1410 Grunwald (Tannenberg), Weltmeisterschaft i klozet.
Na Słońcu
Jest rok 1410. Rozpoczyna się przepiękny dzień. Ptaki radośnie świergocą, niedźwiedź kąpie się w rzece, a zając zajada liście kapusty. Licznie zgromadzeni ludzie śpiewają: „An da da de, an da da de”. Większość z nich dosiadła koni. Ich ubiór wydaje się całkowicie osobliwy — na głowach mają blaszane hełmy, a dłonie, ramiona i nogi również pokryte są metalem. Prawie każdy trzyma białą tarczę z czarnym krzyżem. Słońce praży wprost na nich.
– No gdzie oni są? Siku mi się chce! – krzyknął jeden z tych przedziwnych ludzi.
– Nie wiem, panie. Mirek i Lukas Von Poldi wiedzą więcej. Podobno byli u polskiego króla. Wręczyli mu najnowsze miecze.
– Co?! Takie cacka oddaliśmy za darmo?
– Nie było innego wyjścia. Musimy coś zrobić, żeby wyszli z tego lasu.
– Jak to?
– Panie, my ich wyzywamy od najgorszych, a oni nic sobie z tego nie robią. Nic a nic! Siedzą w lesie i żłopią miód.
– Co?
– Tak! Takie ceregiele. Mirek im jeszcze powiedział, że jak o dwunastej, to o dwunastej, a oni mu podobno odpowiedzieli, że nie umawialiśmy się na dokładną godzinę.
– Co? Takie hece?!
– Tak, panie. A mój koń spragniony. Sterczymy na tym słońcu od kilku godzin. Jak nie dostanie wody, to nawet kilometra nie przebiegnie.
– O, patrz! Wychodzą z tego lasu?
– Gdzie, panie? Ja ich nie widzę.
– Tam! Jeden wychodzi, drugi… a jest i reszta! Milion ich! Rany Julek!
– Gdzie?! Panie, przecież tam nikogo nie widać.
– Wyciągam miecz i idę do walki!
– Eee, ludzie… Ulrich dostał jakiegoś kuku na muniu. On widzi polskie rycerstwo, a tam nikogo nie ma! Niech on już dziś nie walczy. Coś mu odbiło, jeszcze nas swoich mieczem pokroi.
A gdyby tego dnia spadł deszcz…
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania