167/124
W związku z ostatnimi wydarzeniami przypomniało mi się, jak na studiach, podczas dwutygodniowego pobytu na oddziale wewnętrznym, siedziałem pod gabinetem lekarza gastrologa. Przede mną czekało trzech pacjentów. Pierwszy, wychodząc, usłyszał od lekarza:
– Do widzenia.
Drugi, wychodząc, również usłyszał:
– Do widzenia.
Trzeci usłyszał:
– Żegnam.
Kontakt z dzielną służbą zdrowia zazwyczaj obfituje w groteskę i ironię sytuacyjną.
Pierwszą wizytę na SOR, z tego co pamiętam, zaliczyłem w zerówce. Bawiliśmy się w wyścigi zaprzęgów. Na świetlicy w szkole, z niewiadomych przyczyn, znajdowała się dość sporych rozmiarów dziura w posadzce. Głęboka – jeśli moja wyobraźnia nie szaleje – do połowy uda. Jako dzieci wykoncypowaliśmy sobie, że urządzimy wyścigi zaprzęgów wokół niej, co tylko świadczy o jej rozmiarach.
Zabawa polegała na tym, że jedno dziecko kucało, wyciągało ręce przed siebie, drugie łapało je za kończyny i na wyścigi – przeciwko drugiej parze – ciągnęło wokół dziury. Stało się tak, że chłopak, który robił za rumaka (imienia nie pomnę), wmanewrował mną do tej dziury. Chcąc mnie wyciągnąć za ręce, oskalpował mi brodę. Uraz wymagał interwencji chirurgicznej, brodę trzeba było zszyć. Do szkoły wezwano pogotowie i mamę.
Na SOR-ze szyto mnie na żywca. Moja mama później wspominała, że to był jak dotąd jedyny raz, kiedy jechała karetką na sygnale, i że fajnie tak, jak auta się „rozstępują”. Jeśli chodzi o mnie, to jakoś inaczej to zapamiętałem.
Za drugim razem trafiłem na SOR w wakacje po komunii świętej, czyli w drugiej klasie podstawówki. Jako prezent komunijny dostałem niebieskiego BMX-a. Wykonywaliśmy jakieś ewolucje rowerowe, a że mój BMX należał bardziej do rowerów BMX-opodobnych – bo był okropnie ciężki – skończyło się awarią i wylądowałem na SOR, z wodą w kolanie. Wodę miał ściągać mi ordynator, bo, jak stwierdził, chciał sprawdzić, czy jeszcze coś pamięta. Na szczęście w moim przypadku medycyna okazała się bezradna i pacjent wyzdrowiał bez pomocy.
Kolejnym razem zawisłem na szpikulcu od ogrodzenia, w wyniku czego wyrwałem sobie dziurę w ręce. Na zgięciu łokciowym, od wewnętrznej strony, wyrwałem kawałek skóry aż do „żywego mięsa”. Moja mama chciała zastosować metodę blacharską i „wyklepać” – niestety nie pomogło, musiało skończyć się szyciem.
Chirurg, który zdejmował mi dziewiętnaście szwów, zionął sakramencko spirytusem. Na moją uwagę, że czuję, jak żyłki wbijają się w skórę, ale od środka ciała, powiedział:
– Przyzwyczaisz się.
Nie przyzwyczaiłem się. Finalnie musiałem skalpelem rozcinać sobie ranę i pęsetą wyjmować pozostałości po szwach.
Wizyty z naderwanym mięśniem uda, wybitymi kośćmi palców u nóg i śródstopia czy wyjmowanie opiłków metalu z oka nie wyróżniały się niczym specjalnym. Dopiero wizyta z wybitym palcem serdecznym u prawej ręki zapisała się jako godna uwagi.
Lekarz, który nastawiał mi palec, w trakcie zabiegu powiedział – cytuję:
– Upsss.
Po czym kazał mi obkładać rękę kapustą i Altacetem na zmianę. Co może oznaczać „ups” podczas zabiegu? Jak łatwo się domyślić – nic dobrego. Ręka spuchła jak bania. Dłoń, palec – wszystko trzeba było usztywnić razem z nadgarstkiem aż do samego łokcia, bo lekarz wyrwał mi palec z torebki stawowej. Ups.
Innym razem, gdy potrącił mnie samochód, wygonili mnie z poczekalni i zamknęli w śluzie. Na czas dezynfekcji oddziału. Wiecie – czasy groźnego wirusa kataru. Syreny, opadający dym – takie tam.
Zapomnieli o mnie i zostawili zamkniętego w śluzie. Dopiero człowiek, który zajmował się zagazowywaniem po całym zabiegu, sprawdzając, czy oddział został dobrze wywietrzony, znalazł mnie. Zdziwiony i zakłopotany zapytał, co tam robię, bo przecież kazali personelowi wszystkich pacjentów przenieść w inne miejsce. Jak gdyby nigdy nic wziął wózek i wypchnął mnie na zewnątrz – co bym zaczerpnął świeżego powietrza.
Ostatnio, jak zgarnęło mnie pogotowie na SOR z bólem w klatce i „dość” wysokim ciśnieniem, na izbie przyjęć grało AC/DC – Thunderstruck. Wyobrażacie to sobie? Ciemna noc, klatka piersiowa napierdziela, serce chce z piersi wyskoczyć, skołowany nie za bardzo wiem, co się dzieje. Pielęgniarz asystuje, żebym w ogóle trafił w otwór wejściowy, a tu sobie pyka perkusyjka i:
„Thunder! Aaaaaaa! Thunder! Aaaaaaa! Thunder! Thunder….”
Taka ironia sytuacyjna.
Zanim mnie zabrali, zrobiłem życiówkę: 167/124/90 – taki rekordzik. Potwierdzony komisyjnie. Przez całkowicie niezależną komisję totalnie randomowych ratowników medycznych.
Po tym wyczynie musiałem udać się na „serwisówkę” do kardiologa. Podczas wizyty usłyszałem, że teraz będziemy się częściej widywać. Coraz częściej, aż w końcu przestaniemy. Logiczne. Jednak po głębszym zastanowieniu nie jestem pewien, czy dobrze zinterpretowałem te słowa. Zaczynają mnie ogarniać wątpliwości. Trafił mi się kardiolog z czarnym poczuciem humoru. Poważnie. Na odchodne zapytał, czy znam motto NFZ.
Znam. Niestety.
Brzmi ono: Czas leczy rany.
Zaraz po wizycie zaprosił mnie do znajomych na Facebooku.
Teraz ciągle się zastanawiam, jak mam to rozumieć. To dobrze, że mnie zaprosił, czy…?
Komentarze (1)
PS - * W świetlicy
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania