8: Żniwiarz z piekieł, rozdział 12: „Agora”

Na wyciągnięciu ręki jawiła im się brama kustoszowych ogrodów, których tajemnic strzegł dorodny żywopłot. Była to północna część obwarowanego murami miasta.

Zatrzymali się przy ścianie gęstego parku i nasłuchiwali. Niekiedy z niepozornego lasku ulatywały świsty, szumy i przygłuszone stuki, lecz niewidzialne pole bitwy, przykryte wieloma warstwami zaduchu i specjalnie wyhodowanej dzikości, sprawnie zatrzymywało w swoich odmętach dużo więcej dźwięków tego typu. Dwóm widzom, pomimo dobrej kondycji wzroku, nie udało się dostrzec choćby ruchu, bo kiedy spozierali wgłąb tej małej dżungli, widzieli tylko jądro ciemności. Za to szósty zmysł Neda bardzo jasno zawiadamiał o ciągle przemieszczających się duszach.

- Taka zielona dekoracja nie przydałaby się wam za bardzo, więc jak mniemam, to jakieś pole treningowe - poddał inkwizytor.

- Bardzo prawdopodobne, a jeśli prawdziwe, to należy do Eliarzy. Ich kraj słynie z takiej roślinności. Dodać zwisające girlandy lian, trochę żywszych kolorów i powstałaby tu kalka Karahii. - Kiedy demon próbował podrapać się po plecach, nadwyrężył jakiś mięsień w ręce, i sycząc z uczucia silnego rwania z tej oraz nowej, nagłej, bardzo podobnej biodrowej kontuzji, męczył się nad powolnym prostowaniem jedynej, górnej kończyny. Ból głowy powracał, ale już w nieco bardziej znośnej formie.

- Poruszanie się w takim przepychu - brnął dalej w temat Ned - wymaga niesamowitych zdolności szybkiego reagowania, decyzji uzależnionych od czystego, głęboko wyczulonego instynktu, którego nie zastąpiłaby nawet magia, bo patrząc tylko przez jej pryzmat zauważa się w tej dzikości... tak naprawdę tylko dzikość, chaos splątanych mas. Potrzebna by była boska cierpliwość, żeby sobie z tych węzłów różnych esencji ułożyć sensowną mapę w głowie. Agiux - zwrócił się do towarzysza - ja takich możliwości nie posiadam, a powinienem być kimś, kto sięga ręką, aby zgasić słońce.

- Co to niby znaczy?

- Że jestem coraz bliżej moich celów, a to bardzo... odświeżające i bardzo obiecujące, choć najlepiej by się stało, gdybyś nie zaprzątał sobie tym głowy. Na ten czas te mrzonki, bądź co bądź, moje własne przemyślenia, kierują się donikąd. Nadejdą odpowiednie chwile, dopiero kiedy tak oświadczę.

Poszli dalej, aleją skąpaną w błękitnej poświacie stożkowatych kryształów, wzdłuż pasma drzew. Po drugiej stronie rozciągały się już kustoszowe ogrody, lecz ich wewnętrznych widoków można było zaznać jedynie z jakiegoś wzniesienia, i choć znalezienie go nie należało pewnie do trudnych wyczynów, teraz Neda nie interesowało demonie siedlisko opiekunów Merusa. Zagubiona strzała wbiła się grotem w grubą gałąź, strącając kilka liści na ziemię.

Zaraz za podziurawionymi osłonami oddzielającymi ciche pole bitwy od kolejnej strefy mieszkalnej, w zaułku przy magazynie będącym karczmą, wylegiwał się wóz. Wylegiwał się, bo pod nim spało sobie zwierzę pociągowe z mackami zamiast nóg, długim pyskiem z trzema następującymi po sobie płatami skóry w myśl nozdrzy, ze spokojnymi ślepiami i grzbietem wielkim w sam raz na noszenie całej struktury średniowiecznego pojazdu towarowego.

- Oktoń - nazwał stworzenie Żniwiarz - mimo że jego brać zamieszkuje bagna, to gatunek zazwyczaj niegroźny, a nawet płochy. Bardzo przydatny w wielu miejscach świata. - Pomasował się po łepetynie.

Trzyosobowa grupa szła z naprzeciwka. Serce Achillesa wciąż biło w normalnym tempie, a demoniczna aura dalej utrzymywała się wokół zakapturzonego, więc kolejne bliskie spotkanie z tutejszą rasą panującą obejdzie się bez zagrożeń. „A gdyby tak samodzielnie tworzyć aury? Obyłoby się bez przeszkadzających atrybutów.” Liczba nieznajomych, wędrujących tą samą ulicą, drastycznie spadła do dwóch osobników. Człowiek widocznie nie zauważył, jak ten ktoś skręca w zaułek zaraz po pożegnaniu niewidocznym z tej odległości. „Ciekawe, jak się miewa Meg...”

Z pomiędzy domów wzorowanych na karłowate wieże wyleciał ciemniejszy od nocy dym. Inkwizytor ułożył rękę na rękojeści miecza, ukrytego pod połami szaty tak, żeby zachować dyskrecję i jednocześnie móc dobyć go w mgnieniu oka, ale jeszcze go nie wyciągał. Miał wystarczająco wiele czasu na wyprowadzenie nim dwóch lub trzech ataków dystansowych. Nie zależało mu na nich. Czerń odepchnęła Agiuxa i otoczyła maga, zacierając mu wszystkie drogi konwencjonalnej ucieczki. Kiedy znad strasznego obłoku wyskoczyła ilekroć bardziej przerażająca paszcza, wypuszczająca z siebie czerwone światło, Wieczny był gotowy na wywołanie ognistego wybuchu, jakim dałoby się łatwo ochronić przed atakiem ze wszystkich stron.

- Nie waż się ruszać! - rozkazał władczy głos dobiegający z całej czerni. - Dwoma łapami powoli odsłoń ten materiał z głowy i waż się z krótkimi sekundami, jakie starczą, abym cię udusił, co uczynię bez zawahania.

Ned wybrał użycie smoczej esencji, gdyby tamten zdecydowałby się na przeprowadzenie wrogiego przyrzeczenia. Już połączył się z Infektorem, a wzmocnienie skóry cząstką jego energii - łatwo to stwierdzić - należało do gamy tych niespektakularnych ruchów niezwracających niczyjej uwagi. Odpowiednie zachowanie stojące daleko od wywołania małej wojenki z wybudzonymi demonami z okolicy. Jednocześnie człowiek wiedział, że jeśliby wykluczyć nikłą szansę wyniknięcia poszukiwań innowymiarowca, to nie istniał żaden powód do okazania wrogości. Ten ciekawy osobnik, który zdołał go „otoczyć”, pomimo ciała w postaci gazowej (częściowa zasługa odczuwalnej w nim Senebris), stanowił dla Neda tylko częściową konkurencję. Istotnie interesujący okazywał się tylko fakt częściowej niebytności, bowiem połowa duszy tego żywego dymu przechodziła w warstwę wymiarową cienia, Alven'senn.

Bez wahania, spokojnie i powoli, według prośby nieznajomego Castelvill zrzucił z głowy kaptur, ukazując swoją ludzką twarz i długie poplątane włosy, ciemne, mokre od potu. Z żółtych oczów dało się wywnioskować jawne rozgoryczenie, irytację spowodowaną pojawieniem się nieoczekiwanej przeszkody na drodze.

Paszcza schowała swoje kły w efekcie ujawnienia prawdziwego wyglądu podejrzanego.

- Czym w ogóle jesteś? - zapytał demon, nie odnosząc się już podniesionym głosem. - Jakiś gładki szarak. Zresztą nieważne... Kolejny ślepy trop - warknął za siebie do przybyłych towarzyszy. - Przebieraniec się znalazł. Błazen...

„Wystarczająco właściwa reakcja” zadowolił się Ned.

- Nie przejmuj się tak Halwanie, sam się wszakże domyślasz, że nasz złodziej nie zostałby w mieście. Okazałby tym przecież brak jakichkolwiek hamulców potwierdzających posiadanie choćby najmniejszej inteligencji - uspokajał znajomek niedostrzegalny jeszcze przez zasłonę mroku.

- Sama kradzież naszego mienia była dostatecznym dowodem jego głębokiej głupoty - dopowiedział drugi. - Powierz drobinkę wiary w niezastąpioną Gardę Gończą. Wysłaliśmy ich natychmiastowo po wykryciu incydentu, więc zbieg ma minimalne szanse na ujście z życiem.

Czarna masa zerwała się z miejsca, i zbierając się koło demonów, uformowała wysoką kolumnę podobną do peleryny, a na jej czubku zasiadła głowa z czerwonymi oczodołami i z paszczą o równie ostrych i groźnych kłach jak przedtem.

- Wasze zapewnienia są dla mnie bezwartościowe, a ta banda półgłówków zawodzi mnie prawie zawsze...

Teraz, gdy opadła kurtyna nieskończonego cienia, Ned rozpoznał w czworonogich istotach z wielkim, zaokrąglonym, ale również gładkim rogiem wyrastającym z czoła, Kustoszy przewyższających go o dwie głowy. Spodziewał się, że będą znacznie obszerniejsi w pasie i w innych miejscach, ale się pomylił, ponieważ mieli niemal nienaganną posturę. Nie pozostawali nawet w tyle w jedynej istotnej materii - u obu drzemały sobie arkany: Dranis, Iskry Żywiołów i Harmonii.

Uświadomił sobie wówczas popełniony błąd. Nie zakrył się kapturem i teraz z jego prawdziwą naturą zderzyły się cztery ślepia, zawsze przybite, wiecznie bystre, przymioty mędrca. Spojrzenia te były tak naprawdę kompletnie przypadkowe, ot zwykłe popatrzenie z góry, poza tym nie zauważył ani jednej zmiany w mimice.

- Hoh, a to niespodzianka. Przedstawiciel omalże wymarłej rasy Shido. Morfeulu, ja już rozgłaszałem przecież opinię o ich nieodwracalnym zaniku z powierzchni ziemi - powiedział prosto do kolegi tego samego gatunku, na co tamten pokiwał głową. - Dziwne, ale tak to właśnie bywa z nieudokumentowanymi ultimatami.

„Tak jak myślałem. Dawne doniesienia o demonach przypominających ludzi jednak miały w sobie ziarnko prawdy.” Gdzieś z boku, Agiux splunął krwią, w przerwie od bolesnego podnoszenia się z bruku. Inkwizytor postanowił zachować milczenie. W przypadku szczęśliwego niewykrycia innowymiarowca wolał zachować bezpieczny dystans od opiekunów tej okolicy.

- Kogo w tych czasach obchodzą twoje męczące teorie, co? - burknął Halwan.

- Jednostki, ale przynajmniej kogokolwiek. - Wzruszenie ramionami.

- Nie chcę cię niczym martwić, Shido - Morfeul znów skupił wzrok na Castelvillu - mówiąc jednak szczerze, Merus nie zaoferuje żadnemu Inkubowi jakiejkolwiek pomocy. Tobie podobni powinni być o tym bardzo jasno przekonani. Nie zamierzamy cię oczywiście zatrzymywać, modlitwy są przywilejem każdego demona i jak najbardziej szanujemy takie obrzędy. Życzymy zdrowia...

Odeszli, zostawiając dwójkę podróżnych w spokoju. „Istotnie, egzorcyści nazywali ich Inkubami.”

- Nic ci nie jest? - beztrosko rzucił pytaniem Wieczny, czekając aż demon się dokuśtyka.

- Morowni, jak ja ich nienawidzę… Bywało lepiej, ale dam radę. Poza tym to już niedaleko. Północna brama jest tuż, tuż. Wejdziemy zaraz w tę uliczkę - obfity kaszel przerwał jego wywód - pójdziemy kawałek brzegiem miejskiej rzeki i mostem przeprawimy się na drugą stronę. Tam czeka główna droga oraz same wrota.

- Cudownie w takim razie.

Góro-podobne widmo z wielkim trudem dało się odróżnić od nocnego nieba, a gwiazdy zawieszone wysoko nad miastem odbijały się w tafli wolno płynącej rzeki, przecinającej wszerz północną część Merusian. Z wody niósł się mocny zapach glonów i mieszkających tam zwierząt. Po dokładnym przypatrzeniu się w jej głębie, z już na dobre zdjętym kapturem, zapewnienia demona o rybach sprawdziły się i tak z nurtem płynęły, i małe grupki, i większe ławice. Trudniej był0 ocenić ich kolor oraz cechy szczególne, nie mówiąc o ogólnej nieznajomości ich nazw przez zielonoskórego, który jedynie co, to umiał je łapać.

- Niech zgadnę, pan Halwan, Stróż Porządku, był demonem wyższym, czyż nie? - wspomniał niemiłą sytuację człowiek, mocząc dłoń w rzece. „Zimna, ale raczej nie pitna, przynajmniej nie dla ludzi.”

- Tak. Gdyby nas tak nie zaskoczył, to musielibyśmy trochę zboczyć z kursu.

- W ucieczce przed jego rażącym wzrokiem i częściowo przez strach, jaki by w nas wywołał? - w głosie zabrzmiała struna ironii.

- Z szacunku i z zachowania rozsądku.

- Ach, tak. Z takich to pobudek.

„Kustoszów okradziono, tych wysoko postawionych obrońców Świętego Drzewa. Cóż za heca...” Kimkolwiek był ten zbieg - w sumie to kompletnie nieistotne - mógł liczyć na odrobinę szacunku ze strony Neda. Chyba że egzystowała jeszcze jakaś inna, bliższa rzeczywistości prawda o jednorogich demonach, inna od stanowiska, w którym mieli oni mieć pod ręką nienaganną potęgę. Grunt podtrzymujący całą wiedzę maga o Tessinug nadal składał się z niestabilnych informacji, co zabraniało myśleć otwarcie i po swojemu, budując w tej sytuacji jedynie prowizoryczne, tymczasowe racje dalekie nawet od opinii.

Po zejściu z rozchybotanego mostu, starego i używanego jako skrót (jakby chcieli szukać, mogliby znaleźć wiele lepszych egzemplarzy), przedostali się przez ciemny lecz krótki labirynt między domami na główną ulicę, idącą od wschodu na zachód i tutaj właśnie skręcającą wprost na północ. Łatwo było zauważyć zmianę w budynkach, które przy murach zaczęły się trzymać znacząco bliżej ziemi, tak na wysokość dwóch, trzech metrów, i przy większej prostocie, usuwającej w ramach przykładu wszystkie okna.

Brama miejska, zdobyta jako kamień milowy, w zachowaniu równowagi monumentalności w stosunku do całego Merusian, wyrównywała szalę wobec karłowatych mieszkań. Została wytopiona z przeszywającego chłodem metalu, nadającego przejściu cechę praktycznej niemożności do sforsowania. Patrząc na cały jej profesjonalizm, łatwo można było rzec, że demoniczny kunszt przynajmniej w tym przypadku dorównywał poziomowi reprezentowanemu przez krasnoludy z Nafra'bress. Wzór przeszywających się na niej pnączy czy korzeni tylko urozmaicał odbiór tworu prowadzącego w święte miejsce. Na straży tych wrót spała, rozwaliwszy się na drewnianym fotelu, samica trolla, bowiem faktycznie wyglądała na samicę trolla, pomimo że ciało miała mniejsze, a jej mięśnie wyglądały na bardziej wytrenowane niż nabyte w sposób naturalny. Agiux powiedział, iż rasa demonów średnich, do której ona należała, zwała się Lawiroty i gorąco podkreślał siłę, jaką władali, a która prawie zawsze przekraczała ich limity fizyczne nawet u żeńskiej połowy populacji. Zasługa Dranis, dopowiedział sam sobie Ned.

- Ich inteligencję także się ceni, jeśli nie tak samo, to czasami i wyżej - dopowiedział demon, co Castelivill błyskawicznie zanotował w pamięci.

Oczywiście, kolejnym drobnym kłopotem na ich drodze był śpiący stan kobiety - odzwierciedlenie pustek na ulicach i jednoczesny kontrast do monumentalności północnych wrót. Zielonoskóry nie znał efektywnych sposobów na obudzenie takiego niby-trolla, więc Ned stanął przed bramą i zaczął walić w jej metalową powierzchnię pięścią, do skutku. Żniwiarz aż podskoczył przy pierwszym łupnięciu, gdyż odzywający się echem stuk miał w sobie wielką moc, poza tym nie spodziewał się u inkwizytora tak odważnego i jednocześnie tak gwałtownego doboru tego typu działania. To, według niego, mogłoby się źle skończyć. Naturalnym jednak było, że się mylił, nie zaufawszy zawsze wygrywającemu człowiekowi. „Bachy” i „bumy”, wywołane niemile katowaną pięścią, po pewnym czasie postawiły na baczność Lawirotankę, która mglistym patrzeniem, próbowała znaleźć wyciszone już źródło hałasu, dochodząc do najlepszego możliwego stanu rozumienia.

- Co tu, czego… - jąkała się z głęboką chrypliwością w głosie, zataczając się na różne strony.

- Brama, Lawirotanko - Ned użył jej przynależności, tak samo jak postępowali Kustosze i Archiwista.

- A kto niby jesteś, żeby mnie…

- Otwórz bramę - powtórzył bez ogródek.

- Ja już ci dam budzić po takie brednie... - Na jej usta przybyły niezrozumiałe, bo urywane, przekleństwa.

Groźnie stąpając ku odwróconemu do wielkich drzwi człowiekowi, z wyszczerzonymi szeroko zębami i z nienawistnym grymasem, warczała jakby cerber, podobnie jak matka, której dzieci właśnie wymalowały błotem cały pokój gościnny. Metr przed oczekiwanym zderzeniem, Wieczny odwrócił na nią zimne niczym lodowa przepaść, płonące żółcią oczy, a kobieta zamarła w miejscu bez najmniejszego kiwnięcia palcem, bez oddechu.

- Uczyń dla pielgrzymów przejście - zagrała finalna nuta oschłego przykazu, skwintowanego uniesieniem lewego kącika ust.

Agiux poczuł się nieswojo już z samego tonu tych czterech słów. Podobne doświadczenie pamiętał z ich pierwszego spotkania. Ulga nastąpiła dopiero, gdy gburliwa strażniczka zniknęła w niedostrzegalnym na pierwszy rzut oka otworze w murze. Z wnętrza wrót dobiegało już chrobotanie, po dziesięciu sekundach zamilkło, Lawirotanka przeszła do drugiej dziupli, ukrywając swoje zdyszenie, a zaraz pojawiły się kolejne wibracje metalu. Ned odsunął się do Żniwiarza, zwalniając miejsce trollce, która doszła tam z donośnym charkaniem i przy użyciu łańcuchów tego samego pochodzenia co brama, z dużą trudnością zaczęła otwierać wrota, po czym poprzestała już w momencie zrobienia jedno-metrowej szczeliny.

- Wyłazić... - fuknęła na nich, odchodząc na bok.

Dwójka z chęcią usłuchała i pokonali tym samym przed-przedostatni, wielki dystans na drodze do zapoczątkowania nowej ery.

Chodnik z kwarcowych płyt o kanciastych kształtach poprowadził ich przez pustą przestrzeń wytrzebioną z roślin, traw, czy najlichszych mchów i porostów, pół kilometra w niezmąconym mroku, aż pod samą granicę najsłabszej obecności Merusa. Tutaj z ziemi wyrastały pierwsze korzenie, warkocze splecione z dwóch odmiennych sznurów, jednego gładkiego o twardej budowie, i drugiego giętkiego, postrzępionego, pokrytego grubymi nitkami włosia. Siła sprzyjająca życiu. W lesie tych rąk zamilkło wszelkie poruszenie powietrza.

- Jesteśmy już prawie u celu Agiuxie, a ty spełniłeś obiecane słowo. Dalej już sobie z pewnością poradzę i jeśli chcesz odejść, ja cię nie zamierzam zatrzymywać.

Przeszukując wszelkie ślady w arkanach, do tej pory nigdzie nie zauważył duszy drzewa. Zresztą od początku miał świadomość, że takie próby będą wysoko nieskuteczne. Organizm żyjący przez milenia musiał wykształcić w sobie stosowną niewykrywalność.

- Nadarzyła się okazja, więc chciałbym jeszcze zobaczyć Agorę - zdecydował się Żniwiarz, a każde słowo powodowało ukłucie w okolicach serca i w potylicy.

- To ja również chciałbym zobaczyć owe miejsce, jeśli darzysz je takim sentymentem.

Kierując się wyznaczoną drogą, i widząc na odległość zaledwie kilku metrów, zapuszczali się dobrowolnie w głąb samoświadomej krainy korzeni, które to z każdą minutą stawały się dorodniejsze, w pojedynczych przypadkach odbijając od swej skóry bladziutkie punkty białego światła. Towarzyszył im świeży zapach ziemi. Ned podniósł jej grudkę i rozdrobnił palcem. Wilgotna, z dużą zawartością składników mineralnych, obojętny odczyn kwasowości, wszystko wyczytał z wyczulonego węchu. Zeszli tymczasem w jakiś zygzakowaty wąwóz, a Agiux w pewnym momencie potknął się o zbiorowisko włókien, jakich w tej warstwie gleby było bezliku, i upadł bez robienia jakiegokolwiek dźwięku.

- Poradzisz sobie?

Zielonoskóry podniósł się bez odpowiedzi, bez najmniejszego burknięcia idąc dalej. Wszystko się w nim już gotowało przez znów powracające katusze, przez cierpienie całego organizmu. Wywrócenie się jak ostatni nieudacznik należało jeszcze do normy, ale jego ciche nadzieje zaczynały gasnąć w cieniu rosnących w siłę skutków wizyty w smoczym sanktuarium. Lekceważenie przybywającej słabości ciała, mięśni i psychiki stawało się trudniejsze. Choć potrafił nie rozmyślać o własnej sytuacji, zapomnieć o niej na jakiś czas, ciernie losu coraz zadziorniej pastwiły się nad jego postawą wojownika. Dobrze wiedział, że Ned Castelvill również czuł jego rozsypującą się witalność. Na zabrudzonych bandażach pokazały się rdzawe plamy.

Po wyjściu z wąwozu zapadła milcząca decyzja nie zachodzenia w takie podziemne tunele. Naprzeciw niedogodnością, podróżowali dalej. Czasem trzeba było przejść po korzeniach, a czasem pod łukami ułożonymi przez nie w jakiejś konspiracji artystycznej. Z ostrożnością łączącą się z rozsądnym niezwracaniem uwagi, mijali się z samotnie koczującymi Kustoszami, którzy nawet gdy mieli okazję przyjrzeć się niecodziennym gościom świętego miejsca, za dużej uwagi nie pokładali w te spotkania - niby zahaczenie o gałąź drzewa oliwnego. Mag sięgał świadomością coraz dalej, nie mówiąc już o jego gotowości do zadania ataku na dużą skalę. W pewnym momencie zarządził postój, aby ostatni raz zmienić towarzyszowi bandaże.

Zaraz za trudnym do przedarcia się kłębowiskiem zrobiła się jakaś większa wolna przestrzeń. Ziemię wykładały kamienie starannie dopasowane jeden do drugiego. Wieczny przykucnął i przyłożył zamkniętą pięść do chropowatej podłogi. To miejsce obdarzono niezwykle ogromnym charakternikiem, że aż przyprawił człowieka o mdłości i płytką dekoncentrację. Tysiące dusz zostawiło tu swój ślad, co oznaczało jedno: w górę leciały stąd modły. Wstał powoli i się rozluźnił, niemiły posmak przelewał się przez jego brzuch.

- To tutaj chciałeś się zatrzymać, prawda? - westchnął, po chwili zapalając z kciuka płomyk.

Wysokie kolumny otoczyły okrągły plac, a pnącza oplątały je wężowymi uściskami. Dzięki cieniom grającym w oddali było wiadome, że obszar ten, na którym zmieściłby się spory tłum, chroniła merusowa ściana. Jakieś dostojniejsze macki sięgały nawet po dotyk nieba. Prawdopodobnie czyhały tu też, gdzieś na niedostrzegalnym pergaminie mroku, jakieś dostojniejsze wejścia lub wyjścia, ale brak lepszej wizji dokuczał w rozeznaniu. Oprócz tych szczegółów pozostawało jedynie świeże powietrze, nic więcej, ani skały ofiarnej, ani grobów, ani krzyży, prosty przyczółek dla pielgrzymów w samym sercu świętego gaju rąk Demoniego Drzewa.

- Agora - potwierdził Żniwiarz. - Tak, to właśnie to miejsce. Genialnie. Wreszcie coś naprawdę prawdziwego, dobrego. Szczerze chciałem tu zawędrować już od pewnego czasu. Paskudne to, że nie byłem godnym się tu znaleźć. Taka porażka, jestem zgnilcem, nie wojownikiem. Ale cieszę się z tego grzechu. Jestem, na róg Kustosza, głupcem, wprawdzie się jednak raduję. Paskudny ze mnie demon, słaby, upadłem z tronu z własnej beznadziei. Byłem tu z ojcem, pamiętam... - głos Agiuxa nabrał emocji, czuć w nim było coś ze szczęśliwego wzdychania, najprościej jak umiał pokazywał podziw i smutek.

- Hęę? - przeciągnął z uśmiechem na ustach Ned. - Nie sądziłem, że takie struny w tobie...

Samotny podmuch wiatru przewinął się przez okolicę, wzbudzając w ruch leniwe korzenie, które po kolei - ze wschodu na zachód - odzywały się wieloma odcieniami skrzypania, w jednej wspólnej fali. Szósty zmysł naparł ciężarem kowadła na niezmącone emocją myśli, wobec czego Ned zamarł w nagłym milczeniu i wbił wzrok w ziemię. Brwi zmarszczyły się w kamiennym skupieniu, ręka opadła wzdłuż ciała, zostawiając gorący płomyk na wysokości rozluźnionych barków, a w oczy wstąpiła nieobecność. Wieczny na zawołanie świata niewidzialnego zatopił się w wymiarach mocy, przestając widzieć i czuć ciałem, w zamian za możliwość obserwowania odległego ale zbliżającego się fatum.

W niedostępnej przestrzeni nitki magii, many, esencji, charakterników i miazm, zostały pociągnięte. Nprężyły się w odpowiedzi na czyjąś wolę. Fakt, że w ostatecznym rozrachunku zawisły w tym jednym stanie, oznaczał, że ta silna intencja pochodziła od przynajmniej czterech dusz. Samozwańczy kontrolerzy takiego niezrozumiałego zjawiska znajdowali się jednak za daleko, aby potrafił do nich dotrzeć, aczkolwiek szybko wywnioskował ich zjednoczenie. Nieludzkość ani nie demoniczność. Ten wspólny rozgardiasz, niepojęcie jarzący się nienaturalnością dla prawdziwego obserwatora potężnych energii, pochodził od nigdy niespotykanych stworzeń, nieznanych, przekraczających progi boskich indywiduów, nawet o wiele starszych od znanych cywilizacji!

W zaistniałym, mało ograniczonym zatarciu chaosu Castelvill nie potrafił zlokalizować nawet najbardziej skromnego źródła, nawet żadnego widmowego obszaru użycia zaklęcia. Oczywiście udział Merusa w tej trwającej sekundy jatce był niemożliwy, to pod wieloma względami nie przypominało poziomu kilku-milenialnego organizmu. Kto niby wymierzał strzał i w co w ogóle celował? „Inny, niepoznany arkan, kręg równy mojej Bestiaris... Przepraszam, ale czego ja światkiem jestem... Decyzja podjęta, raz kozie śmierć.”

Wieczny przymknął powieki, a gdy je znów podniósł, na miejscu źrenic i tęczówek, pośrodku białek okrytych żyłkami czerni ukazały się rozjarzone pomarańczową łuną płomienie, pionowo rozłamujące gałki. Żniwiarz miał szczęście, że spoglądał w innym kierunku, spacerując przy kolumnach. Nie chciałby poczuć ich na sobie, nie chciałby przez nie oszaleć, zostać pożartym przez żywe koszmary. Ned podniósł wzrok na wschód, potem na południe, na miasto chronione przez mur, na zachód. Obracał się do Świętego Drzewa i nagle zawiesił wzrok, dostrzegając drobne rozgałęzienie, kątem wizji świata pochłoniętego w zimnym ogniu. Po kolejnych sekundach beznadziejnego walczenia z rozdzierającą jaźń Bestią, ponownie skupił się na zachodzie. Jego powieki rozwarły się szeroko, w czas gdy na horyzoncie wybuchły w bratnim duchu setki, nie, tysiące śnieżno-błękitnych rozbłysków siejących w jego sercu bolesną bojaźń, pod której mocą uległ, cofając się jak nigdy dotąd o kilka kroków w tył. Widmo nieznanej energii rozszarpało swoimi pazurami potworną rzeczywistość, i głodne wymierzenia śmierci dla Bestiaris, spadło na Castevilla, sięgając niszczycielskimi ostrzami po jego duszę.

Natychmiastowo zamknął oczy. Zamrugał. Zniknął paniczny strach. Nowy arkan widocznie pałał żywą nienawiścią do Bestii, która siedziała w Wiecznym. Prawie niemożliwym było, że to właśnie ku niemu miała wystąpić ta ewentualność, nie pamiętał o żadnych trwających zatargach z wysokimi graczami. To nawet nie łączyło się z podążającą za nimi istotą. W takim razie komu mogło zależeć na wykorzystaniu tego wielkiego czegoś? W co, starzy jak świat, nieznani samozwańcy, kierowali swoje dziwne pragnienia?

Ned bez względu na różnorakie zmienne chciał ich poznać lub ich zgnieść, a właściwa decyzja leżała po stronie natury tamtych. Pozostawienie zniesienia bariery Tessinug na drugie miejsce w kolejce miało sens, biorąc pod uwagę przewyższającą wartość, jaką odznaczało się poznanie i działanie skierowane w źródło tych potężnych w skutkach psotek na arenie magicznej. Przed zdobyciem kolejnych Włóczni Nieskończoności mógł przecież pozwolić sobie na użycie ostatniego asa w razie prawdopodobieństwa wystąpienia nieoczekiwanych problemów, które w takich zabawach miewały już miejsca.

Na krainę pogrążoną w rozważaniach nocy opadła przeźroczysta płachta światła, tak jakby znikąd wyskoczył nieobecny wtedy księżyc, którego nieodzownym życzeniem stało się obdarować demony blaskiem mocniejszym niż kiedykolwiek. Wężooki, wyrwany ze swojej cichej rozmowy z samym sobą, z chwilowym opóźnieniem zaczął się niepewnie rozglądać w beznadziejnej próbie znalezienia powodu nienaturalnej zmiany.

- Światło? Co się tu odprawia? - szybko zaatakował z pytaniem.

- Ach... Zaraz wszyscy się przekonają na własne oczy - odparł tajemniczo Ned - I się to większości pewnie nie spodoba. Ha, ha.

Ręce wyczekującego na cud Wiecznego schowały się w kieszeniach szaty, a on po prostu tak stał, jak figura króla na pustej szachownicy. W rejonach, na których skupił wzrok, wzbierała się moc. Ciekawość wobec finalnego kształtu arcyzaklęcia była bliska zainteresowaniu anomalią Agiuxa. “Zbliżenie i cyknięcie zdjęcia, czyż nie? Tyle wystarczy. Chyba że myślisz szerzej i zabierzesz ze sobą rdzeń tworzący wspomnienie” zażartował z czekającej decyzji.

Nad terenem położonym kilometry od merusowego pola korzeni podniosła się niewyraźna mgła iluminująca bielą nakrapianą błękitem. Gdy wzmógł się wiatr, można było tam dostrzec ruchy mas powietrza. Rysujące się obłoki, które zrodziła ziemia, po zaledwie momentach zostały przedzielone na wiele szlaków przez niewidzialną siłę. Zbiory rozpalonych w jednym duchu świateł zawisły niczym zatrzymany w czasie huragan, a z przybywającą ich obecnością zaczęły przedzierać się w stronę Merusian, stawiając kroki, składając w kupę mitologiczną rzeźbę. Niepewna własnego istnienia postać szklanego kolosa, przez którego można było przejrzeć, ale również wyodrębnić bezkształtne kończyny. Mag powolnym chodem wyruszył z miejsca, dalej skupiając większą uwagę na dopełnianiu wnioskami widzianego obrazu. Układanka, czy może bardziej urzeczywistniający się miraż, zebrała się w osobie kobiety ludzkiej rasy, w uosobieniu bardziej bogini, niż olbrzymki. Nie okryta ni szatą, ni pierzem płaszcza, miała perfekcyjnie białą skórę jaśniejącą chwałą niebios, w które pragną wierzyć ludzie. Istota o figurze i rysach pięknej królowej, wyprostowanej sylwetce, bajkowo długich, prostych włosach opadających wzdłuż pleców na pośladki, i część kosmyków złożonych na zdrowych i pełnych piersiach. Usta trochę uchylone, lekko pyzate poliki, mały nos, oczy pogrążone w żałobie, ale nadal promieniowała szlachetnym, a nawet wręcz odważnym charakterem. Przewyższała mury bardziej niż dwukrotnie, patrząc ponad nimi dalej w świat.

Ned lubieżnie oblizał wargi, przygotowany do skoku, do biegu po odpowiedzi. Z tej odległości nie wyczuwał duszy tej kreacji, ale domyślał się, że musiał stać jakiś niezwykle interesujący powód za przybraniem ludzkiej aparycji.

- Wreszcie! Zaspokojenie kipiącej we mnie ciekawości! Nadchodzę, nadobna pani, po pani głowę! - wykrzyknął z półprawdziwej radości.

Zaczął biegnąć przez plac, a za nim zaczęły pękać kamienie. Był jak nigdy wniebowzięty, gdy…

- Nie tak szybko, moja bestyjko.

Cała kraina pogrążyła się w martwej szarości. Wszystko zatrzymało się tak, jakby wymiarowy zegar czasu roztrzaskał się właśnie o ziemię. Materia tego co żyje i tego czemu brak tchnienia, rozmazała się w ciągle ulatującym dymie jej własnych atomów, molekułów, cząstek elementarnych. Wszechrzecz wypełnił bezwyrazowy szum dochodzący z oddali. Castelvill stanął przy swoim ciele i ciężko westchnął.

- Hah, ty oto, wielki zdobywco, chciałeś wykorzystać całą swoją artylerię na strażnikach drzewa - dobiegał zza jego pleców dobrze mu znany głos, który brzmiał niemal jak deszcz, wielka ulewa. - Niemądrze, tak bez planu i składu. Mogłeś na przykład zdrenować umysły kilku głupków, tych wyższych, aby ze sobą powalczyli lub przekraść się niepostrzeżenie, w tej właśnie warstwie wymiarowej, do serca, a tam wznieść jakąś nieprzebijalną barierę i róbta, co chceta.

- Witaj, Pożogo. Widzę, że zdrowie dopisuje.

W rzeczywistości Wieczny chciał dostać się do czegoś w rodzaju centrum, ograniczając się przy tym do zwykłego ukrywania duszy i unikania kontaktu z jakimikolwiek zwiadowcami, co w sumie dałoby taki sam efekt końcowy. Skarżenie się na brak wiary w niego byłoby jednak bezapelacyjnie bezsensowne. Jedyna istota, której zawdzięczał życie, najprościej w świecie się droczyła, tylko tyle. Oczywiście magowi, pomimo wyblakłej palety emocji, zdarzało się czasem lekko obruszyć takimi słownymi przepychankami, więc z kolei zachowanie Trzeciego posiadało logiczny zapalnik.

- Zdrowie. Jak najbardziej, moja bestyjko. Ale przechodząc do sedna, ucieleśnienie mocy zwanej Genezją działa teraz ku naszej sprawie. Ten konkretny, a raczej jedyny raz. Odciągną uwagę demonów, bo wiedzą o naszych intencjach.

- Co to za Genezja? Nigdy o niej nie wspominałeś...

- Teraz o niej słyszysz. Jej użytkownicy zwą się Pradawnymi i chcą unicestwić wszystkie arkany. Zapowiada się dla was świetna zabawa, bo zagrożeniem są pierwszej klasy.

- Czyli, rozbijając osłonę Tessinug, uwolnię ich, a oni... - Ned obejrzał raz jeszcze własne ciało, z którego został wyrwany do Alven'senn.

- Ty skup się tylko na barierze, jaką nam podarowała twoja droga ukochana, a o resztę się nie martw. Minie długi szmat czasu, zanim ich plany wejdą w życie - roześmiał się Pożoga, kroplami deszczu zagłuszając nieśmiertelny szum. - I dopóki wystarczająco wiele oczów się nie zwróci na te działania, ty z nimi nie walcz. To rozkaz. Chociaż są moim największym i najstarszym wrogiem, takie o to jest moje rozporządzenie, dobra rada możesz ująć.

- A możesz przynajmniej powiedzieć, gdzie...

Znienacka zniknęła szarość, a on zamrugał, już w swoim fizycznym ciele.

- ...Powiedzieć, gdzie znajdę te całe serce. Ech, będzie jak mówisz.

Z miasta rozległ się donośny ryk rogu, nie oznaczający nic innego, niż atak. Czuł bowiem, jak liczna masa demonów wylewa się z zachodnich bram i zmierza prosto na olbrzymkę. Dowodziło to, i przy okazji dobrze świadczyło o nich, że szybkość reagowania mieli opanowaną iście doskonale. Zrozumiała była także decyzja na tak prędkie podjęcie działań wojskowych, co niestety nie dawało ani promyka światła na prawdziwy charakter logistyczny merusjańskiej armii. Tymczasem, na ciele świecącym księżycowym blaskiem pojawiły się szafirowe linie przypominające narysowane olejną farbą rzeki, gdzie kolorystyka wahała się od barwy nieba z Nafra’bress do wzburzonego oceanu z Xel’fazi. Z wibracji arkanów wynikało ich bardziej defensywne niż agresywne przeznaczenie.

Kierowany czyimś głosem, Agiux bez słowa pognał w stronę pięknej boginki. Zasyczała Dranis i na jego drodze stanął Castelvill, który pstryknął palcem, widząc wężowe oczy przyślepione hipnotyczną dzikością. Avrisowe naznaczenie kształtu spirali, dotychczas całkowicie niewidoczne na żniwiarzowym czole, zarumieniło się aż do pulsującego zbrązowienia, a zielonoskóry zatrzymał się, natychmiastowo łapiąc się za głowę i uklękną na jednym kolanie z bolesnego wrażenia. Jęknął, doświadczając zatrzaskiwanych na własnym umyśle imadłach. Trwało to jakąś chwilę, póki temperament czaru się nie ostudził.

- Co ty wyprawiasz, ty gnegnarze... - gniewnie wycedził przez zęby Agiux.

- Oprócz tego, że ratuję ci skórę od telekinetycznej manipulacji Drzewa, to nic. Znaczy się, mam propozycję. - Ukucnął przed nim. - Pójdź ze mną do serca Merusa.

- Dlaczego niby? Nawet nie wiem, co planujesz...

- Usuniemy razem potężną ścianę dzielącą Tessinug od innych wymiarów. Skutki będą ogromne, ale przy tym bardzo pozytywne dla całej twojej rasy... i dla mnie oczywiście.

- Pieprzysz jakieś głupoty...

- Spędziłeś ze mną wystarczająco długo, żeby przekonać się o tym, że moje głupoty mają całkiem realne odzwierciedlenie i działają.

- Niezbyt wiele, by zdobyć moje...

- Zaufanie to chleb powszedni, Agiuxie. Ja ofiaruję ci jedyną szansę na samodzielne zbawienie się, wrzucenie całej twej rozpadającej się siły, igrającej z ciebie słabości, do kotła przyszłego losu, z którego twoi bracia i siostry będą czerpać, aby ewoluować i rosnąć w potęgę mogącą zgnieść narody innych światów. Powiedz, czy nie byłoby rozsądnie poświęcić się dla dobra machiny tej ewolucji, pokazać że twoje istnienie nie poszło na marne?

Żniwiarz popatrzył się na Neda strapionym wzrokiem. Słowa to niebywała moc, arkan sam w sobie i Castelvill wiedział o tym doskonale.

Zdjęta z ramienia torba łupnęła o twardo ubitą ziemię. Noszenie jej ze sobą sprawiałoby już tylko ciężar. Serce masywnego Achillesa ważyło przecież swoje kilogramy i w dodatku pozostawienie go samemu sobie do mądrych zagrań się nie zaliczało, dlatego właśnie jaskrawozielony żar pochłonął cały pakunek, żeby za dwie, trzy minuty zniknęły wszelkie ślady po innowymiarowcu.

- Tą gigantką się nie przejmuj, ona nie wyrobi wielkich szkód i powiedzmy, że jest po naszej stronie. Jeśli jednak chodzi o realne zagrożenie… Strażnicy, którzy pozostali na swoich stanowiskach spróbują nas z pewnością zatrzymać, ale przeszkody to przecież rzecz nieodzowna na ścieżce rozwoju.

Wieczny poszedł, a za nim niepewnie pośpieszył demon. Zabranie go ze sobą nie należało do kluczowych przedsięwzięć niezbędnych do wykonania operacji. Być może ten pomysł nie miał w ogóle znaczenia na jej przebieg. Nie zmieniało to jednak faktu, że dodatkowa ręka zawsze mogła odjąć trochę problemów, zająć czyjąś uwagę, czy przyjąć na siebie zadanie, które dla tak wykwalifikowanego mordercy jak Ned byłoby tylko wymuszoną stratą czasu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania