Angielska robota – kilka dni z życia imigranta
Robota w Encore miała być fajna i prosta, tylko że trafiło się niestety kelnerowanie. Najgorsze, że agentka załatwiająca fuchę nie podała żadnego adresu pracodawcy. Nie pozostało więc nic innego, jak umówić się z typem zwanym Grzegorzem, również kelnerem, na podwózkę jego prywatnym carem. Tak więc w piątek zakończyłem karierę szkolnego pomywacza, a w sobotę doturlałem się w umówione miejsce, gdzie spotkałem jeszcze dwie inne osoby z Polski: młodego chłopaczka świeżo po ogólniaku i babeczkę w średnim wieku, która wzięła mnie omyłkowo za drivera. Ten ostatni spóźnił się i trzeba było potem gnać na zabicie na siedemnastą do Windsoru.
W aucie kierowca – pan w średnim wieku, któremu wydawało się, że jest mądry i przystojny – zaczepiał pasażerkę słowami: „kto pił piwo? czuję alkohol”. A ona ochoczo z nim konwersowała o tym, że „to nic, no przecież są andrzejki”. I że „wypiła tylko jedno piweczko, było to zresztą już dawno, bo o trzeciej”.
Na miejscu okazało się, że pracujemy w namiotach nieopodal toru wyścigowego dla koni. Zmywałem tu raz talerze i pamiętam, jak bardzo wtedy zmarzłem. Dzisiaj też czuło się chłód oraz wilgoć. Trawniki pokrywało błocko, parkingi podtapiała woda, namioty były stare i omszałe, a wszędzie dosłownie brakowało światła. Kto urządza party w takim miejscu? Wnętrza co prawda były ładne, choć kiczowate; poprzystrajano je w jakieś tandetne baloniki i inne szmery-bajery, a na każdym stoliku stała butelka czerwonego wina oraz cztery komplety sztućców. Na środku pod zadaszeniem znajdowało się coś w rodzaju wybiegu dla modelek, na którym spoczywał ogromny pluszowy słoń. Na jego tle trzy grubawe hostessy w lśniących kieckach pozowały do zdjęć, a młody akrobata przy dźwiękach beatu rozgrzewał się przed występem.
Po pięciu minutach w Krainie Deszczowców do naszego towarzystwa dokooptowała spóźniona starsza ciotka z takim wytrzeszczem, jaki ma pani Barbara z Internatu. Przyjechała na własną rękę, a więc podjęła ryzyko nietrafienia pod wskazany adres. I się spóźniła. Na dzień dobry oświadczyła, że po jednej takiej flaszeczce też by mogła sobie popląsać i tyłkiem pokręcić. Na szczęście tego nie uczyniła i Trombalski odetchnął z ulgą.
Na wypadek kradzieży, menadżerka kazała nam podpisać speclistę, na której przy każdym nazwisku widniała ilość posiadanej akurat przez danego delikwenta gotówki. Ta młoda pańcia – młoda, ale laską bym jej nie nazwał – wymawiała nazwę agencji w taki dziwnie elokwentny sposób, coś jakby „ęłką”. Po chwili skierowała nas na zaplecze, gdzie porozdzielała zadania. Rozejrzałem się. Masakra! Takiej zbieraniny ludzkich ras dawno już nie widziałem!
Nasza grupa językowa nie dostała ani różowych krawatów, jak pozostali, ani innych atrybutów kelnera: tacek, pacek, rękawiczek czy fartuszków. Za to otrzymaliśmy polskiego kucharza do pomocy, JEMU do pomocy! Miał nami kierować podczas taśmowego przyrządzania potraw. Wiadomo: mcdonaldyzacja i amazonizacja pracy. Zdziwiłem się. I na co mi było wciskać się w czarną koszulę, ubierać się tak odświętnie do tej syfiastej roboty w jakichś zafajdanych barakach, zakładać nowe zabójcze buty (zabójcze, bo śliskie), hm?!
Mimo wątpliwości, praca przebiegła sprawnie. Nie była ani ciężka, ani nudna. O, nudna to na pewno nie była. Na godzinę przed końcem czekała na mnie, pana Grzesia oraz typa po ogólniaku pointa w postaci ekstra fuszki, a mianowicie szorowanie metalowych blach upaćkanych tłuszczem, podczas której pan Grześ w przypływie hojności podzielił się ze mną swą wiedzą historyczną i tak radośnie tę bezcenną życiową mądrość jednym zdaniem z siebie wypuścił, zapewniając mi rozrywkę i pożywkę do dalszych rozważań.
A mówił o tym, że w Polsce rządzą kaczyści, nieporównywalnie gorsi od faszystów, nazistów oraz samego Hitlera, że kler się do rządzenia ciągle wpierdziela, że Polonia w Stanach jest nadmiernie prawicowa, że rząd towarzysza Milera był simple the best, i to mimo faktu, iż podpisał z Kościołem konkordat, że gabinet Mazowieckiego wcale nie był aż taki zły, że Piastowie to nie był jakiś tam ród polski, ale bohaterscy Wikingowie, że obcy rządzili Polską lepiej aniżeli sami rodacy, że do pierwszego rozbioru przyczynił się chciwy jak zwykle kler, że stare rody władają naszym nieszczęsnym krajem już od tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, stare, czyli jedne i te same, że waluta brytyjska poszybuje wkrótce w górę aż do sześciu złotych za funta, że agencje pracy są tylko pierwszym stepem do dostatniego życia w angielskiej krainie mlekiem i miodem płynącej, do usamodzielnienia się i w ogóle. I choć było w jego słowach sporo racji, to jednak pewność, z jaką je wypowiadał cechował typowo lewacki punkt widzenia i niemalże religijny – a przecież pan Grzegorz brzydzi się religią – fanatyzm. Jak to, kurczę, jest, że każdy jeden Polaczek-cwaniaczek chce być tak samo mądry, jak Lech Wałęsa, a przynajmniej mądrzejszy od swojego rozmówcy? Nic, tylko same cwaniaki normalnie!
Pracę zakończyliśmy punktualnie o dwudziestej trzeciej, zapakowaliśmy się z powrotem do auta, zrobiliśmy dla pana kierowcy ściepę po trzy funty i wróciliśmy do swych kwater – tych wynajętych drogich mieszkań z grzybem na starych zawilgoconych ścianach, tych ponurych nor z oddzielnymi na gorącą i zimną wodę kranami i ze zbyt nisko zamontowanymi klamkami u niewymiarowych drzwi, tych dziupli z cienkimi pojedynczymi szybami w oknach.
Niedzielę przesiedziałem spokojnie przed kompem, a babeczka z agencji zadzwoniła do mnie dopiero w poniedziałek na komórkę. Mogłem oddzwonić i porozmawiać z nią z domu, ale i tak byłem już pod siedzibą Encore, gdzie przed wejściem spotkałem starszą ciotkę z dużym biustem – moją nową znajomą, rodzinę już prawie, z którą – oczywista – wymieniłem serdeczności. Mówiła, że chętnie by poszła jeszcze na jakieś party, a przy okazji strasznie też przeklinała, jak prawie wszyscy rodacy tutaj. Warto w tym miejscu dodać, że zwłaszcza na obczyźnie kurwy odbijają się echem od elewacji budynków, szyb, drzwi oraz balkonów, kiedy się idzie ulicami, dajmy na to, takiego Slough.
Ale czas to pieniądz i każdy to wie, więc po chwili rozmowy pożegnałem się i poszedłem do office'u, gdzie prawie z marszu dostałem specjalne robocze obuwie, tak zwane bezpieczne buty (szkoda, że nie siedmiomilowe – nie musiałbym więcej martwić się o dojazdy). Od razu postanowiłem, że je sobie na miejscu przymierzę, choć skarpetki miałem dziurawe, bo tylko takich dorobiłem się w Anglii. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno gościłem w słonecznej Italii u znajomych, gdzie pożyłem sobie jak sam król, i to zupełnie za darmo, ech!
Migiem powziąłem decyzję, ażeby nie wracać już do domu, tylko prosto z agencji udać się do roboty. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wyszedłem, a wcześniej wziąłem namiar na kierowcę. Typ miał na imię Sławek. Mógłby spokojnie pracować w Polsce i nazywać się Andrzej Duda… ze swym wyglądem na pewno. I mógłby być prezydentem. Albo i nie. Może jednak nie. Chodzi o to, że podobieństwo zaczynało się i kończyło na wyglądzie, a Sławek nie tylko słabo mówił po angielsku, ale i po polsku. O tyle dobrze jednak, że nie klął jak szewc.
Tak w ogóle to strasznie się na niego naczekałem, naczekałem i namarzłem, ale przynajmniej zrobiłem na szybko zakupy w polsko-arabskim sklepie. Zafundowałem sobie na potem obiadek: jakiś pasztet drobiowy, jakieś krakersy solone, jakiś batonik w polewie czekoladowej.
W końcu doczekałem się na Sławka, który okazał się być do bólu rozmowny. Po kolei opowiadał mi o pracy w charakterze operatora wózka widłowego, o którą się stara; o swojej nieistniejącej już firmie, którą musiał zamknąć, kiedy okazało się, że go okradają wspólnicy; o ludziach, którzy pili i ćpali w godzinach pracy; o koleżance, której odmówił raz seksu i która potem mściła się na nim. Mówił o koledze, którego okradły zuchwałe Polki z miejscowego burdelu w Slough. Panienki nie dość, że go okradły, to jeszcze zdążyły zjeść śniadanie i wystawić mu rachuneczek za miłość. Po czterdziestu minutach takiej jazdo-rozmowy zawitaliśmy wreszcie pod baraki, my, faceci nie-z-baraków.
Docelowe miejsce w pierwszej chwili skojarzyło mi się z mleczarnią, a robocze uniformy (gumowce, czepki, długaśne białe fartuchy) z jakąś ubojnią i ogólnie z pracą przy Mućkach. Nasza rola tutaj polegała na foliowaniu gorących jeszcze zup. Trzeba było je foliować, przynosić i odnosić plastikowe skrzynki na gotowe już porcje, zorganizować sobie odpowiednie woreczki z przybitą datą ważności i nazwą produktu. Słowem, trzeba było robić wszystko, co normalnie robi się w tego typu rozlewniach płynnego i półpłynnego żarcia. Pamiętam, jak w jednym z odcinków „Sondy”, która gościła w telewizorni w latach osiemdziesiątych, pojawiła się informacja, że kiedyś będzie się foliowało towary, a nasza przyszłość to jest właśnie plastik. Nie sądziłem, że to przede wszystkim moja przyszłość.
W zupiarni jest kilku Polaków, Rumunów i Brytoli, za to tylko jeden Portugalczyk. Co charakterystyczne, są tutaj młodzi Angole z werwą, ale jest też stary wyspiarz, a takiego zawsze się gdzieś w pracy spotka, który jest przygaszony, styrany, sponiewierany przez ciężki los robola. Ci Angole z fabryki zupek udają oryginalnych, ale tak naprawdę wcale tacy nie są. Reprezentują określone typy charakterów i wyglądają zawsze w określony i powtarzający się sposób, jak ci ogrodnicy z Upton Parku – cała brygada różnych typów z brodą i bez brody. Ex-kolonizatorzy może i są nieco ekstrawaganccy, ale tylko na tle posępnych ludów z Europy Wschodniej; wyróżniają się na obczyźnie, lecz nie u siebie w kraju.
Kiedy więc stawiliśmy się ze Sławkiem w najgłębszych czeluściach Zakładu Jadła i Pary, owionął nas zapach rolniczy bardziej, niźli kuchenny. Stałem i patrzyłem jak robotnicy kosztują półpłynne jedzenie bezpośrednio z kotła, używając przy tym jednej i tej samej łyżki, a do kantyny znoszą testery w porze lunchu. Wiadomo, po co znoszą.
Generalnie: praca w systemie dwuzmianowym trwała nieprzerwanie aż po dwanaście godzin (ja na przykład miałem pracować od szóstej do osiemnastej dzień w dzień). A duże różnice temperatur między poszczególnymi pomieszczeniami dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Najgorzej i najzimniej było oczywiście w chłodni, stanowiącej coś jakby najniższy krąg piekła.
Tradycyjnie już Polacy odnosili się do siebie w sposób chamski, byli mądralińscy, mrukowaci i sypali kurwami. Z jednym z tych Polan z pola, od obory i od pługa, zamieniłem dwa zdania, które brzmiały mniej więcej tak: „cześć, jestem tu nowy”, „no i co, kurwa, z tego?”. Dłużej nie chciało mi się z nim gadać.
Co cztery godziny miały być przerwy, no ale kiedy Sławek poszedł na lunch, z którego wrócił spóźniony, a mógł przecież nie wrócić wcale, stanąłem w obliczu całkiem możebnej perspektywy powrotu do domu busem albo taryfą. Szkoda, że nie miałem przy sobie bezpiecznych butów siedmiomilowych ani żadnej waluty, a ten przysłowiowy ostatni grosz oddałem na paliwo właśnie Sławkowi, który, i to na szczęście, na lunch wyszedł i z lunchu wrócił; i dzięki temu, że wrócił, mogliśmy się razem udać do naszych szczurzych nor zwanych zupełnie na wyrost mieszkaniami.
Okej, na razie kończę to kalendarium. Reszta co prawda nie jest milczeniem, ale należy do mnie. No to bye!

Komentarze (5)
Nic już nie wrzucam. Wracam od poniedziałku, niczym Charles Bukowski, do zwykłej, szarej, nudnej, nic nie znaczącej i mało płatnej "easy job".
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania