ANDER-SEN.
[Wyjaśnienie, dlaczego nazwisko pewnego duńskiego autora wywołuje u mnie odczyn alergiczny.]
Płetwonurek.
Lotnik.
Górnik.
Żeby zostać kimś takim, potrzeba tego i owego. Krzepy. Odporności- i tej psychicznej, i tej fizycznej. Solidnego przygotowania. A jeśli się nurkuje, lata czy też drąży, to stale ma się przykry cień ryzyka na plecach. Krótszy lub dłuższy. Bo zdrowie stracić łatwo. Życie także, mimo wciąż doskonalonych udogodnień technicznych. Może się mylę, ale coś mi się zdaje, że tzw. społeczeństwo wciąż szanuje uprawiających wyżej wymienione zawody. Gdyby zaś fachowiec w którejś z tych dziedzin był również utalentowanym myśliwym, z pasją tępiącym szkodniki- czy nie zasługiwałby przez to na niejako podwójny szacunek?
Nieprawdaż?
I teraz tak: osoba płci żeńskiej. Ponoć niebrzydka. O jej wzajemność w uczuciach starają się po kolei właśnie ci profesjonaliści. Płetwonurek, lotnik i górnik. A ona co? Odpala wszystkich w czambuł. Następnie zaś, nie bez pomocy kogoś o autentycznie ptasim móżdżku, wybiera sobie stałego partnera. Jest nim, no cóż, zniewieściały mętniak. Żadnych konkretnych osiągnięć. Ale za to głowa pełna mrzonek.
Plus jeszcze implantacja skrzydeł. Materiał na wszczep został pobrany z owada. Żebyż to był motyl, ważka lub choćby złotook... Gdzie tam. Dawcą była mucha. Być może nawet plujka.
Obrzydlistwo.
"Dziecię elfów". Pod takim tytułem czytałem to, gdy moje ciało znajdowało się jeszcze w stanie przedszkolnym. Z każdą stroną czułem, że coraz bardziej nie lubię autora.
Bo i niby za co?
Mrożonka z zapałkami? Znana sprawa z wychłodzeniem organizmu. Kapral Ołowiany? (Należałby mu się pośmiertny awans za nienaganną postawę moralną.) Skończył jak T-800 w "Dniu sądu". "Kwiaty małej Idy"? Ceremonia pogrzebowa w finale. "Stokrotka"? Tutaj nawet sufler nie uszedł z życiem. (Bo go nie było.) "Ole Zmruż- oczko"? Kubeł cmentarnej wody na zakończenie. "Mały Klaus i duży Klaus"? Mokry sen socjopaty- sadysty. Ja wiem, że życie w 100% przypadków kończy się zgonem, ale po kiego grzyba ciągle wpychać młodym rodzaju ludzkiego to nieszczęsne "memento mori"? Wyliczać można by jeszcze długo, bo to, panie dzieju i ta ofiara zakładzinowa w "Starej cytadeli", i mała nereida, "syrenką" błędnie zwana, i martwy noworodek w "Bocianach", i tak dalej, tylko po co? Wystarczy, że wstęp do polskiego zbioru utworów skandynawskiego twórcy baśni pisał wieloletni prezes PRL- owskiego ZLP. (Nb. nazwany przez Romana Brandstaettera szlachetnym mianem "starego, pederastycznego byka".) Wstęp pełen ochów i achów, czemu zaprawdę trudno się dziwić, skoro gdzieś tak od lat 50-tych XX wieku ten rodzimy mistrz w laniu sacharyny potrafił tworzyć już tylko epitafia ku własnej czci. Nie bez opiewania uroków osobistego wąchania kwiatków od dołu rozpadającym się nosem, patrz: "Nim przyjdzie wiosna".
Trafił swój na swego, ani słowa.
Dziękuję bardzo, ja już wolę Edgara Allana Poe. On przynajmniej nie słodził.
A tutaj co półtora baśni, to polukrowany "exitus" i klęska. Albo chociaż jeden trup, jak w "Towarzyszu podróży".
I to ma być "lektura dla dzieci"?
Jak pisałem powyżej: nie lubię go.
Tyle wstępu. Pora na sen właściwy.
Niebo miało kolor zwymiotowanej musztardy. Słońce świeciło wśród tej ochry niczym wypolerowany do granic możliwości, fałszywy grosz. Na niższym pułapie przesuwały się strzępy chmur, podobne do brudnych spłachetków sieci pająka kątnika.
Po swojej lewej stronie miałem usypany z piachu wał, wysoki na kilka pięter. Z prawej leniwie lizały piasek jęzorki oleistej, szaroczarnej cieczy. I niczego prócz niej aż po widnokrąg tam nie było. Woda? Na pewno nie. Prędzej jakaś pochodna ropy naftowej, może mazut, ale nie umiałbym tego stwierdzić: mój węch nie działał. (I dzięki niech za to będą siłom wyższym.) Szedłem z trudem po szerokim na kilkadziesiąt metrów, piaszczystym pasie płaskiego terenu między wałem a tym węglowodorowym morzem. Krok po kroku. Przy sporym wysiłku mięśni. Nie widziałem przed sobą niczego oprócz przestrzeni i piasku, zrytego gdzieniegdzie gąsienicami jakichś ciężkich pojazdów. Stopy w paskudnie cisnących sandałach zapadały się w nawierzchnię, a od czasu do czasu między palce u nóg właziły mi czarne grudki. Nie były to kamyki, bo zaraz ulegały roztarciu, zostawiając na skórze doznanie tłustego, mazistego dotyku. Przypuszczalnie ta ciecz z prawej strony zlepiła piasek w drobne bryłki. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego tak ciężko mi się idzie.
Przyczyną była rzecz, jaką ciągnąłem za sobą po tej martwej plaży.
Spojrzałem w dół. Moją prawą garść wypełniała sztywna, igelitowa folia. Wylot worka. Zaciskałem go w dłoni. Sądząc po tym, jak obficie się sfałdował, całość musiała być spora, chyba metr szerokości na dwa długości. Obejrzałem się za siebie. Rzeczywiście. Folia, chociaż dość gruba, była na tyle przezroczysta, że mogłem w obrzydliwie żółtawym świetle ujrzeć wyraźnie zawartość tej torby.
Czarne półbuty. Zakurzone. Białe, męskie pończochy. Poszarzałe. Czarne spodnie- kiloty. Tak samo. I czarny surdut, przyozdobiony kilkoma zaschłymi, brązowymi plamami na przemian z wykwitami pleśni. Taki właśnie strój okrywał to, co transportowałem. Ludzkie ciało. Dłonie nie zwróciły mojej uwagi, głowa jednak- jak najbardziej. Poniżej kępy zmatowiałych, rudych włosów widniała chuda twarz, częściowo nadgniła, jednak nie na tyle, bym nie mógł jej rozpoznać.
To były rozkładające się zwłoki Hansa Christiana Andersena.
Przebudziłem się, muszę przyznać, nie bez ulgi.
Teraz nie lubię go jeszcze bardziej.
Komentarze (12)
Z mojej perspektywy ma to sens. A za przykład wezmę niedawne wydarzenia.
2018
Ludzie wokół nas żyją sobie względnie spokojnie. Sporadycznie oglądać możemy, ze gdzieś tam na końcu świata pożary, powodzie, tsunami, atak terrorystyczny. Mało znaczące ogniki, które nie pływają na nasze wesołe i wygodne życia. Zapominamy o śmierci, za to bardzo ważne stają się wakacje. Robimy afery przy mało istotnych konfliktach (z punktu widzenia życia i śmierci) , kto buchnął pieniądze z OFE, o nieprzestrzeganiu konstytucję i przekop mierzei...
2020
Pandemia.
Ludzie doznają wstrząsu na wieść o swojej nadchodzącej śmierci. Obsrani zrobią teraz wszystko co im się każe.
Sęk w tym, że jeżeli by pamiętali o tym, że są śmiertelni nie byłoby to dla nich nieprzyjemną niespodzianką, przez co wielu ludzi nie musiałoby odchodzić od swoich zmysłów ale z drugiej strony trudniej byłoby ich przekonać, że jest jakaś konieczność. (nie podejmuję się pod tym wątkiem debaty na temat zasadności noszenia maseczek, może ktoś o tym coś napiszę to bardzo chętnie przedstawię swoją opinię, może sam coś napiszę).
Dlatego uważam, że trzeba dzieciakom tłumaczyć co to jest śmierć. Jakie niesie konsekwencje. A przede wszystkim jakie życie jest ulotne.
Ale to moje prywatne zdanie ?
Heheheh. Podziwiam samokrytykę ?? Wiesz, nie trzeba im od razu czytać wszystkiego na raz ?
Ciekawa proza.
Podobała Ci się w tym filmie postać nauczyciela? Mnie - tak. Od początku, od chwili, gdy został smagnięty batem przez zdezorientowanego młodziaka. Później scena, w której na oczach swoich uczniów pali dyktanda z łaciny, nawet do nich nie zajrzawszy, gdy mówi: "Tak płoną wasze błędy" - przypomniała mi kilku moich nauczycieli - mądrych i dziwacznych.
Dlatego ciężko było mi patrzeć na inne sceny.
Nie ma prawdziwego dzieciństwa bez baśni Andersena. i Ty to wiesz.
A tak na marginesie - w "Słowiku" żywy słowik pokonał śmierć:
"... i nawet śmierć słuchając śpiewu powiedziała:
- Śpiewaj, słowiczku, śpiewaj dalej.
(...)
... a słowik śpiewał dalej o cichym cmentarzu, gdzie rosną białe róże, gdzie pachnie dziki bez, a trawa rozwija się, skrapiana łzami tych, którzy żyją; wtedy śmierć poczuła nagle tęsknotę za swoim ogrodem i w kształcie białej, chłodnej mgły uniosła się za okno".
(Ale bez opisu cmentarza się nie obyło:))
Fragment baśni przepisałam z książki oprawionej w płótno, wydanej przez PIW, w r. 1971. Większość baśni tego wydania przetłumaczyła Stefania Beylin, a dwie - Dziewczynkę z zapałkami i Opowiadanie o matce - Jarosław Iwaszkiewicz, o którym tak "sympatycznie" wspominasz:))
Cesarz, zanim nie usłyszał słowika - umiera opuszczony przez cały dwór, w męczarniach.
A "Cień" to istny horror psychologiczny.
Ernest Tudonyi zabawnie przedstawił swoje "obciążenie Andersenem" w śnie, który jest jakby opisem depresji.
Zabawnie, bo - p r o w o k a c y j n i e. (Drugi raz tak zapisuję to słowo - rozstrzelonymi literami).
Sen jest straszny! Lecz nikt z nas - także I Ernest - nie zamierza wypuszczać z rąk ciągniętego za sobą worka z Andersenem w środku.
Jest dynamiczny, z ciekawymi i oryginalnymi odniesieniami.
Niektórzy byli traktowani poważnie w dzieciństwie. W kołysce przykrywano ich biało-czerwoną kołderką ze swastyką i rodłem.
No to mamy tu efekt poważnego traktowania niemowlaka.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania