Amadeusz
Zegar wiszący na ścianie w kuchni wskazywał godzinę piątą trzydzieści rano, kiedy postanowił wyjść na zewnątrz. Na dworze panował mrok, co nie było jakimś wielkim zaskoczeniem zważając na to, że wypadał akurat kolejny dzień grudnia. Nie potrafił sobie jednak przypomnieć który. Dwudziesty? Dwudziesty drugi? Stracił rachubę około połowy listopada. Kiedy to jego drogi przyjaciel postanowił zniknąć bez wieści.
Od tamtego czasu, całkowicie unikał kalendarzy, telewizji i luster. Żadna z tych rzeczy nie była przypadkowa, jako iż każda z tych rzeczy niosła za sobą inną historię. Historię, którą nie z przypadku udało mu się poznać.
I tak oto, dwudziestosześcioletni, bezrobotny Amadeusz Latrick stał na dworcu kolejowym, nie wyrażając ani jednej konkretnej myśli. To był jego drugi raz kiedy wyszedł z domu w pełni świadomie. Za pierwszym udał się nad staw. Usiadł wtedy nad samym brzegiem, obserwując wszystkie istoty w nim żyjące i zastanawiał się nad celem życia takich żyjątek. Czy mają one jakiś punkt kulminacyjny swojej egzystencji? Jakieś marzenia? Czy mają w ogóle jakąkolwiek świadomość? A może tak po prostu sobie egzystują, spełniając tylko podstawowe funkcje?
A kiedy już dostatecznie długo zastanawiał się nad sensem istnienia ryb, poderwał się gwałtownie i po prostu wrócił do domu, ponownie zapadając w głęboki trans.
Niegdyś, kiedy jeszcze od czasu do czasu pokazywał się na uczelni, całymi dniami gdybał nad zawartością głowy jego matki, gdy nadawała mu imię. Amadeusz. Twierdziła, że to na cześć Mozarta. Mówiła, że „Wolfgang” jest zbyt nietypowym imieniem, ale Amadeusz jest przecież idealne. Wszyscy w jego otoczeniu żyli w przekonaniu, że nienawidzi własnego imienia. Dlatego też wołali na niego „Adam”, co irytowało go niesamowicie. „To nie jest moje imię, kretyni”, myślał wtedy. Ale nie wymawiał swoich myśli głośno, nie chciał jeszcze bardziej mieszać w głowach tych ludzi. Byli już i tak wystarczająco zagubieni w przeciąganiu swojej rutyny. Więc ukrywał to, że kochał nadane mu imię. Przekonywał wszystkich, że go nie cierpi i gdyby mógł, to chętnie by je zmienił na jakieś nowocześniejsze. A ludzie mu wierzyli. No bo kto normalny lubiłby imię Amadeusz? Ukrywał więc to, że nie jest normalny. I przeszedł z tym do codzienności.
A teraz stał na skraju torów, i po prostu był. Jego głowy nie zaprzątały żadne niepokojące myśli, a jednak wszyscy wokół patrzyli na niego jakby zaraz miał skoczyć pod nadjeżdżający pociąg. „Nie martwcie się, nie mam zamiaru opóźniać wam drogi do pracy moim samobójstwem”, szepnął niemal niesłyszalnie. Bo nie dawał wiary, że gdyby wykazał chęć pozbawienia siebie życia tu i teraz, ludzie ratowaliby go tylko po to, żeby żył. Był przekonany, że ratowaliby go tylko po to, żeby nie spóźnić się tam, dokąd zmierzali. Sprzątanie jego martwego ciała (a raczej jego resztek) z torów i pociągu zajęłoby przecież mnóstwo czasu. Ludzie musieliby przesiadać się do innych pociągów, załatwiać sobie taksówki lub dzwonić do swoich szefów z informacją, że jakiś idiota wskoczył pod pociąg i będą w pracy później.
A później, idealnie zgrywając się z akurat zajmującym swoje miejsce pociągiem, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Odszedł, poddając się potokowi myśli. Myśli o lustrze, które odbijało martwy wzrok drogiego przyjaciela Amadeusza. O kalendarzu, który wówczas wyraźnie wskazywał datę piętnastego listopada. O telewizorze, który pozostał włączony, nadając bez przerwy stację z muzyką z lat osiemdziesiątych. I o liście, który pozostał niezauważony na stoliku nocnym. O liście, który był wyraźnie zaadresowany do Amadeusza. Treść na nim była krótka, ale Amadeusz nie miał wątpliwości co do jej znaczenia.
„Nic tutaj nie jest przypadkiem”, szeptała mała, jasnobrązowa karteczka.
A więc przypadkiem nie było również lustro. Nie był również przypadkiem kalendarz, ani włączony telewizor. A tylko te trzy rzeczy znajdywały się wówczas w jego sypialni.
Z przemyśleń wyrwało Amadeusza głośne chrząknięcie.
- Znowu wyobrażałeś sobie że popełniłem dramatyczne samobójstwo przy kompletnie losowych przedmiotach?
W zadumie potaknął głową.
- Tym razem to telewizor, lustro i kalendarz.
- Cóż, to i tak lepsze od szczotki do włosów, pary skarpetek i figurki ryby.
Oboje milczeli, wymownie na siebie spoglądając.
- Gdzie poszedłeś tym razem?
- Najpierw staw, a później stacja kolejowa.
- Myślę, że powinieneś skontaktować się z jakimś psychiatrą. Normalni ludzie nie mają takich… wizji.
Amadeusz gwałtownie podniósł się z krzesła, gniewnie wskazując palcem na swojego niegdyś drogiego przyjaciela.
- Adamie… - wyjąkał.
- To nie jest moje imię, kretynie.
I odszedł, pozostawiając swojego przyjaciela w osłupieniu. Odszedł uszczęśliwiony, że namieszał swojemu przyjacielowi w głowie. Że może dzięki niemu odbiegnie od rutyny. Może poszerzy swoje pole widzenia. Może zrozumie, że on ma na imię Amadeusz, że ma własne życie. I może zrozumie, że umarł zeszłego lata.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania