Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

*18+* Ciałoprzestrzeń 20 - Zamarznięte koszmary (science fantasy)

Baza Para Palaaka zajmowała wnętrze asteroidy, na pasie tworzącym ziemię niczyją między terytoriami dwóch najbardziej znaczących bloków politycznych w znanym Kosmosie – Paktu i Wspólnoty.

Takie położenie dawało możliwość wysyłania ludzi na tereny jednych i drugich. Przenosiciele, którzy sterowali transporterami, należeli do prywatnej „stajni” Aldargona.

Torik przez kilka dni cierpiał, gdy zaś atak choroby był lżejszy, odpoczywał. Stan jego organizmu nieco się poprawił dzięki lekarstwom. W ramach pożywienia raz na jakiś czas wypijał surowe jaja astrodaktyli, których nikt nie chciał jeść. Organizm Drapieżcy najlepiej przyjmował surowe jedzenie. Kiedy wezwano go na akcję, umył się, przebrał i w miarę trzeźwym krokiem przedostał na transporter. Po przejściu ontostazy znalazł się w opuszczonej, skromnej świątyni bóstw podróży. Tam czekał cały zespół. Żołnierze Para, pojazdy pancerne na gąsienicach, zebrani z różnych stron kosmosu indywidualni bądź pracujący w niewielkich grupach najemnicy. Torik, przygotowując się na podróż na właściwą stację, wziął całą garść lekarstw. Całą drogę spał.

Obudził go dopiero wrzask jednego z najemników, obwieszczający, że są już na orbicie.

Pracownicy zaplecza uwijali się jak mrówki. Z kompletów grubych strojów, potrzebnych do przemieszczania się w skutej lodem krainie, pozostał już tylko ten przeznaczony dla Torika. Nałożył izolacyjną bluzę i kalesony, na to założył gruby kombinezon, nogi otulił onucami, włożył do butów łączonych ze spodniami metalowym zapięciem. Na plecy narzucił jeszcze futrzaną kurtę. Na głowie miał czapę, maskę i gogle śnieżne. Wyglądał jak w owadzim pancerzu.

Żołnierze Para nosili szare mundury, za to mundury najemników były popielate i oznaczone emblematami danej grupy. Torik został przyporządkowany do oddziału składającego się głównie z najemników. Dowodził nim Attal, snajper. Towarzyszyła mu Kamaris, z dumnego i rycerskiego ludu Arklanian – nie rozstawała się z mieczem, niezależnie od okoliczności. Oboje mieli spory posłuch wśród ludzi, nie tylko tych z którymi przybyli. Spośród najemników uwagę Torika zwróciła jeszcze kobieta w kulistym hełmie, przez który widać było jedynie zarys twarzy. Całą jej sylwetkę otulało, zwisając pasmami, długie i gęste futro z jakiegoś stworzenia.

Operację zleciła mafia, ale miała charakter militarny. Wysłano ludzi do walki z wrogiem, który zmógł niejedną, znacznie większą armię. Tak naprawdę powodzenie misji zależało od tego, czy ktokolwiek dotrze do stacji i zdoła ją zdezaktywować. Choćby to miała być jedna osoba.

Tak można było interpretować rzucenie ogromnych środków – ludzi nie było aż tak wielu, nieco ponad setka, ale mieli oni nowoczesny sprzęt, mnóstwo amunicji, racji, lekarstw, wytrzymałej elektroniki, a co najważniejsze – śniegołazy, zdolne transportować żołnierzy przez ciężki, zamarznięty teren. Jeden śniegołaz mógł pomieścić szesnaście osób. Pojazdów było dziewięć. Za dużo względem wysłanych na misję oddziałów, lecz wzięto pod uwagę dodatkowe zapasy oraz rezerwę w razie awarii lub zniszczenia.

Planetę zamieszkiwała zdziczała populacja. Rozsiana nieregularnie, głównie w górach, gdyż tam najłatwiej było o wodę. Tubylcy, o ile jacyś przetrwali, byli raczej wrodzy.. Innym zagrożeniem była miejscowa fauna, choć zakładano, że wymarła przez mrozy. Ponadto, ludzie Aldargona dotarli do informacji, zgodnie z którymi Wspólnota wysłała w tajemnicy oddział specjalny na ratunek stacji, co skończyło się fiaskiem. Dalszych działań nie podejmowano – za to członkowie ekspedycji Para mogli zdobyć cenne informacje. Wszystkich informacji, z przerwami na momenty uśpienia powodowanego lekami, Torik słuchał siedząc w jednym ze śniegołazów. Maszyny upchnięto w lądowniku, który miał przetransportować operacyjną grupę na powierzchnię planety. Lądownik, zdolny utrzymać tony sprzętu, kosztował fortunę. Z daleka wyglądał jak ćma. Ruszył w stronę planety. Torik tracił przytomność, czując jedynie ogromne turbulencje. Lądownik spadał dosyć krótko, sterowany zdalnie. Gdy trafił na powierzchnię, przez wiele metrów rył w podłożu, trzęsło się tak, że można było odgryźć sobie język. Gdy wstrząsy ustały, jeszcze chwilę nikt się nie ruszał. A potem wylegli do lądownika na przerwę. Było to potrzebne dla oswojenia się z warunkami grawitacji. Wielu żołnierzy wymiotowało. Ostatnie posiłki, papierosy, porządkowanie i sprawdzenie sprzętu. Torik leżał oparty o śniegołaz, nie rozmawiał z nikim. Obraz wirował mu przed oczami. W końcu, gdy odzyskał sprawność, jakoś wtoczył się do pojazdu i zajął swoje miejsce.

Pasażer obok zaoferował mu spirytus, ale odmówił. Wszyscy dostali swoją porcję alkoholu, musieli się czymś rozgrzewać. Teraz, kiedy byli gotowi wyruszyć, usiedli w fotelach. Masywna brama lądownika pojechała do góry, wpuszczając oślepiające światło, mroźne powietrze i wiatr, szalejący wewnątrz transportowca. Pierwszy śniegołaz, który się wytoczył, wypchnął przednią część pancerza, dzięki czemu służył jako pług śnieżny i mógł torować drogę pozostałym. Kiedy wszystkie wyjechały, ustawiły się w trzech szeregach. Lądowanie miało miejsce na płaskowyżu, dzięki czemu teren był w miarę przyjazny poruszaniu się, na tyle, na ile mógł taki być w warunkach permanentnej zimy. W środku trójszeregu jechał śniegołaz z zapasami paliwa. Był wyposażony w dystrybutor pozwalający na przekazanie rezerw innemu pojazdowi, jednocześnie w razie awarii, kanistry z wysokiej jakości mieszanym paliwem można było prędko przenieść na inne pojazdy. Trzy śniegołazy miały również po dwóch stronach kosze z pojazdami-ślizgaczami – po zewnętrznej, gdyby trzeba było z nich skorzystać w warunkach spokojnych, po wewnętrznej stronie kolumny, w razie konieczności walki na ślizgaczach, które można było wysłać spomiędzy wozów, tworzących mobilną twierdzę. Teraz cała praca spoczywała na barkach załóg poszczególnych śniegołazów. Maszyny mozolnie pokonywały ośnieżony płaskowyż. Droga stała się węższa i zaczęła opadać. Dla bezpieczeństwa, śniegołazy musiały pojechać po kolei. Gdy dotarły na dół, pojazd na czele trafił w niespodziewaną przeszkodę. Uderzenie zaskoczyło załogę i zatrzymało konwój. Śniegołazy z impetem zjechały na dół, stanęły, niektóre ze sobą się zderzyły. Trzasnęły głośniki, kierowcy przeklinali. Wóz, w którym jechał Torik, był trzeci. Mocno uderzył o kolejny. Dowódca załogi otworzył górny właz i wyjrzał, chcąc nawymyślać odpowiedzialnemu za wypadek. I na jego przykładzie stało się widoczne, że spekulacje co do wymarcia istot żywych na planetoidzie okazały się błędne.

Wielkie, drapieżne zwierzę, podobne ogoniastej i porośniętej futrem ogończy, albo stworzenia powstałego jako krzyżówka niedźwiedzia z koniem czy jeleniem, nie powstrzymało się przed rzuceniem po posiłek. Kilka innych stworów dopadło nieszczęśnika, nie dając mu żadnych szans. Inny stwór, czując źródło ciepła, skoczył na wóz i dopiero wtedy ktoś pomyślał, żeby zamknąć właz. W ostatniej chwili. Mięsożercy z mroźnej krainy skakali na wozy, bodli je, krążyli i zastanawiali się, jak wejść do środka. Działa śniegołazów miały za krótki zasięg. Jeden z nich zresztą, próbował uciec do tyłu i pojechał górskim zboczem, odłączając się od grupy. Żołnierze zbroili się, gotowi wyskoczyć osobiście, jednak groziła im śmierć z rąk stworów biegających po wozach. Wojownicza Arklanianka wstała, chwyciła miecz i ruszyła w stronę włazu. Torik nie zgodził się na to. Uznał, że to on pójdzie, pragnąc, aby jego koszmar się skończył – postanowił odwrócić uwagę stworów. Wychowana w bohaterskich tradycjach swych przodków kobieta protestowała, lecz Attal, który przejął dowodzenie po śmierci dowódcy, skinieniem głowy polecił jej zostać i przygotować pistolet. Jeden z żołnierzy chciał dać Torikowi nóż, lecz ten odmówił. Wolał obie ręce mieć wolne. Na znak wyskoczył z włazu i bijąc na oślep, ufając instynktom, uderzył tam, gdzie czuł obecność przeciwnika. Nie mylił się, Pierwszy z mroźnych łowców otrzymał cios w żebra, który uniósł go aż na pobliskie skały. Zwierzę zaskamlało, zszokowane.

Kolejny stwór rzucił się na Torika świadomie, powalając go na brzuch, lecz trafił go laserowy pocisk. Ogień nie odstraszał zdesperowanych zwierząt. Garnęły się, chcąc pożreć Torika, a załogi wozów słały w ich kierunku kule i wiązki. Wreszcie drugi wóz wypchnął pierwszy, zaklinowany w przeszkodzie, którą okazało się leże marznących stworzeń. Konwój pojechał w ósemkę. Z pojazdem, który próbował się wycofać, utracono łączność. Drapieżne stwory atakowały śniegołazy do utraty własnych sił. Pojazd zamykający pochód, posłał serię z działa w tył, mając nadzieję że trafi przeklinane przez wszystkich stwory. Ofiar, poza nieszczęsnym dowódcą, nie było, za to wóz, który zaginął, miał dodatkowe zapasy i to mogło martwić. Ekspedycja ruszyła w dalszą drogę. Torik zapadł w sen.

Kurzawa opadła. Znów, na krótko, wyszło słońce. Kierowcy chcieli pokonać jak najdłuższą drogę zanim pogoda znów się pogorszy.

Nagle, załoga pojazdu jadącego na czele dostrzegła pęknięcia na podłożu..

Wjechali na zamarznięte jezioro. Możliwe do przebycia piechotą, ale nie śniegołazem. Kolumna ponownie stanęła, rozpoczęła mozolne wycofywanie. Do pierwszego wozu podłączono łańcuchy, aby pozostałe mogły go wyciągnąć. Wóz z czoła znalazł się na brzegu w ostatniej chwili. Lód załamał się, trysnęła woda.

W interkomie rozgorzała kłótnia.

– Na mapach nie ma żadnego jeziora! Musieliśmy zboczyć z kursu!

– Jak zboczyć z kursu, jak mamy obraz z satelity! Nawigację spieprzyli?

– Nie wiem. Musimy ustalić gdzie jesteśmy.

Zanim żołnierze zorientowali się w otoczeniu, dowódca zarządził rozbić obóz w bezpiecznej odległości od jeziora. Na drugim brzegu widać było drewniane chaty. Nic dziwnego że w miejscu, gdzie woda obecna była w tak dużej ilości, powstało osiedle. Niemożliwe było stwierdzić, czy wioska jest zamieszkana. Z punktu widzenia ekspedycji, lepiej żeby nie była.

A tego nie dało się wykluczyć, skoro w warunkach wiecznej zimy mogły przetrwać i drapieżniki. Dowódca wysłał zwiad. Dziewięć ślizgaczy po dwie osoby, wyłonione w drodze losowania. Żołnierz, który wyciągnął los kierujący go na zwiady, wcisnął go Torikowi, który niezbyt kojarzył, co się dzieje, obolały i otępiały. Wibrujący żeton wskazał właśnie jego. Wstał, niemal wypchnięty z szeregu. Ponieważ nie umiał niczym sterować, drugi żołnierz musiał usiąść za kierownicą. Torik usiadł za nim, czując się niezręcznie, gdy łapał współzałoganta za pas. Nie mówiąc o nim, który wzdrygnął się jak tylko Torik zbliżył się do ślizgacza. Jako właściwie niezdolny do używania broni palnej, Torik nie mógł się przydać w ewentualnym starciu. Za to gdyby doszło do walki wręcz, byłby nieoceniony. Wioska stała przy brzegu stromej skały. Zwiadowcy mieli za zadanie upewnić się, czy kolumna zdoła przez nią przejechać. Zbocze skały było porośnięte zmarzniętymi drzewami, przez co jeszcze trudniej było je pokonać. Najkrótsza droga do stacji, której cień był już wyraźnie widoczny przy sprzyjającej pogodzie, wiodła właśnie przez wioskę.

Zwiadowcy ruszyli w stronę wioski, pod dowództwem Lydawa, doświadczonego weterana. Nie spodziewali się ciepłego przyjęcia, ale grad strzał, bełtów i włóczni zaskoczył ich. Grupa rozpierzchła się, ale ślizgacz z Torikiem i jego towarzyszem nie miał takiego szczęścia. Jeden bełt trafił w ślizgacz, rozprysnęła się żrąca, płonąca substancja. Pojazd wyrzuciło do przodu. Z chat wybiegli odziani w grube warstwy skór tubylcy i rzucili się na kierowcę, przebijając go włóczniami. Torik stracił hełm, ale radził sobie o wiele lepiej, choć walczył sam z dziesiątką dzikich. Przejechały ślizgacze, padła seria strzałów. Kilku tubylców oberwało, większość uciekła z powrotem. Torik, unikając ognia z jednej strony, a tubylców z drugiej, rzucił się między chaty. Jakieś dziecko z butnym wyrazem twarzy chciało zaatakować go włócznią, jednak chwycił ją, wyjął dziecku z ręki i uniósł groźnie drzewce. Dziecko, przekonane że otrzyma cios, skuliło się, wtedy z chaty wyskoczyła matka i je zabrała. Torik spojrzał w kierunku chaty, widział że matka i dziecko cali drżą. Patrzył chwilę, złamał włócznię i pobiegł w inną stronę.

Dzicy otoczyli trzy ślizgacze. Broniły się zażarcie, jednak ktoś rzucił sieć i uniemożliwił ucieczkę. Pozostałe ślizgacze zdążyły już odjechać. Torik, widząc wśród unieruchomionych ślizgaczy jedyny ratunek dla siebie, podszedł do ciała zabitego towarzysza i zabrał jego nóż. Przeskoczył, przebił się z ostrzem w zębach przez walczących i rozciął sieć. Ślizgacze wydostały się, lecz żaden nie zabrał Torika, który uciekł w wyrwie powstałej w kręgu ludzkim, jednak poruszał się na piechotę. Leciały włócznie, świstały bełty ze żrącą substancją. Torik biegł po jeziorze, a za nim wściekły tłum. Widzieli to Attal i Kamarisa. Arklanianka, za aprobatą Attala, wzięła nieużywany ślizgacz i pojechała w stronę Torika. Mężczyzna upadł, kobieta była jednak na tyle silna, by obrócić i zabrać go sprzed nosa doganiającego pościgu, gdzie ludzie w skórach, podobni bestiom, już go doganiali . Leżąc na wznak na ślizgaczu, Torik został uratowany. Ludność z wioski ścigała ich do połowy jeziora po czym się wycofała.

– Uratowałaś mnie. Dziękuję. Powiedział Torik, siedząc na ziemi. Spoglądali na niego Attal i Kamarisa – mężczyzna z aprobatą ściskał ramię kobiety.

– Jak najwięcej z nas musi pozostać przy życiu. Uratowałeś trzech, zasłużyłeś na ratunek po trzykroć.

– Więc mam jeden ratunek. Arklanian – wart tyle co trzech.

– Skąd to znasz? - Spytał Attal, uprzedzając przyjemnie zaskoczoną Kamarisę.

– Spałem kiedyś z arklanianką.

Attal roześmiał się, spojrzał na towarzyszkę, nieco się wahając.

– Tak się składa, że on też – Kamarisa poprowadziła jego rękę, Attal objął ją w pasie.

Zrobiło się weselej, choć Torikowi - nieco szkoda. Ale i tak miał teraz większe zmartwienia, niż brak perspektyw towarzyskich. Pioruny odrętwiającego bólu rozszalały się na dobre.

Jeden z wozów wysunął antenę. Wskoczyła na nią ubrana w futro kobieta, po chwili z gracją zeszła.

Lydaw tymczasem wskazał listę celów, gdzie na zwiadach dostrzegł największą koncentrację ludności. Dowódca rozkazał zniszczyć wioskę ostrzałem z artylerii. Ekspedycją kierowali najemnicy – nie dyplomaci.

Wozy ustawiły się i wysunęły działa. Ogromne ładunki wzbiły w powietrze pył, drzazgi i śnieg. Wioska zniknęła w śnieżnych chmurach.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania