Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

*18+* Ciałoprzestrzeń 23 - Ostatni świt plemienia (science fantasy)

Torikowi przygotowano wygodne leże, gdzie nie nękany przez nikogo, czekał aż nadejdzie wróg. Hokka również oddaliła się wypocząć, choć w Toriku narastała nieodparta ochota pójść do Córki Płomieni i zapytać ją o wszystko, co wzbudziło jego wątpliwości.

Słodka, wolna od bólu bezczynność została przerwana o wiele wcześniej, niż myślał.

Była jeszcze głęboka noc, gdy wartownicy podnieśli alarm. Kobiety i dzieci uciekały w głąb jaskini, mężczyźni dobywali broni – włóczni, czasem kościanych szabli. Torik, spodziewając się wroga, chcąc również spłacić dług, pobiegł w stronę wejścia. Wszyscy szykowali bronie, ale czekali na rozkaz Torika, mającego naszyjnik dający mu autorytet. Kazał im zostać w miejscu. Już chciał przygotować się na atak wrogów, ale dzicy, którzy szli, podnosili ręce do góry.

Ktoś rozpoznał ich okrzyki.

Niespełna dwadzieścia osób, wraz z dwojgiem sań ciągniętych przez pociągowo-juczne, kopytne zwierzęta, zbliżała się i zapewniała o pokojowych zamiarach. Byli tam głównie starcy, kobiety i dzieci. Młodych, zdolnych do walki mężczyzn ledwie kilku.

Mężczyzna ze starszyzny wyszedł im na spotkanie pod eskortą. Rozpoznał plemię znad jeziora.

– Wszystko co nasze, wasze. Błagamy, pozwólcie nam zająć miejsce przy ognisku.

– Jesteście Plemię Oazy. Wejdźcie. Nas też wypędzono z siedzib.

– Które plemię?

– Słoneczna Rzeka.

Torik nie wiedział, o czym mówią, ale nie wyczuwał zagrożenia. To nie był podstęp.

Nikt nie był w stanie spać, gdy wyczerpani wędrowcy weszli. Mizerny dobytek, przywieziony na resztkach sań, wylądował wśród stale kurczących się, zgromadzonych w jednej z nisz zapasów. Torik rozpoznał w przybyszach uciekinierów z wioski, którą pomógł puścić z dymem. Wiedział, że przywódca grupy opowiada o tragedii, jaka ich spotkała. Nastroje zapanowały grobowe.

Oczekiwano waśni z klanem rywali, tymczasem jeszcze pojawili się groźni, wrodzy ludzie z nieba.

Torik wszakże czuł się bezpieczny. Nie do końca słusznie. Gdy leżał, w połowie drzemiąc a w połowie czuwając, usłyszał, że skrada się w jego stronę jakaś grupa. Wstał – ujrzał przed sobą uzbrojonych we włócznie i łuki mężczyzn. W grupie byli starszy plemienia, oraz przywódca przybyszów.

Przybiegła Hokka. Wskoczyła między Torika a uzbrojonych dzikich.

– Co mu chcecie zrobić!

– To najeźdźca! Groźny człowiek z nieba! - Odpowiedział jej jeden z młodszych.

– To nie do końca. Chyba go poznaję – mówił nowoprzybyły. On był wśród najeźdźców… ale jest inny, walczył uczciwie. Mógł zabić moją siostrę i jej syna, ale tego nie zrobił.

– Czyli ma swój honor – zdecydował starszy plemienia słonecznej rzeki.

– To na pewno nieprawda! Tylko on może nas ocalić przed Drzeworogami! – broniła go Córka Płomieni.

– Słusznie. Ale będzie walczył sam. Skoro jest potężnym człowiekiem z nieba, niech sobie radzi bez nas. Ma dług do spłacenia.

Konflikt został zażegnany. Ale ani Torik, ani Hokka, ani starszyzna, nie byli w stanie już zasnąć.

Nadchodziła godzina zapowiedziana przez Drzeworogów. Hokka oznajmiła, że zbliża się świt, po czym zniknęła, nim Torik zdołał ją zatrzymać. Mężczyzna wiedział, co robić. Nie zważając na zimno, zdjął ubranie, pozostawił na sobie jedynie kożuch, który łatwo będzie zrzucić, gdy przyjdzie czas przemiany. Kazał odstąpić wszystkim głęboko od wejścia do jaskini. Tam też, gdy miał dostatecznie dużo miejsca by móc manewrować, zrzucił kożuch i położył się na nim nago, skulony. Już sama groźba zamarznięcia sprawiła, że o wiele łatwiej było mu się zmienić, niż podczas bandyckiego spędu.

Pierwsze promyki wątpliwej jasności witał już w zmienionej postaci. Nie miał w tym wypadku takiego szczęścia jak ci, którym w trakcie przemiany rosła sierść, ale był odporny na temperaturę.

Gdy rozjaśniło się na tyle, że świt nadszedł definitywnie, przybył orszak wojowników wyposażonych w kusze i włócznie. Orszakiem przewodzili mężczyzna o twarzy pełnej bruzd i poszarpanych uszach, oraz kobieta w długich, skórzanych szatach i rytualnym pióropuszu, jadąca na saniach. Uniosła ramię, mężczyzna zaczął przemawiać.

– Oddajcie nam połowę tego, co macie. Jeżeli boicie się śmierci z głodu, a sami nie jesteście w stanie pozbawić się życia, damy co drugiemu z was szybką śmierć. W przeciwnym razie, weźmiemy wszystko.

– Wiadomo, że wrócicie nas dobić, jeśli posłuchamy! – krzyknęła matka plemienia Słonecznej Rzeki – chcecie nas osłabić i to nas chcecie pożreć!

– Opuściliście swoje siedziby, niczym tchórze! My swojego powołania nie odrzuciliśmy, wy je straciliście. To my zasługujemy na życie i jesteśmy w stanie to udowodnić.

– Nie rzucajcie się do głupiej walki! Na naszą planetę przybyli ludzie z nieba! Są groźni.

Nie powinniśmy bić się między sobą, gdy oni zagrażają nam wszystkim! – Przywódca Plemienia Oazy próbował mediować.

– Tacy oni groźni, jak wy żałośni. Nie umieliście obronić swoich siedzib, to siedźcie cicho.

Ale nasza Wielka Matka jest wspaniałomyślna. Jeśli podzielicie się waszym sekretem, to pamięć o was nie zginie.

– Przelaliście krew wśród Słonecznych Rzek i przepędziliście nas stamtąd.

Nie możemy wam go dać.

Wielka Matka opuściła ramię. Wojownicy z plemienia Drzeworogów dobyli broni.

– Widocznie musimy ją przelać do końca! Przygotujcie się na śmierć!

Tak brzmiały ostatnie słowa wodza wojowników. Torik doskoczył, pochwycił człowieka i przełamał w pół.

Pozostali, oszołomieni, zatrzymali się. Drapieżca łamał karki pięścią, rozcinał gardła pazurami, miażdżył kości szczękami.

Kusznicy strzelili, lecz Torik zasłonił się ciałami zabitych. Nim przeładowali, dopadł szóstkę strzelców. Trójkę powalił momentalnie, z resztą męczył się chwilę dłużej. Plemię Drzeworogów, choć ich wojownicy dawali z siebie wszystko, nie zdołało przemóc w pełni sprawnego Torika w formie Drapieżcy. Gdy stało się jasne, że walka jest przegrana, plemienna czarownica zrzuciła powożącego saniami, aby zajął uwagę Torika, po czym odjechała. Torik już miał dobić woźnicę, ale ten nie walczył – zdecydował się uciec.

Kilku przeżyło, ale dzicy z jaskini dobili ich. Nie chcieli ryzykować.

Euforia trwała krótko. Udało się odeprzeć atak, lecz nic na tym nie zyskano.

Torik ruszył w pościg za kobietą. Poruszała się szybko na saniach, lecz drapieżnik, tropił czarownicę po świeżych śladach. Z miejsca, dokąd prowadziły ślady sań, Torik usłyszał huk, jak trzaśnięcie z gigantycznego bicza. Potem poczuł swąd. Kobieta wjechała na wysokie wzniesienie i wysadziła w powietrze ogromną ilość wybuchowej substancji, palącej się na zielono – tej samej, którą smarowano bełty. Zwęglone dłonie matki pokonanego plemienia mocno zacisnęły się na rękojeści sztyletu.

Torik, zawiedziony, wrócił do jaskiń Słonecznej Rzeki.

Pragnął być tym, który odebrałby życie kobiecie. Prawda, że była ona przywódczynią wrogiego plemienia, ale skąd brała się aż tak przemożna żądza krwi – tego nie był w stanie stwierdzić.

Przecież nigdy dotąd nie zabił dla własnej satysfakcji.

Coś się zmieniło.

Średnia ocena: 2.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania