8: Żniwiarz z piekieł, rozdział 11: „Wrota do Tessinug”

Dźwigając na rękach ciężkiego jak diabli Agiuxa, Ned dostał się do medycznego pokoju i położył go na stole. Zdezynfekował wszystkie rany, nałożył okłady z waty nasączonej ziołowymi ekstraktami i wreszcie starannie zabandażował co groźniejsze uszkodzenia.

- Po co się mną przejmujesz? - zadał pytanie demon, ciągle wpatrując się w ciemny kąt pomiędzy dwoma szafami. - Sam jestem sobie winny tej porażce.

- Nie zostawia się na pastwę losu kogoś, kto może ci pomóc. Jakbym ci pozwolił wykrwawić się tam na śmierć, to straciłbym przewodnika, proste.

- W sumie proste - zgodził się po chwili Żniwiarz. - Przynajmniej twoje zachowanie jest logiczne.

- Przynajmniej moje? Kto ci chodzi po głowie? - zagadnął inkwizytor, popijając gorącą herbatę z kubka.

- Twoja podopieczna... Meg.

- Ach, ona. - Uśmiechnął się do siebie. - Zwyczajna dla mojej rasy, chęć niesienia pomocy innym. Ofiarowanie siebie komuś sprawia im poczucie spełnienia albo radość. Niektórzy czerpią z tego więcej przyjemności, niektórzy mniej, a na tych pierwszych mówi się, że posiadają „dobre serca”.

- Tylko najsilniejsze jednostki powinny przetrwać - zaoponował demon w odwecie. - Tylko tak może się utrzymać ewolucyjna równowaga.

Ned ponownie skosztował jaśminowego trunku i mlasnął z zadowoleniem. Herbata pochodząca z terenów Królestwa Deriolu nosiła nazwę Pai'dan'tu i była głęboko zakorzeniona w tradycji tamtejszej arystokracji.

- Wasze plantacje życia - przyznał inkwizytor. - Nas rozwój genetyczny porzucił bardzo dawno temu, dlatego znaleźliśmy sobie nowy sens istnienia. Rozwój cywilizacji, który wymaga szeroko zakrojonej współpracy i już nie samej walki o byt. Meg z początku była wychowywana w tym duchu i z tej winorośli wykiełkowało w niej „dobre serce”. We mnie ten symboliczny organ dawno już obumarł, aczkolwiek cieszę się, że przynajmniej jedno z nas dalej go ma. Wielka ironia - podsumował własne myśli.

Zapadła cisza. Ned przechylił kubek do ust.

- Ty nie należysz do ich świata, prawda?

- Oczywiście, że nie należę. Moje przeznaczenie... moje przeznaczenie wybiega niebagatelnie dalej od ich maluczkich problemików i nie mówię tego z poczucia własnej wyższości. To po prostu najprawdziwsza prawda.

- Po co ci w takim razie to dziecko?

Wzrok inkwizytora opadł na kafelkową posadzkę.

- Z pewnością nie uda ci się tego wyobrazić, ale w przyszłości będzie zbyt potężna w skali wszystkich wymiarów. Nikt nie zdoła jej zrozumieć i poprowadzić do pełnego zjednoczenia z mocą. Z Senebris. - Kilkakrotnie pokręcił kubkiem, mieszając pływającą tam herbatę. - Na ten moment, nawet najznakomitsi użytkownicy arkanów powiedzieliby, że jest nieprzeciętnie uzdolniona. Ale żaden z nich nie potrafi zajrzeć bezpośrednio do czyjejś duszy. Ja jestem wyjątkiem. Wtedy, jak zawołałem po kapłanów z Rayh'losch, to tylko dlatego iż sytuacja nie wymagała nie wiadomo jakich środków i chodziło jedynie o twój umysł. Ale ja niestety umiem przedostać się przez naczynie dla ducha i wtedy gdy skierowałem te nieludzkie oczy na nią... to, co w niej zobaczyłem... Było jedyne w swoim rodzaju. Ktoś inny mógłby nawet użyć słowa „przerażające”.

Zwilżył gardło jaśminowym trunkiem, a jego plecy dotknęły zimnej ściany. „Przecież ja jestem za to wszystko odpowiedzialny” z głębokim westchnieniem dodał w myślach.

Następnego dnia Agiux zadeklarował swoją gotowość do przejścia przez szczelinę. Wprawdzie, jego rany nie zdążyły się dobrze zasklepić. Z niektórych dalej sączyła się krew, a szybkość ruchów wołała o pomstę do piekieł. Jednak całe rozsierdzenie, wywołane skrytą niechęcią do powrotu, już realnie męczyło jego psychikę. Miał dosyć tych niezrozumiałych machinacji własnego ja i poprzez niezachwiany opór w utrzymywaniu swojego zdania, dobrze zobrazował to Nedowi, który pozbawiony innego wyjścia, musiał się zgodzić na wyruszenie. Jakby w ogóle miał jakieś wielkie obiekcje co do tego...

Po godzinie znaleźli się przed anomalną szczeliną, w najgłębszych zakamarkach schronu w Evele'dan'fej. Żniwiarza ogarniał rosnący niepokój, przez co usilnie zaciskał jedyną dłoń na drewnianej rękojeści sierpa, którego ostrze leniwie odbijało mieszający się obraz mydlanej powierzchni. Ubrania stracha na wróble leżały już pod ścianą, ale kapelusz nadal trzymał się łysej głowy demona. Świeże bandaże owijały się wokół jego piersi, brzucha i przedramienia, barwiąc całą postać pustelniczymi rysami. Do tego wszystkiego, przerażająca twarz o dużych wężowych ślepiach i wielu zagadkowych bliznach emanowała cichym skupieniem.

Ned podwinął rękawy, wyciągnął zza pasa mały nożyk z wyrytym na rączce szkieletem w tanecznej pozie i ostrożnie manewrując ostrą końcówką, rozciął skórę nadgarstka, nie zahaczając przy tym o żadną żyłę. Rozszerzył otwór, pogmerał jeszcze, a jego żółte oko popatrzyło spod różnych kątów. Specjalistyczne narzędzie, dane mu kiedyś w prezencie przez kapitana półżywych piratów, Pracheta Bez Twarzy, położyło się nisko, powoli zbliżając się i zbliżając. Oblepiony cienką warstwą czerwieni sztych natrafił na kość. Przez kark przeleciał krótki dreszcz, ale inkwizytor nawet nie drgnął, podważając coś, czego ludzkie oko zobaczyć spomiędzy krwistych tkanek nie miało prawa. Bez niepotrzebnego pośpiechu uniósł to coś do góry. Agiux zmrużył powieki, a po skupieniu wzroku dostrzegł na krawędzi noża kobaltową igłę wiszącą na druciku przecinającym ją w połowie. Ned złapał ją od góry i odłożył piracki nóż na jego pokrowiec z krokodylej skóry. Posłał do krzyżyka niewidzialną falę Pustki, na co morsko-szary metal ożył silnymi drganiami. Tak silnymi, że szpila samoistnie wyrwała się z jego palców, poszybowała, jakby przyciągało ją wezwanie potężnego magnesu i trzy metry przed mężczyzną wbiła się w ścianę powietrza. Blady blask wylał się z odległej nicości, zaraz po czym wgrał się w promienie purpurowej energii wyciekającej z drobnego krucyfiksu. Wokół demona i człowieka zawirował głośny ton wysokiej częstotliwości. Rozchodząc się równo po całym pomieszczeniu, dawał wrażenie przechodzenia w inny świat. Zresztą poniekąd tak właśnie się działo. Igiełka przekręciła się o sto osiemdziesiąt stopni, niby jakiś klucz. Dźwięk i inne urzeczywistnienia mocy zmniejszyły swój pułap wpływania na rzeczywistość, a w miejscu przebicia, gdzie zniknęła kobaltowa igła, wyleciały po sobie energetyczne obręcze, trójkąty, dwie stanowcze linie, pozioma i pionowa, które przekreśliły średniej wielkości koło. Podzieliły się i wraz z rombem kryształowego kształtu rozeszły się na boki, a w ich środku rozrastała się zasłona portalu.

Ametystowa brama nerwowo pulsowała w oczekiwaniu na przybysza, którego wcześniejsza obecność miała być niezastąpiona przed wkroczeniem w wymiar, gdzie od wieków nie widziano żadnego człowieka. Niezbitą prawdą jest, że takowe pojawienie mogło spotkać się po tamtej stronie z niechcianymi reakcjami ze strony zawsze czujnych mieszkańców.

Drzwiami z Pustki, prowadzącymi do tak zwanego wymiaru szufladkowego, wzbudziła seria wstrząsów. Zwierzyna szamotała się w sidłach drugiej strony, a kiedy pułapka ustąpiła pod naporem nieznanej siły, z kotary ametystowego pyłu wyłoniła się bulwiasta głowa ze wspinającą się po jej prawym grzbiecie naroślą, dygoczącą w rytm ciężkiego oddechu. Przez portal przeszedł kolejno korpus pokryty lazurytową skorupą oraz pozbawione tej sypkiej skóry kończyny z wyraźnie wyeksponowanymi węzłami nachodzących na siebie warstw mięśni. Iście słoniowe stąpania wysokich nóg roztrzaskiwały pod sobą płaty betonowej posadzki i z brakiem entuzjastycznego popędu, postawiły monstrum przed Nedem. Ogromne nozdrza łapczywie pożarły powietrze, następnie wypuszczając je niepośpiesznym strumieniem.

- Jeśli już przybyłeś Achillesie, ofiaruj mi swoje demoniczne serce na znak ostatecznego świadectwa twej lojalności wobec mojej Bestiaris. Czas twojego pobytu w czyśćcu dobiega właśnie końca.

Basowy dźwięk odezwał się z głębokiego wnętrza smutnie wyglądającej istoty, a ona po skończeniu głuchego monologu, którego z pieczołowitością zdawał się słuchać i może też rozumieć inkwizytor, kilkakrotnie przywaliła grubymi łapami o już dawno popękaną podłogę, wzbudzając w górę piaszczysty pył.

- Wyciągnąłeś członka mojej rasy z własnego więzienia - zdał sobie sprawę Agiux.

- Tak, i co w związku z tym?

- Nie mieliście przecież żadnego kontaktu z naszym światem od sześciuset lat…

- No, to prawda. On akurat uciekł z Tessinug na długo przed ustawieniem pieczęci i zaszył się w ruinach zamku należącego bardzo dawno temu do zapomnianego już boga Evele’dan’fej, do Seta. Tam go właśnie znalazłem i tam go właśnie przemieniłem w wiernego sługę. A teraz - zwrócił się do Achillesa. - Czas twej zapłaty za wolność.

Wielki demon wyprostował się, nerwowo złapał w płuca potężny haust powietrza i uniósł ramiona na wysokość piersi opancerzonej skałami. Moment nagłej ciszy, niewzruszonej najmniejszym tonem.

Palce, wielkie i kościste, splątały się razem w obu dłoniach, i niczym kamienie górskiej lawiny, spadły wodospadem bólu na własne ciało. Lazuryty pękały, odłamki skał sypały się, z łoskotem odbijając się jeszcze od ziemi. Twarz potwora z każdym uderzeniem wykrzywiała się w coraz bardziej dojmującym cierpieniu. Jasna krew wyciekła strumieniem z wyniszczonej piersi. Zanurzył prawą rękę w uczynionej dziurze, a z miejsca tego zaczęły buchać bulgoczące bąble własnej juchy i innych płynów ustrojowych. Ned i Agiux usłyszeli wyraźne pękanie jakiś części jego ciała. Achilles jęknął, wyciągając na zewnątrz dłoń, na której leżał bijący jeszcze organ, tryskający czarną zawiesiną.

Zielonoskóry z trudem wstrzymał się przed zwymiotowaniem całej zawartości swego żołądka. Odsunął się pod ścianę, bo zapach, jaki nagle poczuł, niezwykle niemile łaskotał jego węch i podniebienie. Wieczny natomiast zbliżył się z wyciągniętymi do przodu rękoma. W jednej ponownie trzymał piracki nóż, przyłożony tym razem trochę wyżej nadgarstka, z którego powoli formowała się blizna.

- Moja krew wypełniona Avris podtrzyma bicie tego serca poza rodzimym organizmem - zaoponował mag przyrzekającym głosem.

Ostrze przecięło się przez skórę i żyły, a posoka człowieka zdrowo oblała demoniczne serce, ustępujące z drogi swej długoletniej pracy.

- Kefri de korga nazguhl, nefiolu karże. - Tak właśnie brzmiało zaklęcie połączenia wiązek życia dwóch obcych sobie organizmów lub organizmu z narządem, jak w tym przypadku.

I tak jak to z magią Wiecznego bywało, arkan posłusznie wykonał swoją robotę, przywracając rytm bicia organu pokrytego bąblami żółci.

Koryto wodospadu czerwieni zatamowało się samoistnie w obłokach białego dymu. Ned przyniósł torbę wykładaną od środka metalową siatką i trzymając ją jedną ręką za jedno ucho, drugą podniósł żywo pracujące serce. Paczka została bezpiecznie przetransportowana do gniazda.

- Możesz udać się na spoczynek towarzyszu broni.

Monstrum wydało z siebie ostatni dech i padło do tyłu w agonalnym jęku, w którym pomimo wszystko można było wykryć odgłosy ulgi. Ciężkie uderzenie, cisza, pęknięcia, ciało zaczęło się rozpuszczać, tak jakby skapnęła na nie kwaśna ślina wyciekająca z wygłodniałego pyska ogara śmierci. Powolnemu rozkładowi towarzyszył ostry swąd palonej siarki.

- Nad zwłokami wielkiego wojownika należałoby zmówić krótką modlitwę… - powiedział cicho Agiux.

- Pewnie masz rację, ale on był dla mnie jedynie przydatnym sługą. - Ned założył na bark rzemienia torby. - Jak chcesz odprawiać modły, to droga wolna.

Demon zastanowił się nad propozycją.

- Obejdzie się - oddał osąd.

Inkwizytor przyodział czarną szatę zakrywającą go w całości. Pod obszernym kapturem zniknęła głowa, kiedy mocarne ręce ledwo co wystawały z długich rękawów. Obecność jego duszy zakamuflowała się w arkanach i pozostała wokół jego postaci już tylko aura wypływająca z demonicznego serca.

Obeszli gnijące ścierwo szerokim łukiem, a bogato błyszcząca szczelina rysowała się coraz barwniejszymi, i coraz bardziej boskimi światłami.

Przekraczaniu międzywymiarowego tunelu towarzyszyło niezwykle głośne trzaskanie przypominające zetknięcie się dwóch krzemieni, a wokół wirowały płonące zorze. Obaj odczuli zniewalające zawroty głowy, przechodząc przez granicę Tessinug.

(Podszept. Zagranie na czyjejś dumie.)

Zniekształcenie rzeczywistości zasklepiło się chwilę po ich przybyciu. Wysoko w górze rozciągało się bezchmurne niebo i grająca po nim paleta młodego różu. Zdawało się, po dłuższej obserwacji, że na obszarze otaczającym niezbyt widzialne, anomalne wrota, róż ten znacząco odbiegał swoim słabszym nasyceniem od całej reszty sklepienia. Co do obłoków także się mylili, bowiem małe stadka wędrowały po powietrznych pastwiskach, najwyraźniej omijając tę wyjałowioną polanę. Klucz ptakopodobnych lotników, posiadających skrzydła dość zacnej rozpiętości, podobnie trzymał się okrężnej drogi.

Ogromny krater o gładkim dnie krążył w uśpieniu, otaczając martwą pustynią pojedynczą jak ten palec wieżę, nieskończenie pnącą się na niebiańskie wysokości. Głębokie żłobienia wieńcem oplątywały się po tej igle i w odległym mistycyzmie próbowały przekazać pamięć o zamierzchłych czasach, której żywości nikt już nie może przejrzeć oczami wspomnień. Terytorium zaklęte czarem milczenia żadnym sposobem nie wyglądało na twór natury. Przez brak obecności jakiegokolwiek podmuchu w nieruchomym powietrzu, jeden zmysł potwierdzał teorię drugiego.

- Hmm, nasza anomalia to zrobiła? - zapytał Ned, a jego słowa okazały się cichsze, niż tego by chciał i bardziej odległe, niż mogłaby na to pozwalać akustyka szczytu górskiej wieży. - W dodatku występuje tu widmo przesunięcia dźwięków. Dawno nie spotkałem się z takim rodzajem manifestacji magii. Nie mogę jej zdefiniować, może to przez szczelinę. Niemniej, jest wszechobecna, i jednocześnie płytka, i jakby bardzo dawna, więc może to działanie czasu nie pozwala na jej zgłębienie. Czujesz te napięcie grawitacyjne?

- Tak. Jakoś mi ciężej, a mój głos jak po wychyleniu całej butelki dobrej gorzały na raz.

- W takim więc razie będę musiał spróbować tej waszej gorzały… - powiedziawszy to głośniejszym głosem, inkwizytor uklęknął na krawędzi skalnej półki, podniósł do góry kaptur (przez którego materiał mógł przejrzeć, ale już widzieć na dwa razy mniejszy dystans) i spojrzał się w dół, na ziemię oddaloną o grubo ponad pół kilometra. Nie dostał przy tym żadnego kuksańca od zmysłu odczuwania wysokości. - Stąd to raczej skakać nie powinienem - zgodził się z samym sobą.

- A umiałbyś wyhodować nam skrzydła, żebyśmy nie tracili czasu na schodzenie?

- Oj, ktoś tu chyba narzeka na swój stan zdrowia… i trochę fantazjuje. - W małym pęknięciu skały, koło fałdy materiału bezczelnie rozwalonej na ziemi szaty, zobaczył żyłkę bladego światła. Przytknął do skazy palec wskazujący, a złota łunka wchłonęła się w jego naskórek, nie powodując przy tym żadnego odczucia. „Hmm.”

- Ale potrafiłbyś? - przerwał badanie demon, a myśl o małym „zdarzeniu” wyparowała z człowieczej pamięci.

- Kto tam wie… Nie wykluczam takiej możliwości… Znasz w ogóle to miejsce? Merus mógłby być niedaleko?

- To miejsce nie ma nazwy. - Błysk w wężowych oczach. - Wchodzenie na ten teren jest zakazane, mniejsza jednak o to. Zobacz! Tam są mury miasta Merusian, a zaraz za jego północną bramą… Drzewo Życia!

Wieczny zmrużył powieki, po czym wstał na równe nogi.

- Myślałem, że to jakaś góra - przyznał. - Spodziewałem się też roślinki wychodzącej tylko trochę spoza norm rozmiarowych. Nie przypomina to nawet drzew z Nestra'al'sag. Mam pewne przypuszczenia, które pewnie się potwierdzą, jak już tam dotrzemy. Wymaszerować! - wydał rozkaz, słyszalny nieco lepiej od zwyczajnej rozmowy, i oczywiście nieadekwatny do panującej sytuacji.

Schodzili wąską dróżką wrysowaną w okrągły obelisk, z odpowiednią ostrożnością. Ned pierwszy, ostrzegając towarzysza o mniej bezpiecznych stopniach, i zachowując możliwe do naśladowania tępo; natomiast Agiux brnął naprzód, na przekór niezaleczonym obrażeniom po przeszywającym ataku obrońcy smoczego pałacu. Cień zwycięstwa nad własnym umysłem, niby wyczekujący padliny sęp, krążył nad nim, częściowo zaspakajając jego niepewności, co do planów swoich, jak i co do planów człowieka. Merusian, obwarowany potężnymi murami bez baszt, widniał im jako preludium wielkiego wydarzenia lub wielkiej potyczki z siłami zła i dobra.

Niewdzięczna godzina musiała minąć, aby zstąpili z przyjaznego dla oka nieba na wyschniętą ziemię. Na pozbawioną piasku pustynię, czy też pieczołowicie wyszlifowany deptak, możliwy dowód istnienia rzeki, której ujście i wejście widocznie zamurował uczynny budowniczy przeszłości. Pełne pewności kroki niosły się wyniosłym echem po oazie zapomnianej śmierci - echem, niewykraczającym na krok poza granice zakazanego otoczenia. W powierzchownej duchocie tliła się swoista zgoda milczenia. Ned dobrze wiedział, że ktoś zaczął bacznie obserwować bezczelnie beztroskich przybyszy. Pozostawało pytanie - czy z zaplanowanej ciekawości, czy z zaplanowanego zamierzenia? Atom przypadku naturalnie rozpadał się pod działaniem pierwiastka nikomu nieznanej anomalii.

- Są jacyś strażnicy patrolujący obszar wokół tego bezimiennego miejsca? - zagadnął Wieczny i poprawił uprząż sercowej skrytki.

- Nie - odparł demon. - Nie ma nikogo takiego, bo to nikomu niepotrzebne. Wszyscy, nawet dzika zwierzyna, wiedzą czego im nie wolno i bezwzględnie stosują się do tych zasad.

- Więc to tak. Nawet mniej świadomi… Interesujące...

Ściana krateru okazała się bardziej stroma, niż by tego chcieli, i to prawdopodobnie na całej swojej długości. Ned, wzdychając nad niewyraźnym zdrowiem Żniwiarza, przewinął jego rękę przez swój kark, mocno złapał go w pasie i wyszeptał zaklęcie ochronne na wypadek zakłóceń w arkanach. Ugięte kolana, nagłe pęknięcia pod stopami, wylecieli wysoko w górę i gładko wylądowali na półce, już prawie przy szczycie. Inkwizytor zmienił bandaże Agiuxa (jedną ręką zajęłoby to znacznie dłużej, nie wspominając nawet o różnicy w samych umiejętnościach leczniczych), po czym wspięli się na trzy metry wzwyż i byli wreszcie wolni od czaru tajemniczej wieży.

- Ale bram miasta już ktoś chroni, prawda?

- Nietoperze Wszystkowidziciele. Takie przerośnięte głowy z jedną wielką gałką oczną podobną do tych waszych, ludzkich. Unoszą się na dwóch skrzydłach flurescenzujących się na niebiesko, od spodu i góry.

- I widzą wszystko - zażartował mężczyzna. - Mają jakieś formy przeciwstawiania się siłą, czy tylko telepatycznie przekazują informacje do demonów z miasta? - dalej dopytywał.

- To i to. - Jakoś się złożyło, że Agiux minął się ze zdziwieniem na myśl o trafnym domyśle inkwizytora, co do zdolności niewerbalnego ostrzegania u strażniczych stworzeń. - Kiedy atakują rettery, czy inne wrogie Awersusowi rasy, wszystkowidziciele spuszczają krew z oka, kurcząc je, rozdziawiają paszczę na pół szerokości swoich ciał, i zwiększając powierzchnię skrzydeł, mutują je dla bardziej mobilnego użytku. Nie spostrzeżesz, a już zatapiają się głęboko w twoją nogę albo plecy, i szarpią, i szarpią, żeby tylko spowodować jak najokropniejsze obrażenia, po których z czasem i tak umrzesz. No chyba, że jakoś sobie poradzisz z jedną z najbardziej złośliwych gangren lub z krwawym gniciem spowodowanym dość śmieciową dietą tych nietoperzy.

- Użyteczne - wydał prawie szczerą opinię Ned. - Tylko czy ta komunikacja występuje w postaci jednopasmowej, czy może w swoistej sieci kilku połączeń... - szeptem pomyślał pod nosem.

Las cienkich, ale nadal wysokich sosen okalał spokojną nizinę, a pod stopami chrupotał im brunatny mech. Gałęzie drzew nieinwazyjnie wyrastały od połowy roślin w górę, rozkładając na ziemi pajęczynę niemrawych cieni. W tych mroczniejszych zakamarkach ukryto drobne kałuże, bezbarwne, niewzruszone powiewami północno-wschodniego wiatru. Szarosrebrne igiełki błyszczały się w promieniach dawno popołudniowego słońca, kiedy włóknista kora całkiem witalnych drzew monotonnie rozszerzała się i zwężała w celu oddechu, a może w celu wypompowania składników odżywczych z wilgotnej gleby. To drugie było całkiem prawdopodobna zważywszy na kompletną niewidoczność powierzchniowych korzeni.

Mroczna mara przeleciała równolegle do kierunku trasy dwójki, rozmywszy się za wprawionymi w wahadłowy ruch sosnami. Delikatne drgnięcie w arkanach, eterycznym puszkiem ogona, musnęło zawsze czujny umysł Neda. “Nie dotyka ziemi, ten pytajnik” zarysowała się myśl, wynik tego, że bosymi stopami nie wychwycił najmniejszej wibracji podłoża. Coś go tak podkusiło do wyostrzenia aparatu rozumienia języka własnego ciała.

- Ten nietoperz na twoim ramieniu pasuje bardziej do nietoperzy z mojego świata, niż tych z twoich opisów - zauważył człowiek.

- Wasze też są dwumetrowe i również płoną? - zapytał zdziwiony Agiux.

- Niee, aż takie zabawne to nie są - zaśmiał się. - Pasowałby opis: malutkie, niegroźne i płoche. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś sobie takiego sprawił na ciele. Z jakiej to okazji go masz?

Demon, zbierając słowa, tak trudne do wywołania z obolałej symfonii myśli, podrapał się za szpiczastym uchem.

- Mój ojciec należał do klanu Treserów Ognia, demonów trenujących Nietoperze Ogniowije, i z tego powodu ja także do nich należę. Mówiąc o tym... Może właśnie to mogłoby być rozwiązaniem moich problemów? Nie wrócę już do Jaskrawych, ale Treserzy przecież mnie znają. Jest więc szansa, że pozwolą mi wejść w ich szeregi... - porwał go nurt ciężkich deliberacji.

- Klany Tessinug - powtórzył Ned. - Kiedyś coś o nich słyszałem, lecz... - Zmarszczył brwi pod połami kaptura, a jego żółty wzrok, zimny i poważniejący, powoli wbił się w rozległy las.

Kolejny tuzin kroków niewyróżniającego się marszu. Łamanie gałęzi gdzieś w oddali. Wieczny rzucił się do Agiuxa, otaczając go ochronną Dranis, i razem upadli na ziemię, o włos unikając paszczy wypełnionej ogromnymi kłami, pędzącej prosto w ich kierunku. Podnieśli się prędko, kiedy rozwścieczony wszystkowidziciel zawrócił i ponownie pognał na spotkanie z pożywieniem. Żniwiarz zatracił się w widoku niebezpiecznie rozpędzonej szczęki, dlatego człowiek pchnął go w prawo, a sam skoczył w lewo. Paskudne cielsko w ostatniej sekundzie zamachnęło się niebieskimi skrzydłami, wzbijając się w górę, w ucieczce przed kolizją z przestraszoną sosną. Kilka razy jego siedzenie starło się się z chropowatą korą i wyleciał ze srebrnych koron, błyszczących w świetle słońca. Inkwizytor, po szybkim rozglądnięciu się po okolicy, popatrzył na pikujące w niego stworzenie. Wydech niechętnego powietrza. Ukrył się za szerszym drzewem. Przeleciały kłapiące zęby, warknęły, wzburzone zręczną ofiarą, aby obrócić się szybko i znowu nie trafić zakapturzonego, który akurat zasłonił się inną iglastą rośliną. Ned rzucił okiem na nieruchomy cień stojący na gałęzi, głęboko w pajęczynie badylastych rąk. Zatańczył wokół trzech żyjących własnym życiem wieżyczek, za każdym razem uchodząc przed natrętną bestią. W międzyczasie, dwukrotnie zerknął za siebie, a kiedy nietoperz próbował znaleźć doskonały kąt ataku, przywarł plecami do wybranej sosny. Mordercza szarża chlasnęła podmuchem powietrza drewniane pale, zanurzając brąz, srebro i zbutwiałą zieleń w niebieskawym blasku kościstych skrzydeł. W lot wdarły się wrymowane fale Chaosu, i spotworzyły, i jeszcze zbestiarzyły szybujący galeon pełny krasnoludzich berserków. Zakapturzony przykucnął, niby to zaciągnięty w kozi róg, a spokojne jego patrzenie sondowało zepsutą czerń targającą zżółknięty bukiet zębowych ostrzy. Poprawił rzemienia torby, w której po równie stoicku, co ruchy człowieka, tętniło bicie demoniego organu. Odłączający się od gruczołów nosowych węch, został uderzony mieszanką stęchłej zgnilizny i ostrego fetoru barwy jajecznej. Spalone grudki mchu, z czarnymi cząstkami ziemi, wzbiły się w powietrze wokół szaty. W pół tuzina sekund przed spotkaniem się dwóch ciał, Ned skoczył i mocno złapał się nisko wiszącej gałęzi, a demon wgryzł się w biedne drzewo, które pod impetem iście piekielnej siły niebezpiecznie się zatrzęsło.

- Tera-z tyl-lko - wystękał Wieczny, próbując obrócić się w zawieszeniu odpowiednimi chwytami za powoli pękający badyl.

Lekko ogłupiony wszystkowidziciel zaczynał łapać się w braku wyczuwalnej krwi na języku, dlatego warcząc przeraźliwie, z gębą pełną niesmacznych trocin, oderwał się od zabitej sosenki. Jednak nie zdążył połapać się w błędzie swojej celności, kiedy do brunatnego podłoża przygwoździł go człowiek. Wywiązała się niezła szarpanina z gniewnie podskakującą piłką, podczas której ludzkie siły starały się okiełznać demonie rozgoryczenie. Płonące przekrwioną niebieskością, skrzydła pozwoliły im wyfrunąć na wysokość niespełna jednego metra, bo Castelvill nie okazał się beznadziejny w siłowaniu w tym przedziale wagowym, naprężając wszystkie mięśnie, i pozostając ugiętymi nogami na podłożu, cały czas narzucając bestii swój ciężar, pewnie całkiem porównywalny. Wylądowali z turbulencjami, w prawo i w lewo, prosto i w nie wprost, na podłożu z prawie niesłyszalnym łoskotem. „Harmonia w jego skrzydłach...” nawiązał do arkanu pozwalającego nietoperzowi latać, omijając wagowe bariery lotniczych możliwości zbyt małych kończyn, a którego wyczuł już przy pierwszym ataku. Przeciwdziałając na przekór uciekającej na boki głowie, wymawiał z cicha Dobranockę Górskich Trolli, do wykonania jakiej zaprzęgał właśnie należącą do demona Harmonię, zwaną inaczej Esencją. Finalny podryg wyczerpywanych z energii „powietrznych rączek”, i tak jak kauczukowa kulka, kilkakrotnie odbili się od mchu, a po ostatnim skoczku człowiek przygniótł stwora na dobre.

Zza drzew wyszedł Agiux z nastroszonym w różne strony sierpem. Zobaczywszy samotną głowę trzepiącą bezradnie skrzydełkami pod żelaznym uściskiem niezwyciężonego maga, i po odpowiednim przypatrzeniu się przyrodzie wokół, opuścił oręż, nadal owinięty przez silny zacisk dłoni.

- Jak to możliwe... Oni atakują tylko i tylko w krytycznych sytuacjach! - ze zdenerwowaniem wycedził Agiux, nienawistnym wzrokiem gapiąc się na kręcącego się przez półsen potworka. Temu psubratowi! teraz nagle ujarzmionemu po niespełna trzech minutach, udało się wytrącić go z zawsze czujnej gotowości do podjęcia rękawicy. - Tylko kiedy widać spadający grom...

- Najwyraźniej zjadł coś - nedowski uśmieszek - za bardzo zdrowego, albo taki jakoś dzień na kaprysy nadbiegł, że mu nerwy siadły i chcąc rzucić się komuś do gardła, tak śmieciowo nas właśnie potraktował. Puk, puk. Czego niesie? Cukierek lub pożarcie.

Zakapturzony powoli odstąpił od bulgoczącego kłębka i otrząsnął dłonie ze srebrnych igiełek oraz łupinek sczerniałej kory. W lesie nie było już tej z daleka przyglądającej się zjawy. Wysokim krokiem zostawił za sobą na-razie-nic-widziciela, bo czekało ich jeszcze trochę drogi do miasta, tego dostojnego Mersusian, skrytego za murami niemożliwymi do sforsowania. Zaraz dorównał mu kroku demon, który to, kiedy przechodził obok nietoperza, nadal dziurawił bestię sztyletami wężowych ślepi, powstrzymując się od „swoistego” „nietaktu” splunięcia nań plwociną. Zostawiając wszystkie „ale” za sobą, coś jakoś czuł się taki nieswój, coś drenowało jego umysł w niedostępnym do wypatrzenia miejscu. Możliwa sprawka wciąż rozszarpanego ciała.

Szli sobie i szli przez ten nieśpiesznie rzednący gaj, malowany coraz gęściejszymi wiciami cienia, nachodząc na zakręcającą tu ścieżkę fatalnie wysuszonej ziemi, której jakby posłuchać z bliska, potrafiłoby się wyłapać chrzęst zawodzących dusz pod tą szarą skorupą z pękającego żwiru. Kamienie, cegły, syczące na wietrze krzaczki rozsypano niedbale to tu, to tam. Ned zatrzymał ramieniem Agiuxa, pod ukosem zobaczywszy świdrujące ku nim oko, unoszące się w miejscu między drzewem a kilkoma innymi drzewami, a było to faktycznie ludzkie oko powiększone wiele razy z płową zielenią utkwioną w nieruchomej tęczówce. Bezwyrazowe, pojedyncze mrugu-mrug, monotonne trzepu-trzepu skrzydłami. Inkwizytor poklepał zmylonego Żniwiarza po plecach i z ulgą poszedł przed siebie. Grzecznie patrolujący wszystkowidziciel jeszcze parę chwil na nich łypał tą szeroko otwartą, całkiem białą gałką i wreszcie podryfował gdzie indziej, w myśl szlachetnej rutyny.

- No widzisz? Spełniły się twoje oczekiwania - pocieszał człowiek.

Kilometr dalej spotkali szczątki ruin, prawdopodobnie dawnych murów, gdzieniegdzie wyszczubiających swe niezmiernie rozkruszone zębiska z poplątanych zbiorowisk pnączastego mchu.

- Duża jest w ogóle załoga tego zamkowia?

- Kustosze w swoich świątynnych ogrodach, coś koło pięćdziesięciu; żołnierze, dwadzieścia gard, czyli około tysiąc; do tego dochodzi ośmiu demonów wyższych i zapewne kilkunastu bądź kilkudziesięciu pielgrzymów. - Mruknął coś niezrozumiale. - Liczby znaczenia nie grają.

- Szczerze domyślam się tego - wypowiedział Castelvill z niemal niewykrywalną dozą prześmiewu dla tego ostatniego stwierdzenia towarzysza. - Ciekawi mnie, trochę późno nawiązuję do tematu najważniejszego, ciekawi mnie to, jak bardzo chronione jest samo Drzewo Życia? Bo przecież... jest święte i tak dalej...

- Kustosze - podkreślił jednoznacznie Żniwiarz - są strażnikami na pierwszym froncie. - Zamyślił się przez dłuższy moment. - Wszyscy staniemy do walki, jeśli ktoś mu zagrozi? Gnegrary parszywe - przeklął - coś strasznie gmatma mi się mózgowie, teraz tak znienacka - z widocznym bólem oznajmił, łapiąc się za głowę.

- To pewnie przez twe rany, nieśmiertelny żołnierzyku, których chyba masz dosyć sporo, i ze zmęczenia także - lekko westchnął Ned. - Przycupnij sobie na chwilę. Zaraz coś wykombinuję.

Castelvill najpierw splunął na swoją rękę, a następnie przy zamkniętych oczach wymówił trzy zdania Avrisowego czaru i wtem ślina zaczęła bulgotać, zmieniając kolor na lawendową czerń. Palcem wybrał tak powstały kleik i wymalował nim na czole Agiuxa niedużą spiralę. Resztki ciepłej mazi zostały sprawnie wytarte o piaszczysty grunt. Koliste naznaczenie, ku płomiennemu niezadowoleniu Żniwiarza, nie wywarło piorunującego wrażenia i mówiąc szczerze - znaczek nie pomógł wcale, a wcale.

- Od razu mówię - rzucił do rannego - niektóre słabsze zaklęcia Avris mogą nie działać na was, demonów, z taką samą skutecznością jak na ludzi. Jeśli pigment nie przyniesie ci ulgi, to wybacz, ale zbytnio nie chcę używać dwóch arkanów jednocześnie. Chodzi mi tu o serce i więź Zepsucia.

- Nie ważne. - Demon wstał i machną machinalnie ręką, odganiając grzeczności i troski. - Sobie poradzę. Kiedyś ta zaraza zniknie...

Po kilku kolejnych minutach z oddali wyłoniły się mury wyrastające spoza koron drzew. Za nimi, ciemny kształt na horyzoncie, niby plama na niebie, układał się w rozmazany obraz góry. Wkrótce potem zatonął, tak jak wszystko wokół, w półmroku nastałego zmierzchu. Barwy krwistego różu wyciekały od zachodu, kiedy dwaj wędrowcy wyszli spoza bariery lasu, docierając do ceglanej ściany, wysokiej na piętnaście metrów. Zobaczyli jak dwie patyczaste, acz długie w każdej kończynie sylwetki tańczyły na szczycie z wielką precyzją i z wielkim zaangażowaniem. Pomiędzy Góroszewcami, jak nazwał demony średnie Agiux, igrał jasny płomyczek, wciąż przelatując z lewej na prawą, często pod niemożliwymi do złapania kierunkami. Każde przesunięcie wzdłuż pola bitwy następowało natychmiastowo i instynktownie w chwili ustawienia ręki przeciwnika już po przyjęciu. Niewinnej zabawy jakkolwiek nie przerwało nadejście nietutejszych gości. Żniwiarz zapewniał, że kościste stworzenia mają doskonały słuch, czego nie można już było powiedzieć o dosyć krótkim wzroku. Inkwizytor zwrócił uwagę na kawałki jakiegoś materiału falujące na wietrze, a zwisające z boków ich głów. Uznał je za te świetnie rejestrujące dźwięki uszy.

- Otwórzcie bramę - zawołał Ned, gdy jeszcze do murów pozostawało kilkadziesiąt kroków.

- Czekać chwilę! - odnieśli się głośno Góroszewcy, nie obracając spojrzeń w dół, i nie uciekając od przyspieszającej swe tempo rozgrywki na tle ciemnego fioletu nieba.

Inkwizytorowi i Agiuxowi nie pozostawało nic innego, niż posłuchać zagorzałych graczy. Rytm intensywnego pojedynku iskrzył się coraz większym zaangażowaniem, a z tak wyrównanego poziomu umiejętności nijak nie dało się wytypować osoby, która mogłaby tę beztroską zabawę wygrać. Rzuty tego lewego, posiadacza trzech warkoczy sięgających do pasa, opierały się na szyderczym podkręcaniu, a prawy, z włochatą piersią siwej próby, perfekcyjnie władał stylem złożonym z wprost armatnich wystrzałów. Ned obstawił, że szala zwycięstwa przechyli się na korzyść tego pierwszego. Za nasepnymi wymianami ognistych smużek nawet on nie zdążył nadążyć, wówczas zniknął element poruszania się po murze, pozostawało jedynie kiwanie się na tych długich, nisko ugiętych nogach. Wybraniec inkwizytora nagle zachwiał się nad przepaścią, ale jakimś cudem odebrał nad wyraz mocno zaakcentowany atak kończący, a nienaturalna rotacja przez niego zainicjowana wymusiła na owłosionej klacie kontratak wyraźnie słabszy od kilku poprzednich, co prawdopodobnie zostało zauważone, jeszcze kiedy żółtoczerwony warkocz był w trakcie lotu, i wykorzystane w postaci prostej, aczkolwiek! potężnej puenty, która przeleciała tuż obok oblanego potem polika tego po prawej. Pocisk rozbił się o ziemię, rozpryskując na wszystkie strony jasne płomienie.

- O ty, zdradziecki gnegnarze! - warknął pokonany Góroszewc i dodał już mniej wściekle, ale nadal z przekąsem: - Już, niech cię zeżrą kukły, piąty raz, kurna, od południa...

- Dokładnie, dokładnie! Ha, ha - zarechotał pierwszy. - Otwieraj ino im teraz bramkę, Trykosz, bo stoją jak te patyki na wietrze.

- A wiesz, że otworzę, Bertonie, ty przeklęty dziadzie jeden...

Wielka postać odeszła gdzieś, znikając z pola widzenia człowieka. Zza ceglanej ściany, cienko przykrytej zielonkawym nalotem, odezwał się ciężki terkot mechanizmu. Na wezwanie donośnego dźwięku masywne wrota, wykonane z drewna wzmocnionego grubą stalą, poczęły się centymetr po centymetrze podnosić przed dwójką znacznie od nich mniejszych istotek i zatrzymały się dokładnie w swojej połowie, bo większych starań podejmować nie było sensu.

- Żerye, dawaj kolejny zniczyk! - usłyszeli z góry, gdy przekraczali granicę Merusian.

Ujrzeli zwykłe miasto z szeregowymi domostwami, wśród których przeważały te dwupiętrowe, z podstawami zrobionymi z wielkich kamieni przechodzących się w drewno, gdzieniegdzie widniały wysokie lub szerokie okiennice, a dwuspadowe dachy z glinianych dachówek lekko zakręcały przy niekoniecznie równych końcach. Dwie szerokie ulice z gładkiego bruku rozwidlały się, rozdzielone przez budynki ustawione pośrodku. Dwie te trasy, pozbawione rynsztoków i jakichkolwiek śmieci, oświetlane były bladymi poświatami koloru błękitu, bijącymi od dużych, stożkowatych kryształów o przeźroczystych głębiach, w jakich to bujały się wciąż, i wciąż jakieś iście bajkowe promyki. Podobno wreszcie ukończony wynalazek Kustoszy, którzy swój ogród mieli w drugiej części miasta.

- To jaką drogę obieramy? - Ned zasięgną opinii u Agiuxa.

- Zważywszy na - „o! chyba ból głowy się odrobinę złagodził” zauważył - zważywszy na tradycję, powinniśmy najpierw złożyć wizytę w Archiwum, żeby zgłosić swoją obecność, i tak dalej. - Pomyślał nad tym. - To całkowicie normalne zachowanie, więc dzięki temu nie zwrócimy na siebie niepotrzebnej uwagi.

- Najnormalniejsza, powiadasz. Nie powinniśmy tej tradycji zaniedbać, prawda?

- No, raczej nie... Lepiej będzie, jak tam pójdziemy, tak myślę... Wszyscy tak zawsze robili.

- No to podążajmy za tłumem - zadecydował zakapturzony. - Gdzie to archiwum?

- To ta wieża. - Demon wskazał na okrągłą strukturę prawie dwukrotnie wyższą od murów, a położoną w wschodniej części Merusian.

- No to chodźmy, nie ma co się zatrzymywać.

Droga na kilku odcinkach okazała się niezwykle kręta, ale przynajmniej wszędzie była dobrze oświetlona, mrok bowiem położył się nad miastem szybciej niż przypuszczali. W nieprzeniknionej ciszy nocnych spacerowiczów napotykali w minimalnych ilościach, jakaś Poczwarza - żeńska członkini rasy Poczwarzy, czyli mieszkańców Tessinug kręgu średniego - pełzała na swoich pięćdziesięciu odnóżach w przeciwnym kierunku, innym razem minęło ich dwóch Pięszerców, przerastających przybyszy o głowę, złotoskórych demonów niższych, dźwigających na swoich kamiennych rękach drewniane skrzynie.

- W tym archiwum... przyjmują w nim o każdej porze dnia? - zapytanie Neda wyłoniło się z długiego milczenia wtedy, kiedy wieża wreszcie ukazała się im w pełni.

- Tak właśnie jest, bo Archiwiści w przeciwieństwie do wszystkich istot żywych nie potrzebują snu nawet w najmniejszych ilościach. Kiedyś ktoś opisał ten fenomen jednym tylko stwierdzeniem: niesamowicie potężne mózgi. Potwierdzić to można już z faktu, że ich całe życie opiera się jedynie na badaniach naukowych, pisaniu obszernych prac na podstawie tych badań i badań innych swoich braci, wymienianiu się opiniami, przypuszczeniami, teoriami, i robieniu setek innych nudnych rzeczy.

- W Evele'dan'fej nazywa się takich naukowcami lub z mniejszą grzecznością - jajogłowymi.

- Jajogłowi... Chyba nie rozumiem powiązania do jaj...

- Ja też zbytnio nie rozumiem... Pewnie ktoś tak kiedyś powiedział i się to drogą przypadku spopularyzowało.

Powolnym tępem przechodzili przez cichy placyk. Żniwiarz zatrzymał się w półkroku. Jego wężowym oczom, które musiał teraz zmrużyć, objawił się biały motylek świecący jasnym blaskiem i spokojnie kreślił szlaczki swoim filuternym lotem. Kiedy Agiux wyciągnął dłoń, niby w jakimś naturalnym odruchu, velik usiadł na niej, czułkami badając ciemnozieloną skórę. Na ufnie rozłożonych skrzydełkach stworzonko miało wyrysowaną niebieską klepsydrę, choć po dłuższym zastanowieniu, zaokrąglenia bardziej tworzyły z tego odwróconą ósemkę.

- Ned... popatrz na to... - zająknął się demon, nie spuszczając wzroku z dziwnego owada.

„Wyglądasz jakby znajomo, a wypełnia ciebie magia, ciepła i pulsująca gdzieś od środka” pomyślał w pełnym skupieniu, lecz zanim doszedł do kolejnego wniosku, motyl bez żadnej zapowiedzi poderwał się w górę i tajemniczym sposobem umknął dokądś tak szybko, że towarzysz Neda nie zdążył na to nijak zareagować. Jedyne, co po nim pozostało, to pytająca mina inkwizytora.

- Eee, już nic. Nieważne, nieważne... - odrzekł zakłopotanym głosem, a jego oczy uciekły w bezpieczniejsze rejony.

Wieczny tylko wzruszył ramionami i poszli dalej. Drzwi archiwum, proste, stabilne, bez klamki czy kołatki, ustąpiły pod silniejszym pchnięciem, a z wnętrza wypłynęła skondensowana woń papieru i spalonego drewna. Panował tam zaduch wywołany jednoczesnym użytkowaniem trzech ceglanych pieców, z których unosiły się długie kosmyki siwego dymu. Na środku, na rozległym fotelu z pozszywanych płatów różnogatunkowych skór, przypominającym tron jakiegoś bóstwa zabaw i hojnego urodzaju, a wykładany na krawędziach podłokietników dwuczłonowymi kłami, wygodnie siedział sobie opasły olbrzym z jednym okiem i trzema groźnie powyginanymi rogami na nasadzie poszczępionego łba. Utkwione w skupieniu ślepie, diamentowa źrenica skupiająca w sobie kręte rzeki uśpionej magmy, niczym niezachwiane, w połowę schylone, pogięte mędrczym zamyślunkiem płótno powieki i to wszystko zawarte za murami wysokosiężnych zagadnień wyprowadzanych z dwóch szeroko otwartych ksiąg, podtrzymywanych czterema silnymi rękoma. W przytulnym milczeniu pogrywał żar, kiedy od czasu do czasu pękały dźwięcznie drwa. Agiux i Ned podeszli przed siedzisko archiwisty, gdzie znajdowała swoje centrum wulkaniczna temperatura. Wystarczyło tylko kilka trudnych do złapania oddechów, aby ich ciała zroszyły się uwierającą warstwą potu, a szczególnie te należące do ubranego w grubą czerń Castelvilla, który żeby uciec od pomysłu ochłodzenia się przy pomocy magii, bacznie rozglądał się po wnętrzu wieży. Poza tym gadanie i tak powierzył Żniwiarzowi, miał więc możliwość pełnego obejrzenia spiralnej rampy, okręcającej się pod niskim kątem po ścianie, metodą dokładnego w swym zawodzie dusiciela. Widok nie był zbytnio spektakularny, aczkolwiek aury wiedzy i schludnego porządku mu nie nie brakowało. Same regały z wielkimi księgami, stosowne przerwy pomiędzy każdym następnym, z kolejnymi zakrętami oświetlanymi po trochu słabszym blaskiem z pieców. Wysokie, nie najszersze otwory służące za dnia jako okna, zlewały się od którejś biblioteczki z mrokiem. Na chyba siódmym poziomie ktoś zostawił pojedynczą kolumienkę literatury. Sufit znajdywał się poza jego zasięgiem.

Oko podniosło się znad zgłębianych zapisków, na co w odpowiedzi Agiux pochylił się i uderzył pięścią w pierś w wyrazie szacunku do demona wyższego. Castelvill powtórzył po nim ten gest.

- Dobry wieczór - powitał ich archiwista głosem silnym ale też bez cienia złej emocji - czegoż chcecie ode mnie o tej późnej porze?

- Chcieliśmy tylko zgłosić swoje przybycie, wielki Netho. Nazywam się Agiux, Midorianin z plemienia Jaskrawych, a to Ned... - wskazał na towarzysza, nie mając pojęcia, jak go przedstawić. - Em... Nadal zasiadacie na tym urzędzie, pomimo tylu lat służby? Myślałem, że kadencja trwa krócej...

- Nie, nie. Nie długo. Ja nie jestem Netho - poprawił go olbrzym - on już dawno wrócił do Arsmordun, ja zwę się Kerfe. Wiecie, bliska rodzina, dlatego aż tacy jesteśmy podobni. I ten, mam poroże ciut większe od jego.

- Ach, wybaczcie...

- Że go znasz, to musiałeś tu przybyć gdzieś piętnaście lat temu, chłopcze - kontynuował rogacz z szeroko kłapiącą szczęką. - Netho to był wielce szanowanym prałatem, moim poprzednikiem, pracowitym go nazywali nasi drodzy Kustosze, a z ich ust to komplement na schwał. Tyle tekstów tu nawypisywał... O świętym Merusie sporządził tyle opisów, świetnych, wszystkie je przeczytałem i dorobiłem nawet kilka komentarzy.

Archiwista z trudem przekręcił się na swoim fotelu, próbując odnaleźć właściwy regał, a gdy był już pewny położenia, wskazał długim palcem ten, który zawierał w sobie kolekcję pełną dziur.

- Tam gdzieś odłożyłem odpisane od niego materiały, znaczy ich małą część.

- A jak miewa się miasto? - zadał pytanie Agiux nie za bardzo zainteresowany książkami.

- Miasto? - Kerfe usadowił się w lepszej pozycji. - Merusian stoi stabilnie, ostatnio przybyło więcej Eljarzy, co załatało wszelkie ubytki wytracone na przestrzeni dwóch lat. Arena jeszcze wytrzymuje w posadach, a za kilka księżyców mają ją trochę przebudować. No pomijając nieudany eksperyment naszych braci z ogrodu, w którym zginęło trzech nieudaczników, to wszystko miewa się dobrze.

- To świetnie w takim razie. Jeśli pozwolicie, to my...

- Agiuxie, należysz do rasy Midorii, prawda? - znowu przerwał Żniwiarzowi, nie przejmując się jego opinią.

- Oczywiście, tak jak wspomniałem na początku.

- Ooo, to wybornie chłopcze. Właśnie sobie czytam o terenach, jakie zamieszkujecie. O tych szafirowo-krwistych krajobrazach, o Dolinie Chowańców, oczywiście o waszych plemionach, wszystko to takie inne, bardzo ciekawe. Chciałbym się tam wybrać, choćby już obejrzeć jakieś rysunki bratobójczej Grewiall. To teraz niemożliwe, wiecie pewnie dlaczego, moja obecność jest tu niezbędna, ale dzisiaj oto przede mną staje demon wywodzący się z tamtych ziem. Opowiedz coś, chłopcze, o rodzimych rejonach, bo informacje z pierwszej ręki cenię sobie ponad wszystko.

„Niech cię pochłoną wszelkie zmory tego świata...” dudniło w głowie Żniwiarza, który jak nikt inny nie trawił prawić o „domianych ziemiach” już nawet nie z przyczyny zepchnięcia z tronu, a bardziej z okazji nienawiści do tylu opisów w tak pechowo krótkim czasie. Znowu kolejny limit wytrzymałościowy zbliżał się do brutalnego przekroczenia, a Ned jakoś nie pałał determinacją do mądrego obejścia sytuacji. Zaczęły się w ten sposób najkrótsze możliwe opowiadania, szczegółowe pytania interesanta i błahe odpowiedzi dyzinteresanta. Wszystko przyprawione żarem z przeklętych piecy.

Próbujący przejrzeć przez wąskie okienka w poszukiwaniu gwiazd Castelvill, wyczuł ruch w mocy. Ponownie obejrzał się po wieży, gdy ni z tego ni z owego zdał sobie sprawę z nowo obecnej duszy, ledwie widocznej, ale nie niemożliwej do zobaczenia. Żółte oczy, skryte za czarnym kapturem, poleciały tym nagłym tropem, od razu odnajdując postać siedzącą sobie jak gdyby nigdy nic na jedenastym poziomie po prawej. Mrok sprawnie osłaniał tę zagadkową istotę, lecz jej pozę dało się jakoś wychwycić. Nogi, zapewne trójpalczaste, bujały się na wyobrażonym wietrze, obok nich zwisał dziwnie kanciasty ogon, a pomiędzy kolanami ręce oparte na krawędzi rampy. Głowa cienia wpatrywała się w nich bez ustanku. Nie, nie do końca w ich dwójkę, bo jedynie i tylko w Neda. Odległość w jakiej ta bezimienna mara go obserwowała była jak najbardziej bezpieczna, nieinterwencyjna, dostępna, ale z wypisaną na sobie łatą o nieagresji. „Czyżbym znajdował się na liście nieziemsko popularnych istot?” zadał takie niekoniecznie trafiające w sedno pytanie, ponieważ, o czy to niezwykłe? domyślał się, iż cień śledził pozaświatowych przybyszy niedokładnie z własnej inicjatywy. Prawdopodobnie z własnej woli, aczkolwiek! nie z własnego powodu. Tak dobra zdolność znikania ze swoją duszą to, przynajmniej z jego odrobinkę bogatego w przeżycia doświadczenia, sztuka pielęgnowana przez całkiem „maciuteńką” grupkę indywiduów. Ale żeby taka osóbka tak prędko zainteresowała się właśnie Castelvillem? Tutaj jakiś ogromny gracz, dużo ogromniejszy od blisko siedzącego archiwisty, musiał mieć coś do powiedzenia. Czyżby On, może nie owijajmy w bawełnę, czyżby Awerus zlecił komuś odpowiedniemu pilnowanie Wiecznego, dawnego znajomka upadłego Seta? Czemu niby nie? Oznaczałoby to kłopoty, jeśli tylko niekoniecznie lubiany przez bogów Ned okazałby się kimś, kto zamierza troszeczkę popsocić.

Wyciągną z kieszeni trójkątny kamyk, ten sam którego podniósł przed ekspedycją do sanktuarium skrzydlatych istot, i kciukiem wspomaganym przez smoczą esencję podbił go na wysokość siedzącej postaci. Wysłannik boga Tessinug nie poruszył się wcale, ale za to kanciasty ogon przekreślił linię przed niewinnym przedmiocikiem i znowu położył się obok nogi. Kiedy trójbok już wracał ze swojej niebiańskiej podróży, zdawało się jakby dzielił się na dwie części i w takim właśnie podwojonym stanie wpadł w lewitujące za Nedem bąbelki Senebris. Mroczny arkan przeniósł kawałki na dłoń inkwizytora, a on na nie zaraz spojrzał. Idealne przecięcie, prawie idealnie na środku i dobrze że nie w poprzek. Czerwona smużka, może i naturalna, przebiegała przez kamyki. „Będę musiał użyć potężnej magii, żeby go znów zespolić... biedna skałka.” Dzięki małemu poświęceniu miał teraz jasne przeczucie, że ten prawdopodobny nieprzyjaciel nie zawahałby się w kwestii podjęcia walki, jeśli oczywiście ktoś by tej walki zażądał.

- ...Tymczasem przerzucamy się na pół-roślinne pożywienie, bo ilości mięsistych owoców...

- Pora roku, w której wszystko promienieje nowym życiem powiadasz... - Kerfe poszorował palcami po chropowatym podbródku. - To musi wyglądać dość odświeżająco, bardzo pracowicie, patrząc na ogrom mechanizmów tą porą poruszających. - Pomielił powietrze swym pyskiem, z którego widać było jak na dłoni czarne siekacze połyskujące w świetle ogni. - No tak, niemalże miesiąc temu w okolice Grewiall zmierzali nowopowici, prawda, prawda.

- Tak, to też powód…

- Teraz.. Myślę sobie, że moja lektura będzie jeszcze bardziej przyjemniejsza do czytania, tak. Napisał te dzieła Detro Dziób, przezwisko odziedziczył po swoim mistrzu Urwie Dziobie, a to z przyczyny swojej małej czcionki… to znaczy drobnych liter wyglądających jakby ziarna, które dziobią oswojone dryfiny. - Odkaszlnął skrzecząco. - Także ten, nie chcę już was dalej zatrzymywać, Agiuxie i… em… No tak, jestem wdzięczny za przydatne informacje. Możecie odejść chłopcy.

Żniwiarz już nawet się nie zirytował, tylko wykonał ukłon, co uczynił także Ned, i razem zwrócili się ku wyjścia. Względne męki skończone, można by rzec.

Na zewnątrz powiewało chłodem, a strasznie zgrzane ciała jeszcze potęgowały jego odczuwanie. Ciemna noc, gwieździste niebo, a zakapturzony przystał w miejscu i z uznaniem wpatrzył się w świecące punkty, niezbyt obce mu ścieżki, które po połączeniu w pewnym fragmencie czerni dawały obraz zbliżony wyszlifowanemu kryształowi, obraz konstelacji Wielkiego Diamentu. Nie biorąc pod uwagę wszelkich odmienności odróżniających Tessinug od innych wymiarów, grunt na którym właśnie tak stali jak te świece, planeta demonicznej rasy... nadal była to Ziemia, ustawiona w tym samym miejscu we wszechświecie, według jakiejś jednej, uniwersalnej zasady rządącej wszystkim. Choć, jeśli chcemy zachować się w duchu najprawdziwszej prawdy, istniał jeden malutki wyjąteczek w tym porządku, ale to tylko i jedynie w stanie fizycznym okrągłej skały. Mowa oczywiście o Defforci…

Na małym placyku przed wieżą Archiwum dalej sterczały te dwie postacie zamrożone w czasie. Agiux czekający na decyzję Neda.

- Więc? - wreszcie podjął próbę wyciągnięcia z zamyśleń inkwizytora.

- Tak jak obiecałeś, zaprowadzisz mnie do Merusa, a potem... to już twoja decyzja, czy zechcesz za mną podążyć, czy odbudować własne życie.

- A ty? Co zrobisz, jak już tam dotrzemy?

- Hmm - zastanowił się Wieczny - Też jeszcze czeka mnie wybór, co do tej bliskiej przyszłości. Zobaczymy jak ułoży się los...

- Czyli obaj jesteśmy pod żelazną rękawicą niepewności - stwierdził bez wzdychania Żniwiarz.

- Pod pewnym względem tak. Różni się tylko ciężar tego galimatiasu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Mokry 02.06.2018
    Wariat, używasz myślników a w dialogach używa się pauzy. Taka mała uwaga ;)
  • Szigo 02.06.2018
    Masz rację, ale ja lubię myślniki i na razie pozostanę im wierny.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania