrozumiałych przyczyn do złudzenia przypominały trąbienie aut czekających w korku. Z każdym jednym swym impulsem, pomału acz konsekwentnie, wzmagały we mnie złość, która to natomiast nieoczekiwanie przeobraziła się w zaciekawienie: „Marcin! Proszę, pospiesz się...", „ Mamoo! Maamoo!", „Nie puszczaj, nie puszczaj się mówię!", „ Starczy! Ale się pospiesz!", „...Zostaw... idioto...". Włączając w to alarm i moją przygodę, tworzyło to nader interesującą całość. Nie, nie byłem w stanie, żeby w ten sposób rozumować, jednak powoli dawałem radę kojarzyć niefortunne fakty. Muszę znaleźć coś do ubrania i sam się przekonać, o jaki pożar tu chod... „ SIEDEM MINUT DO AUTODESTRUKCJI."

 

Nie było żadnej konkretniej myśli w mojej głowie, kiedy zabrzmiał ten przemiły kobiecy głos. Nie zmieniło to się przez jakiś czas. W końcu moja głowa wciąż nie wytwarzając własnych konkretnych myśli, odtworzyła słowa wypowiedziane przez panią Kalkulator Główny. Serce zaczęło mi szybciej bić, krew szybciej krążyć, zrobiło się cieplej, a ja nawet tego nie zauważyłem. Rozważałem wówczas prawdziwość słów z komputera. Zostałem wyrwany z hibernacji (..autodestr...), nie ma mowy o ćwiczeniach (Autode...), nie ma mowy o autodestrukcji. To nie ma sensu. No niechże ktoś tu przyjdzie. „Cofnąć się, powiedziałem! W lewo. Pan się cofnie...! W lewo. W lewo. W prawo. W prawo." Na pewno zacząłem podświadomie zdawać sobie sprawę z tego, co się działo, bo mdłości zniknęły jak ręką odjął, choć szczerze powiedziawszy nie zdołałem tego faktu odnotować. Pojęcie autodestrukcji było mi przynajmniej teoretycznie bliższe od samoistnego otwierania się komór hibernacyjnych. Tak. Czwórka najwyższych rangą ludzi na okręcie, tajne kody, jednoczesne coś tam... Przeszkolenie rzadko bywało tak interesujące. Przelatywało mi to przez umysł bez większego zastanowienia. A oto i strzępy pamięci.

 

Dobry to był znak.

 

Oddychałem już wyjątkowo szybko. Dlaczego nikt się tu nie zjawia? „SZEŚĆ MINUT DO AUTODESTRUKCJI." Potrzebny mi był ten impuls żeby spróbować się przemieścić po ścianie do drzwi sali. Do czasu gdy je uchyliłem nie pamiętałem, że były częściowo dźwiękoszczelne. To nie mógł być pożar. Władza na statku, z karabinami w rękach (na statku, z ostrą amunicją w karabinach! W rękach!) usiłowała uniknąć paniki. Ludzie biegali wszędzie. Tylko ciągle powiększająca się, najgłośniejsza ich grupa stała w czymś, co nie przypominało kolejki. Kolejki do kapsuł ratunkowych zapewne. Mundurowi resztkami sił i nerwów próbowali nie dopuścić do aktów samowolki. Czyli mimo moich rozterek załoga okrętu nie pozostawiała zbyt wiele do życzenia. Ale czy ja się nad tym zastanawiałem? Otóż się nie zastanawiałem. Ani nad tym, że ludzie stali koło drzwi mojej sali, a kapsuły jak i początek kolejki zapewne znajdowały się z pięćset metrów dalej. Nagi, (wspominałem już, że byłem nagi?) opierając się o ścianę, powłóczyłem, podświadomie chyba, w stronę końca kolejki. Wśród tych rozbieganych, rozwrzeszczanych ludzi wyglądałem co najmniej jak żywy trup. Po namyśle to każdy wyglądał tu jak żywy trup.

 

Po namyśle. Znowu jakiś dobry znak.

 

Byłem nagi a nikt, włączając mnie, nie zdawał się zwracać na to szczególnej uwagi. „PIĘĆ MINUT DO AUTODESTRUKCJI." 5 minut do autodestrukcji. A może to rzeczywiście tylko ćwiczenia, lub pożar najwyżej. Czołgałem się po ścianie i minąłem nagiego mężczyznę. Czołgałem się dalej ale myślami zostałem przy nim, ponieważ zdziwił mnie on niezmiernie. Choć może nie powinien. Nie byłem wszak jedynym szczęściarzem, któremu awaryjnie się lodówka otwarła. Sunąłem wzdłuż ściany korytarza, ale wciąż nie było widać końca owej jedynej w swoim rodzaju stonogi. Mój umysł z każdą chwilą bardziej pojmował, że zakończenie jest bliskie a nieuniknione. Z każdą znikającą sekundą dosadniej do mnie docierało, że zostało mi niecałe pięć minut. I albo coś zrobię, nagi, słaby, skołowany, albo taki właśnie, jako część składowa okrętu, zostanę poddany autodestrukcji.

 

I jestem oto na podłodze znów. A człowiek, który mnie popchnął nie zauważył nawet jaki popełnił nietakt. O nie. Tylko nie skurcz. Chcę dojść na koniec tej kolejki. Chcę tam dojść. To jest, aaach..., mój cel. Mój cel to koniec tej kolejki i muszę tammmm... dojść. Więc się podniosę. Tak... właśnie się podniosę i powłóczę dalej. Skupmy się na naszym celu, kolego i nie zaprzestawajmy doń powłóczyć, jako że dużym chłopcem już jesteśmy i do celu dowlec się zdołamy. Yhmmm... i żaden skurcz mnie nie złamie „CZTERY MINUTY DO AUTODESTRUKCJI" nie złamie mnie. Nie wychwyciłem momentu pojawienia się łez na moich policzkach. I czy to były łzy bólu, bezsilności, strachu, reakcji pohibernacyjnej czy też wszystkiego razem, tego również poznać nie było mi dane.

 

Zauważyłem kolejnego nagiego człowieka odbijającego się od przebiegających ludzi. Nie wiedział dokąd idzie, a jego krzyk gubił się jak i sam właściciel. Rzecz jasna ucierpiał podczas przerwania snu. Gdyby się stąd wydostał istniała szansa, że specjaliści, za grube pieniądze oczywiście, przywrócą mu wzrok. A ja mogłem oglądać te trzy i pół minuty własnymi oczyma. Wciąż zauroczony moją, obecnie najdroższą przyjaciółką, Ścianą, przesuwałem się przeciwnie do wykrzykującego tłumu.

 

To skrzydło mieści dwa tysiące osób. No proszę, przed śmiercią będę jeszcze do tego świadom. Przy odrobinie szczęścia. Dobry znak... W tym momencie poczułem się naprawdę smutno. To mój umysł chyba się w końcu rozgrzał. Zarówno prawa jak i lewa półkula produkowały coraz więcej prądu. „TRZY MINUTY DO AUTODESTRUKCJI". Zarówno logika jak i wyobraźnia. A więc zastanówmy się: to skrzydło mieści dwa tysiące osób. Kapsuł ratunkowych na to skrzydło przypada dwadzieścia. I każda zabiera ośmiu ludzi. Zarówno logika jak i wyobraźnia. Przestałem myśleć. Ale łzy ciągle ściekały mi po twarzy. Chyba ludzie zaczęli się niepokoić. Już trudno było usłyszeć nawet sygnał, który był, bądź co bądź, budzikiem moim dzisiaj. Oni wydawali się naprawdę wzburzeni faktem, że sto sześćdziesiąt a dwa tysiące to zupełnie co innego.

 

Gdy podniosłem, sam nie jestem do końca pewien czemu, głowę, dopiero wtedy ujrzałem płaczących mężczyzn i płaczące kobiety. Wydawało mi się, że niektórzy z nich zauważali mój brak okrycia wierzchniego i poczułem się odrobinę nieswojo. Więc lepiej było jednak się na nich nie patrzeć. „UWAGA. DWIE MINUTY DO AUTODESTRUKCJI. PASAŻEROWIE OKRĘTU POWINNI NIEZWŁOCZNIE UDAĆ SIĘ DO KAPSUŁ RATUNKOWYCH." Tłum ruszył. Gdzieś daleko z przodu słychać było szczególnie emocjonalnie nacechowane krzyki. Chwilę później rozległy się strzały. Strzały na okręcie! Głupota ludzka nie zna granic.

 

Przedzierałem się pomiędzy ludźmi, którzy z nie do końca zrozumiałych mi powodów gwałtownie naparli do przodu. Za słaby byłem. Upadłem. I biegli płaczący po nagim człowieku. Tak to osiągnąłem po chwili koniec kolejki. Nie mogłem już jednak dotrzymać jej kroku. Uznałem, że poleżę niewiele myśląc. „POZOSTAŁA JEDNA MINUTA DO AUTODESTRUKCJI. CAŁY PERSONEL PROSZONY JEST O NATYCHMIASTOWĄ EWAKUACJĘ". Gdy tak leżałem ładny widok miałem przez okno. Na gwiazdy porozrzucane po zimnym kosmosie będące tłem dla kilkudziesięciu kapsuł zawieszonych we wszechogarniającej pustce. Wciąż brzmiał alarm i krzyk i płacz. Ja leżałem niewiele myśląc. Dobrze mi zrobiła ta hibernacja. I dobrze, że się już nie gniewamy, Podłogo.

 

„PÓŁ MINUTY DO AUTODESTRUKCJI". ...Mmm. Pani Kalkulator Główny skutecznie zagłuszyła moje cierpienie spowodowane kolejnym skurczem. A skurcze ostatniej fazy są szczególnie okropne. Więc to już ostania faza.

 

To dobry znak.

 

Teraz coś poróżniło mnie od innych pasażerów. Ja jeszcze żyłem, a oni już nie. Jedna z kapsuł się otworzyła. Przez jej właz wyleciało ponad osiem zamarzniętych ciał. „DZIESIĘĆ SEKUND DO AUTODESTRUKCJI"... „DZIEWIĘĆ"... „OSIEM"... „SIEDEM"... „SZEŚĆ"... „PIĘĆ" Mmmm... „CZTERY"... mmmm... „TRZY"... t... się... „DWA".... naswa... skh... „JEDEN" hhhmmm

 

10 stycznia 2004

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Nazareth 16.12.2015
    Wciągające opowiadanie, przeczytałem z ciekawośćią. Świetny pomysł, dobry styl, podoba mi się twój humor. Jedyne co mi się nie podobało to narracja. Dlaczego zdecydowałeś się ją prowadzić w czasie przeszłym jeżeli bohater ginie ze statkiem? Uważam, że prowadzenie narracji w czasie teraźniejszym było by nie tylko bardziej logiczne ale sprawiłoby, że cały tekst byłby bardziej dynamiczny. Za całokształt zostawiam 4.
  • ukasz 16.12.2015
    niby oczywiste, więc rozumiem twój punkt widzenia. szczerze powiedziawszy to nawet na to nie wpadłem, gdyż z jakiegoś powodu mnie osobiście razi prowadzenie narracji w czasie terazniejszym. dzięki za zainteresowanie, miłe słowa i ciekawe spostrzeżenia.
  • ukasz 16.12.2015
    wait a minute... ponadinterpretujmy sobie, ok? protagonista opowiada niekiedy o rzeczach, z których nie zdaje sobie sprawy ("nie mogłem rozumować w ten sposób..." itp.) Wynikać stąd by mogło, że zdaje relację z przeszłych wydarzeń, post mortem jakoby. metafizyka, panie. a to ci zagwostka, nie planowałem takiego obrotu sprawy, patrzajcie narody jak zaskakują autora jego własne wytwory. to nie sf a fantasy jednak, ech :) dziękuję pięknie za pomoc i pozdrawiam.
  • Nazareth 17.12.2015
    Nadinterpretacja, faktycznie, ale trzyma się kupy! Trzeba to tylko ładnie czytelnikowi zaznaczyć. "Gdy mój duch uleciał ze zgliszczy statku i zajął swe odwiecznie należne mu miejce wśród gwiad..." itd. Rewelacyjne nawiązanie Jungowskiej nieświadomości zbiorowej. Pogratulować!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania