13. Wicher weny

„Jesień minęła już dawno, złote i krwiste liście z drzew spadły i na wiór się zeschły, potem przymrozki coraz śmielej sobie poczynać zaczęły, że w piecach w całym dworze rozpalać trzeba było. Po przymrozkach solidne mrozy chwyciły, szyby w oknach wymalowały w baśniowe wzory, stawek lodem skuły, zwierzęta w lasach wyszczypały. Adwent już się zaczął, a z nim przygotowania do Bożego Narodzenia ruszyły. Jajka trzeba odkładać, bo na ciasta i bułki dużo zejdzie. Mak przemielić. Dobrze chociaż, że kapusta sama się kisi, a i grzyby przy suszeniu roboty nie wymagają. Urszula i bez kapusty z grzybami miała pełne ręce roboty, a głowa ją bez przerwy bolała od planowania, pamiętania, przypominania i dozorowania. I jeszcze z Marcjanną taka zgryzota, siedzi całymi dniami w komorze, popłakuje, mamrocze coś pod nosem, Antoniego na książki namawia, a przecie to wielkie wydatki, gdzieżby teraz, przez Narodzeniem Pańskim takie ekspensa czynić. Pomagać w domu nie chce, a tu przecie tyle ludzi się zjedzie, Karolinę z całą rodziną Urszula zaprosiła, myślała sobie, że może dla Marcjanny to rozrywka jaka będzie, bo Zofia niewiele od niej starsza, i dzieci czworo, to zawsze weselej w domu i pogodniej. Teraz trochę Urszula tego zaproszenia żałuje, Marcyśce na humory nie pomogło, a Karolina gotowa cały czas świąteczny do cna skwasić. Zofia się ważyć nie będzie, ale pewnie matce niejeden pomysł podsunie: a to kurz gdzie w kącie wynajdzie, albo bułki drożdżowe uzna za niewyrośnięte, a jeszcze na Józefa psioczyć będzie lub na pierzyny zawilgocone… Po prawdzie, to ani bułki ani pierzyny Karolina dostać nie powinna, jeno suchy chleb i kostur na drogę! Tak jej haniebnie Joaśkę podebrała, wykorzystała Urszuli słabość wtedy na jesieni, gdy zdawało się, że Marcyśka w świat uciekła, na boku jej przyobiecała stanowisko w swoim dworze, i gratyfikację wysoką, a Joaśka zdradziecka połaszczyła się, za nic długą służbę u Urszuli w Rokoszanach mając. Bogu dziękować, że z Marcjanny ucieczką wszystko się pomyślnie i szybko wyjaśniło, bo tylu zgryzot naraz Urszula by nie przeżyła. Tak czy inaczej swoje odchorowała, dobry tydzień w łóżku przepędziła, okłady zimne stosować musiała, ażeby nerwy uspokoić, a do jedzenia tylko rosół i suchary jej Joaśka nosiła, bo lekkie jedzenie jeno jej służyło. Tak, wtedy jeszcze Joaśka doglądała swojej pani, chociaż już po słowie z Karoliną zapewne była, bo ledwo Urszula niemoc zwalczyła i z alkowy wyjść mogła, zaraz Karolina sakwojaże wyszykowała, do powozu zapakować kazała, Antoniemu sprawę Joaśki przedstawiła i tyle ją widzieli. Żmija fałszywa, a do tego tchórzem podszyta, śmiałości nie miała z własną siostrą kwestii omówić, jeno z mężczyzną, który, wiadomo, domem i służbą mniej się zajmuje.”

Ruszyłam, ruszyłam! Może już teraz mi łatwiej pójdzie, bo jak dotąd więcej o powieści pisałam, niż samą powieść. Przy babskich rozważaniach czuję powiew weny, co ja zresztą gadam, jaki tam powiew? Wicher czuję, huragan, torrrrnado! Widzę wszystkie te kobiety, nie tylko oczami duszy, ale jakby po moim własnym domu się kręciły, Urszula w kuchni roboty dogląda… ale kto tam w kuchni pod jej nadzorem pracuje? No nie ja przecież! Dobra, patrzę dalej. Marcjanna w sypialni na górze w pierzynie się kokosi i w batystową chustkę posmarkuje… Niech to drożdżowy zakalec, skąd ja jej wezmę batystową chustkę, może jeszcze koronką obszytą? No cóż, chyba jednak przestanę patrzeć, jak mi się po domu pętają, mimo braku dziewek służebnych i chusteczek batystowych, a zajmę się dalszym pisaniem porywającej powieści historycznej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania