60 lat z miłością les
I nie ma jej. I stoję sama w pokoju naga jak nagie jest moje serce. Co je tylko podwójnie zimny wiatr jesiennych poranków owiewa. I rany nieosiągalne zwyczajnie. Pragnienia w pragnienia rzucane. Miłosierny kościół z pieczą nad wszystkim rozciągnięty. Trochę trącony, trochę dający rozkoszy. Lecz nigdy prawdziwy. Nigdy nie do końca poznany obszar jej ciała, który chciałabym próbować nieustannie. Trochę zbyt mocne w gębie słowa piętrzone w słowotoki. Ale to jej wada nie moja bynajmniej. By móc pragnąć. I chcieć. I pragnąc jej i niczego więcej co by dała mi więcej od siebie rozkoszy. Ale nie daje. Chcąca ją zatrzymać w ramionach lecz ona nie chce być tą która ma być zatrzymana. Wkładam palec w jej puste serce i próbuję odnaleźć mechanizm co na nowo odtworzy rytm. Ale nie odnajduję. Rytm zatracony w uliczny bełkot. Nic więcej. Nie ma już głębi, czasem tylko coś się pojawia. Coś co jest tak nieistotne, że aż niewarte jednej prostej myśli nad sobą. Nie wiem. Może dlatego, że nasze ciała są, były takie same. Widziałam w niej siebie bardziej niż kiedykolwiek siebie mogłam zobaczyć. Była moim lustrem co nie jedną ma powierzchnie, a kilka. Ciała. Dwa takie same ciała nie myślące o własnej autonomii- anatomii a chcące więcej. Miałam z nią być. Porzucić swoje cuda co zrodzić się chciały. Dokonać aborcji własnych marzeń musiałam. O zgrozo. Ku Czemu? Ku jakiejś niewidzialnej mgiełce. Niewidzialnej jeszcze przyszłości. Bo teraźniejszości chciałam upojnej jak wino. Co nie pozwala myśleć. Nie pozwala na pocieranie się w konwulsjach o poduszki zamglonej przyszłości. Tylko jej wino spijałam. Spiłam już tyle, że upita będąc nie widziałam nic oprócz jej skóry. Jej oczu, warg wykrojonych jak najpiękniejszy wzór. Magiczny wzór przez Michała Anioła domalowany idealnie. Badałam ją. Jej ciało szukając czegoś więcej i nagle wojna. I ona gdzieś jako sanitariuszka. Do cholery z tym wszystkim. Dlaczego akurat ona. Dlaczego płótno Michała Anioła na takie błoto musiało się dać położyć. Dlaczego akurat tym płótnem Polska musiała wycierać brudy swoich walk. Swoich wojenek o przyszłość. O wolną przyszłość. O mgłę przyszłości która i tak okaże się nieubłaganie czerwoną zapewne. Zapewniam własne serce, że jest powód ku życiu. Ale jaki? Ja wypruta ze wszystkiego. Wino. Chcę wina. Moje ciało alkoholiczki dopomina się zatrucia własnej krwi. Ozdrowienia. Dokończenia do końca nieubłaganego delirium. I co teraz cholerny pamiętniczku? Czarny pamiętniczku ze złowrogim jednorożcem na okładce. 18 lat i 18 lat. Do jasnej cholery. Długie blond włosy. Do jasnej cholery. Płótno. Materiał na rzeźbę. Michał Anioł. I ja 7 lat później. 25 lat. Starsza dla niej nauczycielka. Nic z płótna. Nic z rzeźby. Lekkość czuję nawet teraz, jej lekkość nieodpartą. Nienarzucającą się lekkość.
Ona akurat, ona jako pielęgniareczka. Niemożliwe. Jej głębia rzucana na pożarcie Niemieckim lwom. Ja która nie pozwoliłam jej jechać. I pojechała. Niejasne stwierdzenia. Że ojciec. Że przeprowadzka. Że Polskie patriotyczne serce. Że orzeł. Co teraz pozostaje mi zrobić? Wyskoczyć. Do niej. O Tak. Jeszcze trochę, a będę jak ona. Proszę... Jak moja orlica która chce bronić Polskiego orła. Boże jeśli jesteś... Polski Boże. O czym ona mogła wtedy myśleć? Jak się musiał jej świat poprzewracać w jej naiwnych oczach na wszystkie strony niewiedzących, niepojmujących niczego oprócz własnej świadomości istnienia nieograniczonego i poznania. Dlaczego- nie- do- Poznania. Do- tej- cholernej- Warszawy. I chłopczyki z biało-czerwoną krwią biegające i plamy biało- czerwonej krwi co lała się na stare kamienie starych kamienic na stare Polskie serca, trupy, lała się młoda Polska biało- czerwona krew. BÓG HONOR OJCZYZNA z oczu wylewane robiące za sprężynki dla wybałuszonych przekrwionych trzewi. Marszałek Dąbrowskiego w rytm grający do niekończących się sekcji dusz. Ty Niemiecka wrono co mi ją zabrałaś do własnego gniazda i razem z Polskim orłem dokonałaś gwałtu wlewając w moją kruszynę litry trucizn, gdzie jesteś? Czy gorzkie żale wylewane przeze mnie dojdą do ciebie rozkosznie i czy spłoniesz w żalu ze mną jedynym? Już wyskoczę zaraz. Tylko jedno przypomnienie jej jedyne. Jak leżała obok. Jak jej wielkie zielone oczy łkały o moją bliskość, o mój dotyk. Jak łkając o moje ciało unosiła biodra, w rozkoszy pisała nieokreśloną przestrzeń w moich najgłebszych warstwach kierując moje ręce ku jej łonu. Ku jej piersiom, ku jej dziewiczym piersiom. I krew. Pierwsza krew co niespodziewanie tak wcześnie zamieniła się w ostatnią. I pisała tak bardzo. Tak bardzo pisała wiersze. I poematy. Bez słów. Sama jej skóra co dawała mi rozkosz. I jej paznokcie we mnie tylko wpatrzone. Zaglądające pod moje powieki. Szukające zamków do kłódek na nich pozamykanych. I teraz jesteś tam zamknięta, znalazłaś klucze bo zawsze je miałaś. I będzie na zawsze w komnatach mych oczu. Na zawsze. Moje dziecko-choć nie dziecko. Moja dusza co wyrwała z siebie kawałki i wyszła ze mnie samej na chłód, na zimę. Dobry Boże. Ten lęk o Ciebie dziecino. Gdzie jesteś? Czy jak tysiące duchów wojny krążysz nad zgniłą Warszawą? Czy bez świadomości wolnej woli masz świadomość co chce myśleć o mnie. Czy kiedyś pokonasz swoje nowe położenie i dasz mi wytchnąć. Czy dasz mi wytchnąć z żalu. Dasz mi siebie wypłakać? Stojąc teraz na krawędzi życia. Klucz jest w drzwiach. Zamknięta. Lata 50. Mąż gdzieś tam. Dziecko się drze w niebogłosy. Och gdybyś wiedziała co ja teraz będę przeżywać. Umrę sobie. Tak po prostu bez uprzedzania świata o umieraniu. O odchodzeniu. Tak jak ty. Chcę tak jak ty krążyć nad Polskimi katolickimi tradycyjnymi miastami co nad którymi mgła też staje się tylko biało- czerwoną mgiełką. Bo wyparowały już czerwono- białe serca. Bo tętnice, żyły, zbyt młode genitalia, wątroby i śledziony rozłożyły się już. Wsiąkły w czarną ziemię pedofila. W odchody wrony co odlatując musiała sobie ulżyć. Bo sadzone drzewa będą dawały znaki o swojej niejednoznaczności. I ja która już później. Z tą ziemią. Z tymi drzewami. Lata 60, 70, 80, 90. I co potem? I nowy wiek. Czyżby? Gdzie Polska? Gdzie Ty? Gdzie ja? Gdzie moja miłość? Nawet nie znam Twojego grobu kruszyno. Gdzie jesteś? Gdzie Twoje ciało nieuporządkowane w bałaganie innych ciał. Wspólna mogiła. I Ty jako jej róża czerwona zatopiona w stosie białych róż. Wolność i znowu wolność. Ja z laseczką chodząca. Leżąca w bieli. Plastikowe rurki dochodzące do korytarzy mojej krwi. Igły co wbijają się dzięki delikatnym dłoniom w białych rękawiczkach. Rok 2000. Trzy zera i ta paskudna "2" z przodu. I grób Twój gdzieś tak nie do rozpoznania przez moje zajaskrzone oczy. I tylko Ty dziecino. Jak gołąbek w sercu płonący. I śmierć moja nareszcie. I brak męża. Mam nadzieje, że nie będzie mi miał za złe, że to Ciebie będę szukać. I wnuczki gdzieś naokoło w nowoczesnym szpitalu nowoczesnej Polski porozstawiane. Biało- czerwony orzeł krążący, chroniący granic moich i ku Tobie mnie nawołujący. Czy iść już teraz? Czy mam iść powolnym krokiem po schodach oczu do Ciebie. I coś spada, słyszę gdzieś jakby w drugim pokoju głosy lekarza. Mądrego lekarza. I za drugą ścianą i już za trzecią. I zapaść i znów coś spada i głosy, że wstrząs, że saturacja. I płacz zgromadzeń i dotyk córki, syna co moje ręce chcący zatrzymać nie wiedzący nic więcej. I ja co oddalam się, zagłębiam w sobie coraz bardziej. Bardziej i bardziej, ale w sobie to przecież i w Tobie. I uśmiech bo pocieszenie, że być może tam Cię spotkam w komnatach naszych wspólnych oczu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania