Anielskie czterdzieści
Idę. Idę gnuśnie, rozpychając gniotące mnie zewsząd powietrze. Kilka banknotów i mały zbawienny przybytek za rogiem budynku. Czy już nie dosyć? Czy właściwie? Czy warto? Warto, zawsze warto, aby zapomnieć, usnąć, zabawić się… znowu.
Olewka, ważne tylko "tu i teraz”.
Nie patrząc w przyszłość, lezę, popychana chęcią, żądzą, przymusem... Punkt docelowy, zimne brązowe, atakujące z naprzeciwka oczy i ściskające papier, drżące dłonie. Niemy sprzeciw, pogarda, przygana, ale czy z sensem?
Olewka, przecież cel jest tylko jeden.
Nieustępliwa bitwa spojrzeń ale po co? Po co, w jakim celu? Przecież piwne oczy wygrają… zawsze wygrywają. Niebieskie nie mają prawa zwyciężyć, są bez szans. Nie mają, kurwa, nic do powiedzenia, mogą tylko patrzeć, mieć nadzieję, i, jak zawsze, ciężko wzdychać.
Olewka, "ochy”, "achy” i sprzeciw już dawno przegniły.
Mały biały worek, niczym kojący prezent od Świętego Mikołaja. A może nie? Może od demona, anioła zagłady? Tak, od diabła.
Idę. Mknę coraz szybciej, pożądając. Zniecierpliwiona niemalże biegnę, rozmawiając z pytaniami. Czy wystarczy? Czy aby nie za mało? Czy będzie: "co teraz”? Będzie, tylko poczekaj, podlej zasuszone "ja”, zmuszając do namiastki życia. Lecz życia już prawie nie ma, przesiąknięte gryzącą trutką, tonie.
Zupełnie olewam, pierdolę, eliksir działa lepiej niż powinien.
Płynę, zamknięta w przeźroczystych ścianach dryfuję po morzu upadku. Końca nie widać. Bezlitośnie uwięziona na dnie maleńka tycia ja, patrzę przez szklaną barykadę na wykrzywiający się świat. Żegluję, podziwiając przepiękny szum morza, śpiewem pieszczący kolorową nienaganną rzeczywistość. Wspaniała zgubna pieśń o niczym. Szept... mój ulubiony, wyczekiwany, rozkoszny…
Lecz to nie morze gra, to nieład, mętlik na żądanie, tępota...
Już nie olewam, po prostu mam w dupie, nie widząc kompletnie nic.
Unoszę powieki. Ciało się zapada, zaschnięte wnętrzności przykleją do siebie, szarpiąc. Chwila na dotarcie i zmobilizowanie się do działania; nagle zryw. Próba wyrzygania resztek "być”, lecz co z tego? Co mam zwrócić, skoro życia już nie ma? Już dawno, krok po kroku zaczęło zanikać, zwiewać dzień po dniu.
Licznik bije w dół. Sto... osiemdziesiąt... pięćdziesiąt.. aby zatrzymać się na czterdziestu procentach. Czterdzieści procent – tak zajebiste, subtelne, uzdrawiające… Samo piękno.
Decyzja! Nie, nie nagła, podjęta już miliony mrugnięć sumienia temu.
Idę, jak zawsze idę. Kilka banknotów i mały zbawienny przybytek za rogiem budynku…
Komentarze (20)
"Mały biały worek, niczym" - Bez przecinka przed "niczym".
"Lecz życia już prawie nie ma" - "Lecz" na początku zdania jest passe.
"eliksir działa lepiej niż powinien." - Brak przecinka, dałbym po lub przed "lepiej" lepiej przed, chyba.
"Lecz to nie morze gra" - "Lecz" znów na początku zdania. "morze" chodzi o akwen wodny? A może się wymienia na mogę, czy cuś?
"pięćdziesiąt.. aby zatrzymać się na czterdziestu procentach." Brak jednej kropki w wielokropku.
Nie najigorzy, ale cwaniakowywać na spec bezbłendnom? - Przegincie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania