A'licarett (cz. II)

Rozdział drugi.

Drzewo.Świeci.Mrok.

 

Pojawiło się znikąd.

Jak kleks z atramentu, pośrodku czystej kartki – tylko na odwrót.

Pierwsze wzmianki o nim pojawiły się, kiedy dwójka myśliwych podczas nocnego polowania, ujrzała nagle jaskrawą łunę, odbijającą się od innych drzew, jakby echem. Wabiła ich ku sobie ni to dźwiękiem, ni zapachem do tego stopnia, że samoistnie zaczęli podążać w jej kierunku. A potem oślepli.

Z tego co opowiadali, towarzyszył temu ciągły szum i zapach jabłek.

 

Skąd jabłka pośrodku tropikalnej dżungli? Skąd dźwięk towarzyszący światłu?

 

Znalazł ich jeden z Guandani – plemienia zamieszkującego północną część kontynentu. Tę porośniętą przez jedną z najdzikszych i najbardziej niedostępnych stref naszego świata – ponoć nawet w samo południe, kiedy słońce wisiało w samym centrum nieba i grzało najzacieklej – nie potrafiło przebić się przez gęste, zaborcze korony drzew.

 

Tymczasem to.

 

Większość nie wierzyła w opowieść myśliwych.

Traktowała je jako majaki, spowodowane jakąś odmianą tutejszej, tropikalnej choroby.

 

Ta dopadała nieraz niektórych turystów, chcących na własne oczy zobaczyć najdłuższą noc lata – na własnej skórze przekonać się, jak smakuje mrok.

Wyłaniali się potem bladzi jak ściana, gdzieś na samym skraju lasu. Głodni, odwodnieni, nie potrafiący racjonalnie wytłumaczyć po co właściwie tu przybyli, ani jak długo tu trwają.

Przeważnie trafiali wtedy do mnie – jedynej znającej się jako tako na leczeniu osoby, w obrębie znanego makrosum.

 

Makrosum. Skąd to słowo wewnątrz mojej głowy?

 

Większość nie wierzyła w ani jedno słowo, płynące potokiem z ust myśliwych.

Oczywiście to, które miało jeszcze jakikolwiek sens.

Krótko po odnalezieniu i zdaniu relacji, zapadli bowiem jakby w trans.

Siedzieli lub leżeli, wpatrzeni w punkt, który istniał prawdopodobnie tylko dla nich. I tylko od czasu do czasu, z dokładnością niemal dziesiątej części sekundy, wykrzykiwali kombinację słów, nie mających sensu dla nikogo o zdrowych zmysłach.

 

GOREJ.

 

SARIK.

 

KALAKUM.

 

KLASTAK.

 

GORAJA.

 

ABHORKESZ.

 

ALGUSTER.

 

KIRIM.

 

I tak w kółko, z dokładnością niemal dziesiątej części sekundy.

Nie potrafiłem im pomóc, więc wysłałem ich z powrotem do najbliższego miasta, gdzie zapewne umieszczono ich w zakładzie zamkniętym. I zostaliby pewnie zupełnie zapomnieni, gdyby nie to, co stało się wkrótce.

 

Pierwsza musiała być Oue.

 

Dziewczynka w wieku około jedenastu lat - Guandani nie traktowali czasu jak inni ludzie, więc trudno było określić konkretną datę poczęcia – która pewnego dnia, po prostu zniknęła. Według słów matki, wyszła nazbierać owoców na kolację, jak co dzień – lubiła błądzić po bezdrożach osady, znała je jednocześnie na tyle dobrze, że matka przymykała oko na coraz dłuższe nieobecności córki, ciesząc się nawet w duchu, że wychowała tak ciekawską istotę.

 

Istotę?

 

Czyje to słowa? Czyja to myśl?

 

Znaliśmy się od dawna.

Matka dziewczynki dorabiała czasem u mnie, jako coś w rodzaju pielęgniarki.

Była jedyną osobą, oprócz mnie rzecz jasna – która potrafiła zszyć ranę czy znała się na ziołach na tyle, że nie bałem się powierzyć jej co lżejszych przypadków. Ufaliśmy sobie nawzajem i poznaliśmy na tyle, że nie zdziwiło mnie, kiedy przyszła poprosić mnie o pomoc w odnalezieniu dziecka, które zniknęło dwie doby temu.

Oczywiście obiecałem pomóc w poszukiwaniach i już następnego dnia, z grupką sąsiadów, wkroczyliśmy w ciemność gęstszą niż śmierć.

 

*

 

Poszukiwania nie przynosiły żadnego efektu.

Dzień po dniu, nów w nów, przeszukiwaliśmy coraz dalsze tereny, sięgające niemal skraju lasu. Na marne.

Ku rozpaczy matki, nigdzie nie było ani śladu Oue, chociażby zwłok, które pomimo siebie – dałyby spokój, możliwość pochówku, a z czasem – pogodzenia się ze stratą.

Poddaliśmy się w końcu, pogodzeni z niewiedzą.

Poddali się wszyscy oprócz matki, która ubłagała u mnie ostatnia próbę.

Nie miałem serca odmówić, choć przecież doskonale zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie znów nic nie znajdziemy.

 

Wyruszyliśmy.

 

Zaczęliśmy ponownie przedzierać się przez czerń roślinności, która raniła nasze ciała, nacinała je w każdym dostępnym dla niej miejscu, powodując ból i coraz dotkliwszą utratę sił.

Nie zatrzymaliśmy się jednak.

Mijały gałęzie i korzenie, a my niestrudzenie brnęliśmy w sam ich środek, aż nagle poczułem zapach jabłek, a w uszach zadźwięczał mi szum. Nawoływanie...

 

SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK. SARIKSARIKSARIK.ARIK.

 

A potem zobaczyłem światło.

Echo blasku, które oślepiło mnie na tyle, że straciłem z oczu swoją towarzyszkę.

Kiedy oprzytomniałem na tyle, żeby się rozejrzeć – jej już nie było.

Zrobiłem niepewny krok, oparłem się o najbliższe drzewo i po opanowaniu zawrotów głowy, ruszyłem w kierunku łuny, przebijającej się przez otaczającą mnie ciemność.

I wtedy je ujrzałem.

Jakby księżyc spadł z nieba i potłukł się o przestrzeń.

Drzewo.

Jakby jego odłamki, przymarzły do niego jak do magnesu i zeszkliły się z korą, z liśćmi – z jego esencją.

Skrzyło się pośrodku mroku, jak latarnia morska witająca zagubione statki, krzycząca gdzieś w odmęty oceanu, którego byłem teraz środkiem, kompasem.

Dławiłem się tym pięknem, dusiłem zapachem jabłek i szumem zalegającym wnętrze mojej czaszki.

A potem światło przygasło i zobaczyłem u stóp drzewa stertę ciał,w różnym stopniu rozkładu. Z niektórych zostały już niemal same kości, obgryzione do czysta przez robaki.

Coś kucało między nimi. Bujało się na boki, jakby w transie i na zmianę podnosiło i opuszczało malutką dłoń, w której srebrzyło się jakieś ostrze.

Ostatkiem świadomości rozpoznałem Oue, pochylającą się nad ciałem matki. Machinalnie zadającą jej śmierć.

I to, co brałem wcześniej za księżyc odbijający się w korze drzewa, lub świetliki które je obsiadły z niewiadomego powodu.

Ostatkiem sił zbliżyłem się do drzewa i do dziewczynki, zdającej się niemal niknąć na jego tle – jak czarna dziura pośrodku makrosum.

 

SAARIK, SARIK, SSSSARIK. STAŃ SIĘ!

 

I wtedy rozpoznałem, co porasta zarówno drzewo jak i dziewczynkę kucającą przed nim.

Wydała z siebie przeciągły jęk, jakby dopiero uczyła się wypowiadać na głos myśli. I wtedy z mroku wyłoniły się dziesiątki postaci, małych, nieco większych od Oue. W różnym stopniu porastania.

Zbliżyły się do mnie, wyciągając ku mnie swoje malutkie rączki i wtedy rozpoznałem kształt, który oblekł je podobnie jak drzewo. To były mrówki. Świecące w ciemności mrówki.

I wtedy poczułem pierwsze ugryzienie, a z nim świadomość próbującą przebić się do mojego wnętrza.

 

I rozpoznałem słowa...

 

SAARIK.

 

KIRIM.

 

KRÓL

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Kavita rok temu
    Tak jak poprzednia część, ta również bardzo mi się podoba. Mam nadzieję, że będzie kontynuacja, bo aż nie mogę się doczekać! Mega robota :D
  • Szalej. rok temu
    Ja też mam taką nadzieję.
    Póki co muszę napisać jakąś genezę Sarin - obcej Królowej z poprzedniej części. Siedzą mi w głowie lęg i bliżej nieokreślone słowo na temat watahy mrówek - w sensie jak ją nazwać. Chmara, to za mało powiedziane.
    Pomyślimy. Dzięki :)
  • Kavita rok temu
    Szalej. Trzymam kciuki za natchnienie, cokolwiek nie wymyślisz będzie super :)
  • Szalej. rok temu
    Kavita nie chce czegokolwiek. Chcę o! :D
  • Grain rok temu
    pleń
  • Szalej. rok temu
    Pleni pleni, weź się greni.
  • Grain rok temu
    Wracaj do dzieworództwa
  • Szalej. rok temu
    ??‍♂️
  • Szalej. rok temu
    Swoją drogą. Idź sobie gdzie indziej, jak nie masz nic mądrego do powiedzenia. Najlepiej w ogóle nic nie mów :)
  • MKP rok temu
    "ponoć nawet w samo południe, kiedy słońce wisiało w samym" - samym bym wywalił

    "Jak kleks z atramentu, pośrodku czystej kartki – tylko na odwrót." - bez przecinka przed pośrodku.

    "Ta dopadała nieraz niektórych turystów, " - według mnie bez nieraz brzmi lepiej.

    "Dziewczynka w wieku około jedenastu lat - Guandani nie traktowali czasu jak inni ludzie, więc trudno było określić konkretną datę poczęcia – która pewnego dnia, po prostu zniknęła. " - troszkę za długie to wtrącenie moim zdaniem.
  • MKP rok temu
    "Była jedyną osobą, oprócz mnie rzecz jasna – która potrafiła zszyć ranę czy znała się na ziołach na tyle," - prócz mnie rzecz jasna zamykamy w dwie pauzy albo dwa przecinki.

    "Ku rozpaczy matki, nigdzie nie było ani śladu Oue, chociażby zwłok, które pomimo siebie – dałyby spokój, możliwość pochówku, a z czasem – pogodzenia się ze stratą." - może: które przynajmniej dałby spokój, możliwość pochówku, a z czasem - pogodzenia się że stratą.
  • Szalej. rok temu
    Muszę sobie to wszystko gdzieś pozapisywać, bo mam pamięć jak sito - i poprawię. Dzięki :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania