15. Nie piszę, do stu tysięcy bezgłowych gąsiorów!

Przecknęłam się dziś sporo przed budzikiem, więc miałam czas, porozważać, dlaczegóż to moja porywająca powieść tak wolno postępuje. Niemrawe postacie? Niemożliwe! Rozlazła Marcyśka, zdaje się, nabrała zainteresowań literackich, jej matula na swoją siostrę (oraz siostrzenicę) powarkuje, Helcia w swojej pustelni nie całkiem wyblakła, bo jak trzeba było Marcjannę, której łuski z oczu opadły i prawie w stupor popadła, ratować, wzorowo się spisała. Prawda, faceci wciąż lekko niewidoczni, Antonio pseudo Kogut Ognisty tylko trochę się może spośród nich wyróżnia. Niestety, nic nie poradzę, że płeć męska jest jakoś mniej interesująca. Ozorami nie mielą, z domu nie uciekają, służących nie podkupują, do wąsików muszkieterskich nie wzdychają, to co w nich ciekawego?

 

Męskie wzdychanie do muszkieterskich wąsików? W tamtych czasach? Opanuj się, kobieto!

 

Dobrze, skoro nie bezkrwiste i woskowe postacie, to gdzie leży problem? Marna akcja? Niemożliwe, powozami się po traktach rozbijają, Marcycha zakochana, kawaler zwiewa (choć nie przed nią)… i tajemnica jest mroczna przed lat, wszystko jak trzeba!

 

I wtedy, wciąż rano, czyli głęboką nocą, jak to na koniec października, chciałam sięgnąć po książkę, ponieważ nie wymyśliłam, dlaczego tak marnie mi idzie. Owo pisanie. Wówczas mnie olśniło: nie piszę, kurza stopa, bo czytam! Nie wiem, czy cudze powieści bardziej zajmują mi czas, czy raczej onieśmielają, bo ja wciąż na początku tej drogi, ale cóż to w końcu za różnica? Ważne, że mojego dzieła nie przybywa, perypetie bohaterów kuleją, a czas płynie…

 

„Karolina zerwała się z łóżka zanim jeszcze kur zapiał. Nie oznaczało to wcale, że spać nie mogła i nocą wstała, nie. Po prostu w grudniu koguty spały jak susły, aż się nie przejaśniło, więc kiedyś tylko Kalasantego budziły, kiedy jeszcze żył, bo ona i cała służba dawno już na nogach była. Dzisiaj jednak dzień był szczególny. To dziś bowiem cała rodzina, ona, Zofia, Teodor i wszystkie dzieci jechali na całe Narodzenie Pańskie do Rokoszan. Urszula z Antonim pierwszy raz ich na ten wyjątkowy czas zaprosili i aż do Święta Trzech Króli zostać ubłagali.”

 

Teodor? A kto to taki?

Mąż Zochny-Gospochny? TEODOR? No naprawdę, nie podejrzewałam siebie o taki zasób imion rzadkich. Teodor! Jak pies docenta z „Alternatyw”!

Hmmm, jednak przez to imię wreszcie mi się postać trochę krystalizuje. To już coś. Postęp. Teodor. Teodorro. Teoś. Tociek. Dorek-Odorek. Nie, nie, Teodor to Teodor, żadnych zdrobnień ani przeinaczeń. Na pewno nie podgolony zażywny sarmata z kontuszowym pasem na krośnie tkanym. Raczej chudy, wysoki. Kostyczny, o! Formalista i suchar. Umęczony marudnym teściem i despotyczną teściową. Uciekający w zacisze gabinetu przed dziećmi. Z zacięciem urzędniczym, więc męczy się na wsi, pianie kogutów go drażni, bydło rogate i pozostałe mu śmierdzi, gęsi go po łydkach szczypią, wiejskie psy obszczekują… Koty tylko lubi, bo chodzą swoimi ścieżkami, nie łaszą się ani nie hałasują. Jaj nie je, mięsa nie spożywa. Kasza, twaróg i ziemniaki.

Świetnie, udało się rozwiązać problem nijakiego męża Zofii. Nie będzie nijaki, a do tego całkiem rokuje. Nie wiadomo, co z takiego frustrata wyskoczy. Skoro ani rodzina mu nie odpowiada ani otoczenie, to możliwe, że będzie się działo, jak już mu te troczki w gorsecie pękną! Przenośnie w gorsecie, oczywiście.

Na czym to ja… aha, Karolina wstała przed kurakami i wyjazd szykuje.

 

„Od tygodnia już kufry służba pakuje, Karoliną z Zofią doglądają, żeby niczego nie zabrakło. Wyjazd przecie umówili długi, ze trzy niedziele będą w gościnie, więc na wszystkie zdarzenia człowiek musi być gotowy. Karolina aż stroje żałobne spakować kazała, także swój ubiór trumienny, człowiek nigdy nie wie, wieczorem głowę w pościele kładąc, czy rano jeszcze tę głowę podniesie. Kto się Boga boi, ten na śmierć gotowy zawsze być musi. Z tej też przyczyny wczoraj wszyscy do spowiedzi przystąpili, ksiądz dobrodziej uszanował przygotowania do podroży i u nich we dworze sprawę załatwił, że do kościoła do konfesjonału jechać nie potrzebowali i wiele czasu nie zmitrężyli. Dobry ksiądz im się trafił, każdego w kłopocie wspomoże…

Inna rzecz, przeszło przez myśl Karolinie, że ksiądz głodny ni spragniony po odbyciu posługi nie odjechał, a i jeszcze sakiewkę brzęczącą na potrzeby kościelne mu wręczyła.

Czy aby na pewno wszystko spakowane? Odzienie na każdą okazję, łakocie dla gospodarzy… Urszula może się tym dotkniętą poczuje, jako że za kucharkę wyśmienitą się uważa, a po prawdzie niewiele się myli. Jadło u niej zawsze doskonałe, trunki wyborne, jeno porcelana poszczerbiona trochę. Nie godzi się Narodzenia na obtłuczonej zastawie świętować, dlatego Zofia wczoraj pół dnia swój serwis pakowała, najlepszy, ten, który w posagu mężowi wniosła. Żeby on chociaż docenił! Mężczyzna, wiadomo, na malunkach i wrąbkach się nie wyznaje, ale gdyby chociaż jadł z tych talerzy jak to głowie rodziny przystoi! A on kaszy skubnie, marchwi z rosołu spróbuje, wodą popije i już od stołu odchodzi… Sromota z nim będzie w Rokoszanach, toć Urszula odmierza, sieka, gotuje i piecze, a Teodor nawet nie spojrzy! Kapusty nie ruszy, ryba na niego złym okiem patrzy, chyba tylko suszone śliwki do gustu mu przypadną…

Jak tu Urszulę przekonać, żeby choć na same święta swoje smakołyki na lepsze talerze wyłożyła? Karolina postanowiła po drodze obmyślić fortel jaki, żeby siostrze piękną porcelanę na stole postawić, a te jej połamańce do kredensu schować i jeszcze jej przy tym nie urazić. Niełatwe to będzie, niełatwe.

Pierzyny i koce też spakowane, Karolina do dziś jeszcze mróz w kościach czuje po jesiennym u siostry pobycie. Zimno tam u nich, aż człowiek zęby zaciska, a jak w pokojach nienapalone to i pościel wilgotna, lepiej się zabezpieczyć i swoje przywieźć.

Cały jeden kufer zawalony Teodora szpargałami! Księgi jakieś wiezie, papierzyska, butle z atramentem i chyba nawet on sam dobrze nie wie, co jeszcze! Karolina nie mogła swego zięcia zrozumieć, a i córki tym bardziej. Już przed ślubem widać było, że życie wiejskie mu nie w smak, kaczki od gęsi nie odróżnia, z obory mu zalatuje, owsa w polu na oczy nie widział, pewnie nie wie nawet, z czego się cukier robi! Najchętniej do Warszawy by jeździł, księgi przeglądał, gazety czytał, szczęście, że Zofia pieniędzy na takie zbytki mu nie daje. Więc siedzi wiecznie w pokoju zamknięty, papierzyskami obłożony, blady, półślepy od tego czytania i pisania, a pożytku z tego żadnego! Pisarczyk taki, a dzieciom na dobranoc opowiastki nie powie, żeby szybciej posnęły! Cały dom i obejście na Zofii głowie, prawie bez pomocy musi sobie radzić, bo Karoliny rad słuchać nieskora. Przecie niedaleko siebie mieszkają, mogłaby Karolina codziennie córkę swą wesprzeć, na duchu podnieść.”

 

Na duchu podnieść, jasne. Jakby wciąż po tym Teodorze jeździła jak po łysej kobyle, mogłaby w końcu do domu własnego już żywa nie wrócić. Zofia nie zapowiada się na taką, co na krytykę swojego obejścia i inwentarza pozwoli. Nawet własnej matce. A mąż to inwentarz, szczególnie taki gospodarsko niegramotny.

 

Ja za to jestem bardzo gospodarsko gramotna. Śniadanie muszę robić i inwentarz z łóżek wyrzucać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania