A niby już po Oscarach

Właśnie jestem po Wigilii. Tak wiem, może się komuś to dziwne wydawać. Ale fakt jest faktem. Dla podkreślenia nastroju, włączyłam nawet piosenkę „River” Joni Mitchell, bo uwielbiam.

Aby wyjaśnić ową osobliwą sytuację, użyję wirtualnego pilota i cofnę dzień do początku. Tak przy okazji, oglądanie własnego życia niczym film, pomaga w wielu trudnych sytuacjach życiowych, powodując że z bohatera robi się obserwator a co za tym idzie, otóż za tym dystans idzie. Ale do początku.

Dzwoni budzik, w zasadzie gra melodyjną poranną melodię. Jest czwarta zero trzy. Na tym etapie już wiem, że dzwoni ale czekam, nie najpierw wyciszam. Kiedy zagra drugi raz o czwartej zero sześć, nie wyciszę, po prostu wiem, że odpowiedzialność mi nie pozwoli. Odpowiedzialność, jak każdego roboczego dnia, wyciągnie moją rękę w kierunku lampki. Dziś zrobiła tak samo ale lampka nie zaświeciła. Po dwóch latach, żarówkę trafił szlak. Już zabuzowało we wnętrznościach, ale za wcześnie było na regres. Chwila oddechów, świeczki i afirmacje na stres, rozładowały napięcie. Do tego czajnik ciągle na swoim miejscu więc kawa w środku nocy mogła się dokonać.

Potem już z górki, niestety rano zapomniałam, żeby przyglądać się temu co mnie spotyka z perspektywy widza. Zaczynam pracę o szóstej rano. Piętnaście po szóstej rzucałam bluzą, wprawdzie w nikogo nie trafiłam, ale niestety chciałam. Jak rzuciłam to się zorientowałam, że mała Basia się pojawiła, tego momentu już nie przespała. Dość szybko ją ukołysałam, ale Basia uparta jest i już do końca pracy, od czasu do czasu, o sobie przypominała. W ramach wyjaśnienia bluza została rzucona bo nie mogła znieść już wszystkiego, szczególnie tempa normowanego przez szefa wszystkich niedoszłych szefów.

Ale praca szybko minęła, bo wiadomo czas to pojęcie względnie nieistniejące. Tak oto znalazłam się w aucie w drodze do domu. Musiałam tylko do sklepu zajechać po żarówkę a potem już tylko odsmażyć sobie pierogi ruskie, które miałam zamiar zjeść z ćwikłami, bo nigdy tak nie jadłam. W aucie przypomniałam sobie o mindfulness i zaczęłam być uważna. Do tego stopnia, że w końcu wsłuchałam się w piosenkę, którą pamiętałam z zamierzchłych nastoletnich czasów i dyskotek szkolnych. Jedna z tych przytulańców, które nigdy nie osiągnęły szczytów list przebojów a które towarzyszyły w nieśmiałych wyprawach pod bluzki koleżanek. Mnie to nie dotyczy, za bardzo byłam nieśmiała, takie wyprawy wtedy dla mnie mogły się skończyć całkowitym wykluczeniem, przynajmniej tak myślałam. Teraz myślę, że szkoda, że nie próbowałam. W każdym razie akurat takie wyprawy można powtarzać, czego nie omieszkałam zrobić nieco później, nie chwaląc się, nawet czasami z sukcesem.

Kiedy śpiewak dotarł do refrenu poraził mnie tekst piosenki, zacytuję, bo nie da się tego nie pamiętać „ Możesz zmienić ubrania, możesz zmienić numer telefonu, ale nie zmienisz mojej miłości do Ciebie” – w głowie pojawiły mi się słowa: chłopie myślę, że ja bym jednak i to zmieniła.

Zrozumiałam dlaczego ta piosenka nigdy nie cieszyła się uznaniem list przebojów – w tamtych czasach telefon w moim miasteczku miało chyba z piętnaście osób i mogę się założyć, że żadna z nich nawet w koszmarach nie śniła, by zmienić swój numer, na który czekała piętnaście lat. Z ubraniami, no cóż, wprawdzie można było zmienić jedną ortalionową kurtkę na drugą, ale ze zmianą stylu nie wiele to miało wspólnego.

A teraz dygresja, kiedy życie staje się filmem, to jeden dzień okazuje się strasznie długi i pełen wydarzeń.

Do sklepu weszłam, na szybko, po żarówkę chciałam taką zwykłą do lampki, bez wifi . Były same z wifi. Poszłam do drugiego. Tam były zwykłe, tyle że nie wiedziałam jaki moja lampka ma gwint. Tak wizualnie tylko przypuszczałam, że w ogóle ma gwint. Dla pewności kupiłam dwie.

W domu zorientowałam się, że nie wiedząc, czy kupuję dobrą, zakupiłam dwie takie same. Pasowały. Można zaryzykować stwierdzenie – szczęście początkującego. Na wszelki wypadek świeci odkąd wróciłam z pracy, chociaż okno wychodzi mi na zachód i oślepia mnie słońce.

Uporawszy się z technicznym zadaniem, udałam się do lodówki, gdzie od tygodnia czekały na mnie pierogi ruskie i ćwikła. Owszem tak było ale chyba w jakimś innym wymiarze. Bowiem zamiast ruskich uśmiechały się do mnie wciąż pierogi - ale z kapustą i grzybami. Rozczarowałam się i wyartykułowałam słowa - no to mam, kurwa Wigilię. Przepraszam za bluzga, ale to film przecież jest, a co to za polski film ma być, bez słowa na „ku”. Marzenia i plany legły w gruzach. Nadzieja jednak nie umiera. Zostały ćwikła. Słoiczek opatrzony etykietą, nie pozostawiał wątpliwości – to one. Jedno zdanie, ćwikła z chrzanem, tyle że trafił mi się jakiś odrzut chyba, bo zapomnieli dodać buraków. Chrzan przepalił mi wszystkie możliwe kanały w ciele. Siedzę i piszę przez łzy, na dobre tonąc w świątecznym nastroju. The end.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania