Alkohologika

Brzdęk butelki wbija się cienkim ostrzem w mój umysł. Lekko przytomniejąc próbuję zlokalizować kierunek, z którego nadszedł odgłos. Podnoszę ociężałą głowę i rozglądam się wokół.

Co wieczór ten sam pokój. Brudne, odrapane ściany, zaśmiecona podłoga. Z sufitu na cienkim kablu zwisa żarówka.

Nagle uderzają mnie dwie informacje. Pierwsza brzmi- leżę na podłodze. Druga- jestem cholernie najebany.

Uświadamiając to sobie czuję się znacznie lepiej. Świadomość ta pozwala mi pociągnąć spory łyk z świeżo odkrytej flaszki. Wódka gorącym, powolnym strumieniem spływa mi po gardle, rozkosznie rozbudza ciało.

Podejmuję próbę podniesienia się z parteru.

Bezskutecznie.

Uspokajam rozszalałe serce, głęboko oddycham. Stęchłe powietrze wdziera się do moich płuc, z niedawno wypitym alkoholem tworzy mieszankę wybuchową. Zaczynam kaszleć. Kaszel szybko przeobraża się w skurcze żołądka, a te w szeroki bukiet wymiocin.

Po pewnym czasie budzę się. Chyba minęło kilka godzin, za oknem już świta. Odlepiam policzek od zaschniętych rzygowin. Susza w ustach. W głowie cicho huczy – zapowiedź późniejszego kaca.

Trzeba go zapić.

Podnoszę się na nogi. Skulony, wśród pustych flaszek, butelek i zgniecionych puszek szukam czegoś, czym można by zwilżyć język. Nurkuję w głębinach szkła, a mym tlenem są alkoholowe opary.

Niczego nie znajduję. Rozgoryczony rzucam butelką po tanim winie. Rozpryskuje się na nagiej ścianie, tam, gdzie kiedyś znajdował się kwiecisty wzór. Podnoszę następną butelkę – z tym samym zamiarem – kiedy uświadamiam sobie, że mam likier, schowany na czarną godzinę. Butelka toczy się po podłodze. Brzdęk.

Sięgam ręką pomiędzy płyny do mycia naczyń, proszki czyszczące i wybielacze – relikwie dawnego życia. A z tyłu stoi Święty Graal. Likier. Dostałem do dawno temu, na święta. Było to chyba w ’86, pamiętam, że wtedy jeszcze…

Okropna myśl tonie w szybko odkręconej butelce. Każdy obraz, który przewija się w mojej głowie musi zostać zabity przez promile. Nim spostrzegam likier się kończy.

Niedobrze mi. Zataczam się do tyłu, opieram o skraj blatu. Ocieram spocone czoło, głębokim oddechem próbuję zwalczyć nudności. Batalia kończy się jak zwykle – wymiotuję do zlewu.

Lista zadań na dziś- napić się, wyrzygać. Powtarzać w nieskończoność.

Ocieram usta. Wypłukuję obrzydliwy posmak– tym razem zwykłą wodą.

Nagle postanawiam posprzątać cały ten syf. Z dolnej szuflady wyciągam worek na śmieci, wrzucam do niego wszystkie butelki z salonu. Pełen worek wystawiam przed drzwi, sięgam po następny. Ten przeznaczony jest na naczynia sypialniane. Kolejny- łazienkowe, bo miło wypić do kąpieli, a i posiedzenie na tronie zostaje uprzyjemnione przez towarzystwo whisky. Dumny z siebie zmierzam po klucze. Kątem oka dostrzegam znany kształt – półlitrówkę. Wypełnioną do połowy, a więc smaczną ćwiarteczkę. Rozglądam się po pustym mieszkaniu, w obawie, czy ktoś nie dojrzy moich niecnych zamiarów. Nie spotykając się z dezaprobatą otoczenia pociągam łyk. Dosyć spory.

Właściwie to obalam flaszkę.

Pusta butelka wędruje do reszty. Piekielnie zadowolony z faktu, że skończyłem z piciem wędruję do kosza na śmieci. Wrzucam do niego wszystkie moje brudy, cały upadek znika w odmętach śmietnika. Wracając wyciągam z kieszeni pieniądze, zaczynam je liczyć – przydałoby się kupić farbę, może jakieś tapety, klosz na lampę…

Przed sobą widzę monopolowy.

Tylko jedno piwo.

*

 

Budzę się pod jakimś murem. Niezbyt wygodna pozycja półleżąca podpowiada mi, że sen nie był zamierzony. Teorię potwierdza zaschnięta krew na mojej skroni, medal za pijacką wędrówkę.

Głowa boli niemiłosiernie, tysiąc dzwonów Zygmunta obdarza mnie swą wykwintną melodią. Klnę pod nosem, wstaję, opierając się o ścianę.

Po zbadaniu najbliższej okolicy uświadamiam sobie, że pijacka nieświadomość zaprowadziła mnie znacznie dalej, niż bym sobie życzył. Obmacuję kieszenie w poszukiwaniu drobnych, które pozwoliłyby mi na podróż na drugi koniec miasta – do domu. Nie znajdując ani grosza zastanawiam się nad możliwościami. Zdolności myślowe są znacznie stłumione przez zagnieżdżonego w mej głowie robaka (kaca), więc upływa trochę czasu.

Pójście na piechotę nie wchodzi w grę, w tym stanie nie zaszedłbym dalej niż na długość boiska, a i tak byłby to nie lada wyczyn.

Z autobusu zostałbym od razu wyrzucony – śmierdzę niemiłosiernie.

Z tego samego powodu odrzuciłem pomysł z łapaniem stopa.

Nie pozostało mi nic innego, jak wybrać się do pewnej osoby, mieszkającej nieopodal.

Ostatniej, do której chciałbym zwrócić się o pomoc.

 

*

 

- Co ty tu robisz? Chuchnij! Znowu piłeś?!

Nie utraciła swojego tonu. Seksowny głos nadal potrafił jedynie rzucać we mnie słowami pogardy. Jak w czasach małżeństwa.

- Ano wypiłem… troszkę…

- Troszkę?! Jedzie od ciebie na kilometr… ile wypiłeś?

- No piwko było… wódeczka chyba też… ale nic więcej, przysięgam!

- Słyszałam to już tyle razy… wejdź. Umyj się.

Zawsze ratowała mi skórę. Niezależnie od okoliczności. Nawet, gdy była wściekła, gdy wyrzucała mnie z domu i gdy groziła rozwodem. W końcu do rozwodu doszło. Jednak nadal mi pomaga… cudowna kobieta. Nie mam odwagi jej tego powiedzieć… nie na trzeźwo.

Słabym krokiem ruszam do łazienki. Ocierając się o ścianę, którą sam malowałem, stąpając po panelach, które sam układałem… a jednak nie są moje. Już nie. Utraciłem je przez… nie wiem przez co.

Albo nie chcę tego przed sobą przyznać.

Powoli się rozbieram, opadam do wanny. Puszczam gorącej wody. Tak, jakby mogła wypalić ze mnie wszelkie zło… i wstyd. Wstyd przed tym, co właśnie robię.

Zapragnąłem się napić. Zechciałem tego tak mocno, że gotów byłem wstać, wyżebrać od niej odrobiny pieniędzy i zalać się w trupa… powstrzymała mnie tylko bezsilność. Nie mam sił wstać.

Zanurzam się więc po szyję w wodzie.

I trzeźwiałem.

Godzinę później jestem gotowy do drogi. Maja dała mi nowe ubranie (przyzwyczaiła się do moich wizyt, zawsze trzymała w szafie kilka szmat), do reklamówki zapakowała brudne ciuchy dnia wczorajszego. Jeszcze zamroczony alkoholem próbuję ją pocałować. Delikatnie mnie odepycha.

- Słuchaj… może poszedłbyś na odwyk? Na pewno wyjdzie ci to na dobre…

Nie odpowiadając wychodzę na klatkę.

Na dole orientuję się, że w kieszeni mam kilka złotych. Wyprawka dla dziecka, myślę z goryczą. Podarunek ma w dodatku naturę dydaktyczną – pieniędzy starczy mi tylko na autobus… albo tylko na alkohol.

Tym razem wybrałem słusznie.

 

*

 

W domu znowu zachciało mi się pić. Właściwie to zachciało mi się pić znacznie wcześniej, ale dopiero w domu mogłem to pragnienie zrealizować. Przeszukałem wszystkie skrytki, z których mógłbym wyciągnąć trochę promili. Niestety, każda była pusta. Nie ocaliła mnie nawet ta, którą zawsze uważałem za pewniak – spłuczka.

- Zawiodłem się na tobie, spłuczko.

Zdanie to niezwykle mnie rozbawiło. Rozbawiło tak bardzo, że postanowiłem spłuczkę rozpierdolić. Rozpierdolić doszczętnie. Nie mogąc poradzić sobie z nią gołymi rękami odszukuję w kuchni tłuczek do mięsa. Z pomocą młota sprawa kończy się niezwykle szybko. Zadowolony z efektu myślę, że skoro zniszczyłem spłuczkę, to i reszta sedesu jest nieprzydatna. A w związku z tym i sedes można rozpierdolić.

Z tą myślą spędziłem następny kwadrans. Po pracy poszedłem szukać czegoś na sprzedaż.

W szufladzie znalazłem kilka srebrnych sztućców. Postanowiłem zanieść je do lombardu.

Z przyjemną sumką w kieszeni ruszyłem do monopolowego.

Wyprawa zakończyła się niezwykle owocnie – zakupiłem upragnioną mieszankę. Szybkie i przyjemne zapomnienie.

Powinienem to opatentować.

Skarb zanoszę do domu. Przed konsumpcją postanawiam trochę popierdolić.

Kilka przecznic za moim lokum mieszka laska, która pomoże mi ulżyć. Nie jest droga. Ani dobra. Ładna też nie. Ale cóż z tego? Ważne, że jest w co wsadzić, hehe. Pukam do drzwi. Jak zwykle otwiera od razu. Nie ma zbyt wielu klientów, w większości są to desperaci albo ludzie tacy jak ja – zniszczeni, bezrobotni, biedni. Wpuszcza mnie do środka.

Siadam na łóżku, rozpinam rozporek. Ona klęka, zajmuje się moim interesem. Nie lubię tego. Dziwka ślini się jak buldog, a przy robocie wydaje dziwne chrząknięcia. Nie może jednak pominąć tego kroku – na pewno nie stanie mi od jej widoku. Zamykam więc oczy i próbuję wyobrazić sobie moją byłą żonę. Była najlepszą kobietą w moim życiu, kochała się ostro, ale zarazem z wielkim uczuciem. Coś niesamowitego. Wspomnienie jej ciała pobudza moją męskość.

- Już. Kładź się.

Dziwka posłusznie wykonuje moje polecenie. Rozsuwa nogi. Nie trudzę się rozbieraniem jej, przesuwam majtki i wchodzę w nią bez zbędnych ceregieli. Głośno jęczy. Poprawiam ułożenie i posuwam ją z całych sił. Kurczy się pode mną. Świadomość, że sprawiam jej ból jest jedyną rzeczą, która mnie w niej podnieca.

- Pierdol mnie! Pierdol! – wrzeszczy mi do ucha.

- Zamknij się kurwo.

Milknie. Stara się nie dyszeć, wie, że tego nie znoszę.

Po kilku minutach pozycja zaczyna mnie męczyć. Obracam się na plecy, ona momentalnie mnie dosiada. Staram się na nią nie patrzeć. Wzrok skupiam na brudnym suficie. Po nim pełznie ogromny karaluch. Zbiera mi się na wymioty. Zamykam oczy.

Kilkanaście minut później ciało zaczyna reagować na starania kurwy. Aby przyśpieszyć orgazm każę jej się wypiąć. Biorę ją od tyłu. Zaciska uda, ciasnota w końcu doprowadza do wytrysku. Dochodzę w niej.

Chuj mnie obchodzi, czy bierze tabletki, i tak pewnie poroniła tysiąc razy. Zapinam spodnie, rzucam na łóżko kasę i wychodzę.

W domu przygodę zaczynam od lekkiego i przyjemnego browarka. Zasiadam w salonie. Na podłodze, sofa już dawno została sprzedana jakiejś miłej staruszce. Wolno popijam z butelki. Próbuję pomyśleć o czymś miłym, relaksującym, jednak moje myśli wędrują w najmroczniejsze strony.

W tym momencie skończyło się relaksacyjne picie.

Rozpoczął się szaleńczy wyścig pomiędzy depresją a zalaniem w trupa.

Nie mogę pozwolić, by mój najbliższy przyjaciel przegrał. Mieszam więc trunki ostrzej niż poprzednio. Wlewam w siebie co jest pod ręką.

Tak zakończył się akt pierwszy.

 

*

 

Brzdęk butelki wbija się cienkim ostrzem w mój umysł. Ignorując echo rozlegające się w mojej głowie próbuję poskładać myśli. Wychodzi z tego ni mniej, ni więcej jak myślna papka, zdolna jedynie do powędrowania po tabletki przeciwbólowe.

Lecz ciało w żaden sposób nie chce współpracować.

Czołgając się pod jednoczesnym ostrzałem zamroczenia alkoholowego i kaca docieram do progu kuchni. Nieuważna dłoń potrąca pustą butelkę po szkockiej. Granat wybucha tuż przy twarzy, potwornie ogłusza. Na kilka sekund świat znika pod dominatem czerwieni bólu. Otrzepawszy się z zamroczenia ruszam dalej. Bliskość celu jest wyczuwalna, wręcz czuje zapach żelowej tabletki. Lecz przede mną jeszcze zadanie pozornie niewykonalne – przemiana z płaza w człowieka i powstanie do stołu.

Stół ostał jeszcze w moim majątku. Stało się to z prostej przyczyny – odrapana, drewniana ława nie zakupiłaby mi wódki.

Przeklinając więc bezcen stołu wykrzesuję z siebie resztki sił. i próbuję wstać.

Kończy się to mniej więcej tak, że ława, widząc moje żałosne starania postanawia zniżyć się do mojego poziomu i upaść na podłogę. Nie powiem, że byłbym z tego powodu niezadowolony – ba, pijacka radość rodzi się w mych trzewiach, wybucham spitym śmiechem i sięgam po tabletki.

Miło zamroczony ibuprofenowym zaklęciem decyduję się na odważniejszy krok.

Podróż ma kończy się w monopolowym, gdzie pomiętymi banknotami dokonuję zakupu dóbr materialnych. Dobra te wędrują do głębokiej kieszeni po wewnętrznej stronie kurtki. Zimna wódka rozkosznie grzeje. Nie mogąc dotrwać spokojnej, domowej konsumpcji ćwiartkę połykam w drodze. Przed klatką stoi sąsiadka. Nie mogąc przejść obok niej (gdzieby to, gorszyć starszą panią) kolejną ćwiarteczkę wypijam oparty o mur. Na schodach, aby dodać wigoru słabemu ciału, wypijam kolejną porcję. Otwierając drzwi mieszkania wlewam w siebie ostatki.

Pusta kieszeń uwiera. Nienasycone gardło prosi o więcej ognia. Umysł zatapia się w ostrym zapachu alkoholu, kisząc się w nim wzbudza tylko jedno pragnienie.

Rozpoczyna się praca detektywa. Uważnie przeszukuję każde pomieszczenie, wyłapuję wzrokiem wskazówki zdolne naprowadzić mnie do rozwikłania zagadki –i zakupu flaszki.

Niestety, jestem detektywem równie dobrym, co mężem czy abstynentem. Marny wynik łowów nie zniechęca mnie, pomny poprzedniego sukcesu w poszukiwaniach kieruję swe kroki do kuchni. Uważnie badam każdą szafkę, szufladę i szufladkę. Po zdobyciu kilku drobnych, tłuczka do mięsa (nie mam pojęcia, jakim cudem wrócił na swoje miejsce), taniego winiacza i złamanej wykałaczki zaczynam wątpić. Nie przeszkadza mi to oczywiście w szybkiej konsumpcji. Dawny zapał powraca jednak z chwilą, gdy odrywam pewną szufladkę. Co prawda pustą, ale pod pojemnikiem na sztućce jest miejsce. Miejsce, do którego przypadkowo, nieumyślnie mogły jakieś sztućce wpaść. Kto wie, może znajdzie się cały komplet?

- Za komplet płacą podwójnie.

Odezwał się głos. Mój, lecz nie mój. To nie głos mężczyzny, którym byłem, którym na zawsze chciałem pozostać…

Myśli wróciły do szufladki i ukrytego w niej potencjalnego skarbu. Drżącymi rękami unoszę pojemnik… i zamieram.

Te delikatne, jasne włoski… drobne usteczka… ogromne oczęta, wpatrzone jak w obrazek… we mnie? Tak, we mnie… dawnego mnie… jest taka piękna… najpiękniejsza istotka pod Słońcem…

Padam na kolana. Uderzam twarzą w blat. Z całych sił, prosto w nos. Krew tryska, obficie zalewa brudne kafelki. Uderzam jeszcze raz. I jeszcze.

Uderzam póki nie mdleję z bólu.

 

*

 

Smak podtrawionego taniego wina wyrywa mnie z płytkiego snu. Przechylam się na bok i wymiotuję. Zakrzepła krew zabiera mi oddech. Powstrzymując torsję staram się sięgnąć zaszczytu złapania powietrza. Poprzez żelazną woń przebija się słabe tchnienie życia, czepiam się go niczym brzytwy.

Łapczywie dysząc opanowuję oślizgłe dreszcze. Zarzyguję podłogę, ręce, nogi – wszystko, absolutnie wszystko zostaje napiętnowane moimi wymiocinami. Wymiotuję krwią. Krwią, która musiała wedrzeć się do ust podczas chwil omdlenia. Łzy kapią z oczu, przy każdym skurczu kurczę się z bólu.

Wszystko się kończy. Powstaję z Wielkiego Oceanu Treści Żołądkowej. Niczym Posejdon. Nie wiem, czy to ostatni zryw, iluzja człowieczeństwa.

Podpieram się blatu. Jest cały zakrwawiony. Przecieram go palcami. Zaschnięta skorupa odrywa się od laminowanego drewna, opada na krwisto-rzygową mieszankę.

Gdybym był obserwatorem wydarzeń załkałbym gorzko nad losem tego człowieka. Patrząc na to z perspektywy pierwszoosobowej pozwalam sobie jedynie na odrobinę wstydu.

A wstyd najlepiej zwalczyć wódą.

Toczę się do łazienki. Nad umywalką wisi brudne lustro. Spoglądam w nie. Nic szczególnego – ot, twarz pospolitego pijaka. Brudne, rozrzucone włosy, długa broda. Czerwony nos, błędny wzrok. Rozgoryczony tym obrazem daję upust złości, w jedyny znany mi sposób. Drobne odłamki szkła ranią mi rękę. Odkręcam wodę, omywam twarz i dłonie. Nie oczyszcza to jednak mojego umysłu, chrzest nie leczy splugawionej duszy.

Nie mogąc zapłacić za potrzebny mi alkohol ruszam na rynek. Tam siadam pod murem, stawiając przed sobą brudny od kawy kubek.

Siedzę tak kilka godzin. Czekam na jałmużnę, broniąc się przed pogardliwymi spojrzeniami. Jakby oni wszyscy wiedzieli, że zbieram po to, żeby się najebać, nie, by przeżyć.

Z odpowiadającą mi sumką idę do spożywczaka.

- Dziś bez zabawy maleńka. Daj mi wódkę.

Z pełną kieszenią siadam na ławce. Nie chcę wracać do mieszkania. Wiem, że jutro będzie śmierdziało jeszcze gorzej… że w końcu będę musiał to posprzątać. Zachować pozory, udawać, że to nie melina.

Wolę jednak najpierw porządnie wypić.

Pociągając więc z flaszki rozmyślam nad sobą. Nie zdarza mi się to nazbyt często, zwykle przemyślenia te skutkują zalaniem w trupa. Dziś jest inaczej. Chłodno oceniam swoją sytuację. Badam możliwości.

Po raz pierwszy od… zawsze poważnie rozważam możliwość pójścia na odwyk. Bo cóż mam do stracenia? Nic mi nie pozostało… boję się przeszukiwać mieszkanie. Boję się, że znajdę więcej zdjęć, więcej wspomnień… więcej bólu…

Wrzucam butelkę do kosza. Idę w stronę centrum.

 

*

 

- Nie piję od… och, pierdolić to. I tak wszyscy wiemy, że każdy z nas chleje po kątach. Nie oszukujmy się. Zapytajcie mnie więc, od kiedy nie jestem najebany. To już będą… dwa miesiące. Czy się zmieniłem? Nie sądzę. Nie widzę żadnych zmian, ciągle ta sama mentalność, ciągle te same rozjątrzone rany… ale walczę. Czy kiedyś wygram? Nie wiem.

 

*

 

Znów te pierdolone drgawki. Ciało odmawia posłuszeństwa, z mordy leci piana, ale wszystko czuję, wszystko słyszę. Brak regularnego spożycia alkoholu. Niedobór promili we krwi. Choroba alkoholika. Czy nim jestem? Tak, potrafię to przyznać przed sobą i przed każdym innym.

Wstrzykują mi jakieś cholerstwo, dziwnie otumania. Robi mi się wygodniej, cieplej, bezpieczniej. Jak w domu. Nie tym dzieciństwa, tym… moim. Który własnymi rękami zbudowałem, któremu własnym sercem i własną osobowością nadałem wyrazu – rodziny.

I który sam, własnymi rękami zniszczyłem. Nie broni mnie alkohol, nerwica czy problemy. Zniszczyłem życie swoje i wielu innych. Muszę żyć z tą świadomością, żyć i się pogodzić. Pójść dalej. Ale to jeszcze nie pora, jeszcze nie…

Lek zaczyna działać. Odpływam w nicość…

 

*

 

- Hej, stary, co tam chowasz?

- Pierdol się.

- Przecież widzę, że masz coś, tam, pod pierzynką. Nie podzielisz się?

- Pierdol się.

- Ok. Jak chcesz.

Odwracam się na drugi bok. Nie potrafię jednak zignorować woni wódy płynącej z sąsiedniego łóżka. Budzi się we mnie niewytłumaczalna furia. Próbuję ją stłumić, jednak zapach już wdarł się do płuc, przejął kontrolę nad umysłem. Wstaję, zaciskam palce na szyi towarzysza niedoli.

- I co? Nadal nie chcesz być koleżeński, skurwielu?

Słyszę, jak próbuję złapać oddech. Duszę coraz mocniej. Ostatkiem sił przesuwa butelkę w moją stronę. Chwytam ją i łapczywie wypijam. Obalam całą flaszkę – nie wiem, ile tego było. Bekam donośnie i wybucham śmiechem.

 

*

 

Ciśnie mnie w spodniach. Pchany zwierzęcym instynktem proponuję jednej z rehabilitantek (tak pięknie teraz nazywają alkoholików) seks za butelkę wódki. Zgadza się za bez zastanowienia. Rusza do łazienki, ja za nią. Zaczynam dobierać się do jej majtek, bo nawet niezła z niej dupa.

- Najpierw wóda napaleńcu.

Niechętnie przerywam miętoszenie jej tyłka i wyciągam butelkę. Od razu ją odkręca i dość sporo wypija. Opiera się o wyłożoną kafelkami ścianę, tyłem do mnie.

- Byle szybko.

Już ja ci pokażę szybko. Rozpinam jej spodnie, opuszczam bieliznę. Wchodzę w nią gwałtownie, znienacka. Nie potrafi opanować syku. Sprawia mi to ogromną satysfakcję. Rucham ją zawzięcie. Niech wie, że korzystam w pełni z tego, za co zapłaciłem.

Po pewnym czasie wyczuwam zmianę w jej zachowaniu. Zaczyna dociskać ciało do mojego, jej oddech przyśpiesza. Podoba się kurewce. Na to nie mogę pozwolić. Wyciągam fiuta, wkładam go w jej dupę.

- Nie… tu nie… proszę… to boli…

- Klient płaci, klient wymaga. Stul pysk.

Czuję, że sprawiam jej ból. Pobudza mnie to tak mocno, że po chwili wybucham. Szkoda, chciałem ją jeszcze trochę pomęczyć. Nic straconego.

- Klękaj. I ssij go.

- Chyba cię popierdoliło. Doszedłeś, zapłaciłam za wódę. A teraz spierdalaj.

Chwytam ją za włosy. Siłą zmuszam, aby uklękła.

- Bierz, albo ci przypierdole.

- Już się boję.

Robię krótki zamach, uderzam ją tuż pod okiem. Zaskoczona tylko otwiera usta. Wykorzystuję tą chwilę żeby włożyć jej w usta.

Posłusznie mi obrabia. Grzeczna suka. Dociskam jej twarz, z całych sił. Krztusi się mną.

Co ja robię?

Myśl grzęźnie w moim umyśle, hamuje wszelkie popędy.

Nie jestem taki. Kim się stałem?

Zataczam się do tyłu. Oniemiały podciągam spodnie, uciekam jak najdalej od całej sytuacji.

Lecz nie potrafię uciec przed sobą.

 

*

 

Dawno nie wymiotowałem. Czym prędzej biegnę do toalety. Wpycham palce do ust, prowokuję skurcze żołądka. Ot tak, żeby odnowić przyjaźń z kiblem.

Z pustym żołądkiem jest mi znacznie lepiej.

 

*

 

Szamotam się po pustym pokoju. Walę pięściami w ścianę, targam włosy, zagryzam wargi.

Coś się we mnie przemieniło. Teraz, w ośrodku? Czy znacznie wcześniej?

Nie mogę przypomnieć sobie, jaki byłem zanim zacząłem pić. Obraz jest zamazany niczym po całonocnej libacji, mimo, że wtedy ani trochę nie ciągnęło mnie do alkoholu. Pamiętam urywki zdań, fragmenty twarzy, wyrwane z kontekstu emocje. Szczęście. Miłość. Bezpieczeństwo. Agresję. Czy kolejność jest prawidłowa? Czy rzeczywiście zanotowałem spadek moralności?

Tylko poznanie prawdy pomoże mi wyjść z rowu, w którym leżę od kilku lat. Zapity, brudny, żyjący od kieliszka do kieliszka, od cipy do cipy.

Muszę zmierzyć się z przeszłością.

 

*

 

Z ośrodka swe kroki kieruję prosto do mieszkania. Nie zwracam uwagi na żaden monopolowy, żaden bar.

W mieszkaniu uderza mnie okropny zapach. No tak, moje wymioty. Ignorując chmarę much przeszukuję szuflady w kuchni. Natrafiam na zdjęcie. To samo, co poprzednio. Spoglądam w piękną twarzyczkę.

Wspomnienia przychodzą falami. Teraz emocje nabierają kształtu, kontekstu. Luki w twarzach wypełniają się szczegółami.

 

*

 

Noc z dwunastego na trzynastego maja. Wieczór kawalerski przyjaciela. Pijacki nastrój udzielił się i mnie – abstynentowi. Śmiechy, żarty, półnagie piękności. Zachęcony wesołymi okrzykami znajomych zgadzam się na taniec. Moja pierwsza zdrada żony. Sumienie gryzło tylko do czasu, aż mi stanął. Zatopiony w piersiach chudziutkiej blondynki wlewam w siebie kolejne kolejki, smak toastu odbiera mi oddech.

Z wieczoru robi się środek nocy, krótki sen doprowadza mnie do świtu. Kilkanaście drinków świt zamienia w południe.

- Stary, no ale proszę, podwieź mnie.

- Nie mogę, jestem… najebany… cholernie najebany.

- Daj spokój. Chodź do łazienki, umyjesz twarz i będzie dobrze.

Argumentacja przypadła do gustu mojemu schlanemu umysłowi. Obmyłem twarz, spoliczkowałem się i byłem gotów do drogi. Jazda do domu przyjaciela przebiegła bez większych problemów. Parę razy niebezpiecznie przyśpieszyłem, kilkakrotnie przejechałem na czerwonym.

Odjeżdżając w swoją stronę postanawiam jechać znacznie szybciej. Dociskam pedał gazu, obraz się zagęszcza, zmniejsza do wielkości kostki do gry.

Pijany umysł nie przypomina, że moja córka zawsze bawi się przed domem, czekając na moje przybycie. Nie dopuszcza też informacji, że rozpoznaje odgłos silnika już z daleka i wybiega na jezdnię, aby czym prędzej mnie uściskać. Na ten nawyk ani ja, ani moja żona nie potrafiliśmy wpłynąć.

Nawet nie hamuję. Nie orientuję się, że ktoś pojawia się na ulicy. Zdolność reakcji przywraca mi dopiero dziewięcioletnie ciałko odbite od karoserii.

 

*

 

Leżę w zaschniętych rzygowinach. Ciałem wstrząsają dreszcze, wyrywają z płuc głośny szloch.

Jak mogłem zapomnieć? Ah, no tak, nie zrobiłem tego sam. Karafka prowadziła skuteczną terapię. Morze alkoholu zakryło plażę złych wspomnień. W końcu zanurkowałem i wydobyłem z dna prawdę.

Tylko co ona dała? Ból rozrywa serce. A jedyna pomoc pływa w flaszce.

Akt drugi kończy się na tej samej podłodze, co poprzedni. W tej samej pozycji, lecz w zupełnie innym bólu. Tamten był bólem pustki, ten - straty.

 

*

 

Brzdęk butelki wbija się cienkim ostrzem w mój umysł. Podnoszę oczy spuchnięte od płaczu. Skąd ta butelka? Ach, tak, byłem po tabletki nasenne. Ekspedientka. Dziwnie na mnie patrzyła. Ale ile ja ich wziąłem?

Cienka strużka wymiocin spływa mi z kącika ust. Niestety, to nie koniec. Zarzyguję zarzyganą podłogę. Cudownie.

Noc rozmyślań przyniosła skutki. Ze zdjęciem córeczki w dłoni rozpoczynam nowe życie. Z trudem znajduję niewielką sumkę. Wykorzystuję ją na zakup ciuchów z lumpeksu. Resztki gotówki przeznaczam na wizytę u fryzjera. Z schludną fryzurą i bez brody pukam do drzwi.

Drzwi mojej byłej żony.

 

*

 

- Co tu robisz?

- Przepraszam.

- Przepraszasz… za co?

- Za wszystko. Za to, co zrobiłem, czego nie zrobiłem. Wiem, jak bardzo cię skrzywdziłem. Wstydzę się tego, żałuję z całego serca. Nie cofnę czasu. Nie przywrócę życia naszej córeczce…

W tym momencie zaczynam płakać. Nie, żeby obudzić w niej litość. Po prostu nie potrafię powstrzymać łez.

- … ale mogę, choć częściowo, odkupić swoje winy. Względem ciebie. Sprawić ci radość, być dla ciebie kimś wielkim. Pozwolisz mi?

- Ja… nie wiem… nie mam pojęcia...

Szczelnie zamykam jej usta pocałunkiem. Nie protestuje.

 

*

 

Siedzę w wannie. Już dokładnie umyty z resztek dawnego życia, brudu podłogi kuchennej. Rozkoszuję się ciepłem kąpieli, tak dawno nie mogłem spokojnie, bez ciężaru kaca czy chęci wypicia leżeć wśród piany.

Nieśmiało wchodzi ona. Kładzie na pralce ręcznik. Zatrzymuje się w drzwiach, spogląda w moją stronę. Walczy ze sobą. W końcu odwraca się do mnie. Wolno się rozbiera, wciąż i wciąż utrzymując ze mną kontakt wzrokowy. W końcu dołącza do kąpieli.

Obejmuję ją w pasie, protekcyjnie, czule. Całuje mnie w czoło, policzki, nos. Składa delikatny pocałunek na moich ustach. Do niego dołącza wilgoć języka. Z radością przyjmuję tą wilgoć do siebie.

Dociska biodra do moich. Rozkoszny jęk tonie w moim podniebieniu. Przesuwam palcami po jej plecach, chlupot wody rozprasza ciszę, jaka między nami panuje.

Pasja, miłość, tęsknota, pożądanie – wszystkie te uczucia łączą się i spełniają w naszym kochaniu. Nie ma w nim pośpiechu, żądzy, brutalności – delikatne ruchy ciał, rozkosznie minimalistyczne pocałunki.

Nie potrzebuję niczego więcej do szczęścia. Tylko jej ciężar, jej smak, jej uczucie przelewane stanowczym językiem. Przesuwam dłonie na pośladki, dociskam do siebie. Mruczy z zadowoleniem, niemo prosi o więcej. Spełniam tą prośbę z wielką rozkoszą.

 

*

 

Było dobrze. Naprawdę, kurwa, dobrze. Co się spierdoliło? CO?!

Dwa lata szczęścia. Tak niewiele, a tak wiele wniosło do mojego życia. Odżyłem w jej ramionach, wyrosłem ponad problemy.

Nigdy mi nie wybaczyła tego, co zrobiłem. Chciała z całych sił, widziałem to w jej oczach. Starała się, ale już na zawsze miałem pozostać dla niej alkoholikiem, zabójcą jej dziecka. Tak wiele lat minęło… lat więzienia, lat samotności, bezmyślnego picia. Nawet tak długi czas nie zdołał zasklepić rany, miłość do mnie nie przezwyciężyła nienawiści.

Nie winię jej za to. Nie potrafiła dłużej tak żyć, zatracać siebie we mnie. Lecz teraz znów jestem sam. Co mam zrobić? Do kogo pójść? Starych przyjaciół? Jedyną przyjaciółką jest wóda.

A ona przyjmie mnie z otwartymi ramionami.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • mariolka 09.10.2014
    Susza w ustach. W głowie cicho huczy – zapowiedź późniejszego kaca.
    Kiedy w ustach szusza, a w głowie huczy to tego kaca już masz! Chyba że mówisz o jakichś stanach mistycznych, a o których nie mam pojęcia, które się osiąga przez mieszanie leków z wódką czy innych. Nie dałam rady szczegółowo przeczytać, bo po prostu rzygać mi się chciało. Nie przez to, że bohater też co chwilę rzygał. Po prostu to jest tak daremnie napisane pod względem merytorycznym, że się chce zapytać, czy ty dziecko kiedykolwiek miałeś styczność z alkoholem? Pod względem technicznym strasznie źle nie ma, ale za to nie rozumiem przekazu tego czegoś, takie jakieś pitu-pitu, bez żadnych emocji, żadnego dramatyzmu, czy cokolwiek próbowałeś osiągnąć.
  • xMadelinex 09.10.2014
    Mnie się bardzo podoba! :)
  • xMadelinex 09.10.2014
    Cudowne opisanie pijaka :)
  • Vito Vivalecci 14.10.2014
    mariolka- doświadczenia z alkoholem mam, lecz nie mnie oceniać, czy duże, czy małe (w szczególności, że zapewne to pierwsze odebrałabyś jako przechwałki, drugie - jako zbyt małe doświadczenie). Znam jednak swój organizm i wiem, że właśnie susza w ustach i huczenie w głowie dopada mnie na długo przed ewentualnym kacem- toteż przepraszam, że opierając się na własnych doświadczeniach opisałem ten stan. Nie próbowałem osiągnąć żadnego dramatyzmu - chciałem nakreślić obraz człowieka, który się stoczył - bez dramatycznych przemów, udawanej wygranej z nałogiem. I sądząc po opinii ludzi młodszych, starszych, wykształconych i tych z doświadczeniem życiowym udało mi się ten cel osiągnąć

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania