Anhedonia [2]
2: Przetrwanie
Nie potrafię prowadzić dwóch żywotów równolegle. Poświęcam się czemuś w całości albo wcale, a to oznacza wybory. Kiedyś rzuciłam studia na rzecz pracy, zaś po opuszczeniu więzienia decydowałam między powrotem do społeczeństwa a powrotem do siebie samej. Wybrałam to drugie, czyli samotne spacery nieuczęszczanymi ścieżkami w oczekiwaniu na olśnienie, co ze sobą zrobić. Celem każdego mojego dnia było jedynie przetrwanie. Podobało mi się to. Chciałam być jak dzikie zwierzę (gdyby zwierzęta posiadały karty płatnicze), istota niesplątana umowami ani obowiązkami, ze wszystkimi trudnościami oraz zaletami takiego stanu rzeczy. To nie łączyło się z żadnym etatem. Zresztą po wyjściu na wolność moje doświadczenia na rynku pracy były dość żałosne.
Z początku zamierzałam znaleźć jakieś niewymagające zajęcie. Przywykłam do myślenia, że pracę przecież trzeba mieć. Gdy na drzwiach sklepu mięsnego zobaczyłam kartkę z napisem „POSZUKUJEMY EKSPEDIENTKI”, weszłam do środka właściwie bez zastanowienia. Lubię mięsko, to chyba wystarczy? Rozmowa z kierowniczką szła nieźle, póki nie przyznałam się do odsiadki. Nawet nie musiałam opowiadać, co narobiłam, to już był koniec. Wiedziałam to, choć tamta kobieta obiecała na koniec, że jeszcze do mnie zadzwoni. Nie zadzwoniła. Tak oto nauczyłam się, że w moim wypadku nadmierna szczerość nie jest wskazana.
Niedługo potem postanowiłam spróbować swoich sił w pewnym antykwariacie. Mieścił się on w dużym lokalu na parterze kamienicy w centrum miasta. Wewnątrz od progu pachniało starym, pożółkłym papierem. Wszystkie ściany były zastawione regałami pełnymi książek, można było tam kupić również płyty winylowe i przeróżne antyki. Właścicielem sklepu był starszy pan, uosobienie tego miejsca: druciane okulary, niemodna koszula, siwe włosy, cichy głos i kurtuazyjne słowa. Moje słowa były zaś fałszywe, ale wiarygodne. „Przez ostatnie lata nie pracowałam, opiekowałam się śmiertelnie chorym ojcem…” Nagadałam takich głupot, że facet aż się wzruszył. Zaproponował mi próbny tydzień.
Lubiłam tę robotę. Porządkowałam książki, pomagałam klientom znajdywać interesujące ich tytuły, pakowałam zamówienia internetowe. W wolnych chwilach siedziałam za biurkiem i czytałam jakąś durną książkę o niewyjaśnionych zjawiskach. Gdybym mogła, zamieszkałabym tam. Niefortunnie się złożyło, że w ciągu tego pierwszego tygodnia ktoś mnie rozpoznał.
Odkładałam na miejsce książki po gówniarach, które zrobiły bałagan w dziale z romansami. Szybko zdałam sobie sprawę z tego, że jakiś facet spogląda na mnie z daleka, ale nie przeszkadzałam sobie. Pewnie się nudził, gdy jego kumpel oglądał drogie lampy witrażowe, a wokół akurat nie było innych ładnych pań… Próbowałam zachować pogodny nastrój, jednak złe przeczucia przyszły i powoli nabierały na sile. Postanowiłam, że na wszelki wypadek schowam się na zapleczu, ale było już za późno.
– Ty, no serio! To ta suka!
Wszyscy w sklepie słyszeli ten krzyk. Z przerażeniem niewiniątka spojrzałam prosto na dwóch mężczyzn.
– Kurwa, faktycznie!
Nie kojarzyłam żadnego z nich. Pospolite twarze. Niezbyt przyjazne. W sumie trochę takie zakazane mordy… Faktycznie mogli pochodzić z mojego środowiska. Cholerka.
– Słucham? Panowie…?!
– Ty szmato!
– Proszę się uspokoić…! To pomyłka!
– Pomyłka! Przecież poznaję! Dziwka-morderczyni!
Zaczęli iść w moją stronę. Oczyma wyobraźni widziałam najgorszy łomot w moim życiu.
Zerwałam się w stronę korytarza na zaplecze. Po drodze capnęłam ciężką książkę, „Poradnik mechanika warsztatowca” czy coś takiego, i posłałam ją w stronę tamtych typów niczym frisbee. Niestety oberwała tylko kryształowa karafka.
Patrząc z perspektywy czasu, trochę szkoda, że ta sytuacja nie wydarzyła się w sklepie mięsnym. Może łatwiej byłoby mi trafić do celu kawałem surowego schabu?
W korytarzu prawie stratowałam właściciela antykwariatu, który szedł sprawdzić, co się dzieje. Dopadłam drzwi łazienki. Zamknięte! Zaczęłam szarpać za klamkę i wrzeszczeć, żeby mi otworzyć. Tam było moje jedyne wyjście na zewnątrz.
– Co jest?! Zesrać się chcesz?!
Syn właściciela. Czasem przychodził pomagać, na przykład kiedy potrzeba było silnej osoby do dźwigania stert książek.
Otworzył drzwi, zapinając pasek do spodni. Wpadłam do łazienki i popędziłam prosto do okna. Było wystarczająco duże, żebym mogła przez nie wyjść, choć niezupełnie wiedziałam dokąd, bo widok zasłaniała niebieska roleta.
Nie dałam rady choćby sięgnąć klamki. Synek, młody i całkiem postawny, szarpnął mnie za fraki i zaczął się wydzierać, że jestem nienormalna, że trzeba poczekać, jak kibel jest zajęty. Nawet nie zauważyłam, kiedy w kadrze pojawiło się tamtych dwóch zakapiorów. Z korytarza starszy pan krzyczał coś o rozboju.
Moja osoba straciła na znaczeniu. Teraz to było tylko czterech gości wydzierających się na siebie nawzajem. Syn właściciela nie interesował się tym, dlaczego obcy i agresywni mężczyźni wtargnęli na zaplecze, chciał tylko się ich pozbyć. Groził im policją, wpierdolem oraz wpierdolem od swoich kolegów, a gdy to nie wystarczyło, chwycił z podłogi metalową rurę od odkurzacza.
Skończyło się na paru groźbach karalnych pod moim adresem.
– Bardzo szkoda, że tak wyszło… ale niestety musimy zakończyć naszą współpracę – powiedział mi chwilę później właściciel antykwariatu. Mimo zaistniałej sytuacji nadal był wobec mnie bardzo uprzejmy.
– Rozumiem – odparłam. Chętnie próbowałabym go przekonać, że przecież ja nie zrobiłam nic złego, tylko tamci postrzeleni goście się na mnie uwzięli, ale i tak byłam spalona w tym miejscu. – Mam nadzieję, że chociaż zapłaci mi pan za przepracowane dni…
Starszy pan próbował coś odpowiedzieć, ale syn zabrał głos za niego.
– Jeszcze czego!
Pieniądze mi się należały, jednak nie miałam sił na wykłócanie się. Rozejrzałam się wokół, zastanawiając się, co dalej.
– A może mogłabym wziąć sobie tego walkmana z wystawy? Tak w ramach wypłaty?
– Bierz i spierdalaj!
Tak więc wzięłam walkmana i oddaliłam się w stronę wyjścia, by nigdy więcej tam nie wrócić.
Wieczorem przefarbowałam się na rudo w miejskiej toalecie. Wiedziałam, że powinnam w ogóle wyjechać z miasta, ale nie chciałam tego robić. Nie mogłam się przemóc, by o tym myśleć. To jeszcze nie był ten moment.
Zamiast rozglądania się za kolejną robotą poszłam na bazar i wypatrzyłam tam sobie kilka kaset magnetofonowych. Porwałam się też na rower. Był lekko odrapany i zabrudzony, ale poza tym prawie jak nowy. „Nie znajdzie pani lepszej oferty”, mówił mi handlarz. „Kradziony?”, zapytałam. Coś tak mi podpowiadało. Sprzedawca musiał przez chwilę się zastanowić, zanim zaprzeczył. W każdym razie rower faktycznie był tani, więc został mój.
Jak na razie praca nie była mi potrzebna. Znaczną większość moich pieniędzy wydałam na prawnika, który pomógł mi wyjść na wolność, ale coś jeszcze mi zostało. Wystarczająco, aby wyżyć całkiem długo, jeśli nadal będę nocować w opuszczonych budynkach.
Odtąd zamiast chodzić dzikimi ścieżkami, jeździłam po nich rowerem. Czasem zatrzymywałam się, aby wyjąć kasetę z walkmana i zmienić stronę A na stronę B. Muzyka przynosiła wspomnienia.
Komentarze (17)
Gratuluję umiejętności pisarskich i stylu, który odróżnia damę od bazarowej baby.
Widać sprawne pióro. W sumie... tekst z dużym potencjałem do druku. Warto, o ile nie siądzie na płyciźnie rozwiązań fabularnych, wysłać całość do wydawnictw.
Może anhedonia bohaterki minie xd
Pozdro.
Pozdrawiam ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania