Antrax i druga strona czasoprzestrzeni
Prolog – zadanie konkursowe
„Wyobraźcie sobie, że żyjecie w dalekiej przyszłości, w której wszystko, co niegdyś było określane mianem science fiction, teraz jest rzeczywistością. Świat rządzony przez chciwe korporacje chyli się ku upadkowi, panuje chaos i śmierć. Życie nie ma już takiej wartości jak w dawnych czasach - walutą jest powietrze. Jesteś kobietą/mężczyzną pracującym w oddziale wojskowym przydzielonym do tajnego projektu naukowca znanego Ci jako Aariel. Nie znasz szczegółów pracy ekscentrycznego doktora. Następuje dzień zero, w którym tajemnicze plany doktora stają się dla Ciebie jasne.
Aariel pracował od lat nad specjalną machiną pozwalającą na międzywymiarowe podróże. Dowodzisz ekspedycją, która wyrusza jako pierwsza zbadać nieznane tereny. Towarzyszy Ci 10-osobowy oddział złożony z kilku marines, medyka i trzech naukowców. Podchodzisz do owalnej machiny, która wydaje Ci się pokryta szklistą powłoką w kolorach tęczy. Dotykasz powłoki, która pod palcami ma lekko szlamowatą konsystencję. Idziesz krok naprzód i zaczynasz odczuwać niewyobrażalny ból, tracisz przytomność.
Budzisz się z potworną migreną. Zauważasz, że leżysz na czymś zielonym i puszystym. Wstajesz, rozglądasz się i dostrzegasz coś dla ciebie kompletnie niezrozumiałego - lasy, trawę i błękitne niebo. Twoi towarzysze powoli rozbudzają się, odczuwając skutki niekomfortowej podróży. Widzisz nieopodal wzniesienie i decydujesz się wejść na nie, by się rozejrzeć. Kładziesz się na górze, wyjmujesz lornetkę i sprawdzasz okoliczne rejony. Dostrzegasz coś, co przypomniało Ci dzieciństwo i bajki opowiadane przez babcie na dobranoc. Widzisz skuloną kobietę, z pleców której wyrastają przepiękne białe skrzydła. Dziewczyna krwawiła... Wokół niej stały dziwaczne stwory, których nie rozpoznajesz - kilka małych tęgich postaci z twarzami okrytymi brodami, dwa większe, pogarbione osobniki o szpetnych zielonych obliczach i jedna wysoka postać w płaszczu, która dzierżyła długą, brązową laskę. Nagle wysoki człowiek, który wydawał się ich przywódcą, zrobił ruch laską, z której wydobyły się pioruny. Kobieta wyła z bólu. "Nie jesteśmy już w Kansas" - mówisz na głos do siebie.”
I
Od chwili przebudzenia w nowym otoczeniu nie minął nawet kwadrans, a ja już zobaczyłem, rzeczy tak bardzo inne od tych, które znałem. Trawa, drzewa, słońce, choć trafniejsze byłoby stwierdzenie - słońca… Wszystko to, o czym uczyłem się lata temu w szkole, teraz dane mi było oglądać. Świat, jaki pozostawiłem za sobą, w swoim wymiarze, dawno pozbył się tych wszystkich cudów. Człowiek na kredyt brał wszystko, czego zapragnął, nigdy nie licząc się z planetą, na której żył, a później… Później Ziemia wystawiła rachunek. Cena za bezmyślność okazała się olbrzymia. Atmosfera nie wytrzymała milionów ton toksyn i w końcu musiała ustąpić. Ludzie podjęli desperacką próbę ratowania tego, co pozostało, wszelkie te próby spełzły jednak na niczym. Wystrzelono w rozrzedzająca się atmosferę pył drogocennych kruszców - złota i srebra. Nie pomogło. Wiele by opowiadać o wszelkich podjętych próbach ratunku, tylko, po co? Ważne jest to, że żaden nie przyniósł ratunku. Nakładem miliardów dolarów wybudowano kopuły nad kilkunastoma największymi miastami, reszta planety przemieniła się w skałę. Jedynie jeden człowiek na sześciu, przetrwał zagładę. O nie, nie. Mnie wśród nich nie było. Przyszedłem na ten, opuszczony przez Boga, świat wiele setek lat później. Kwestia Boga jest tutaj zasadnicza. Wiara opuściła ludzi, wraz z odchodzącym starym porządkiem. Opowieści o Bogu słyszałem jedynie od swej babci, a było to jakieś dwadzieścia lat temu. Ona z kolei usłyszała je od swojej babci. A jej babcia od… No nie ważne.
Opowieści te wywarły na mnie wielki wpływ, mimo, że były nieraz niezrozumiałe, abstrakcyjne czy wręcz dziwne. Skrzydlate istoty, zastępy niebieskie, o których wspominała babcia do tej pory były dla mnie jedynie piękną bajką do zasypiania. A teraz widzę kobietę żywcem wyjętą z tych opowieści!
- Zabezpieczyć teren! – krzyk pułkownika wyrwał mnie z zadumy. Mimo, że to ja formalnie dowodziłem ekipą badawczą, rozkazy wydawał pułkownik O’Brian. Łańcuch dowodzenia musiał być bezwzględnie przestrzegany. Ja nie jestem wojskowym, a jedynie naukowcem pracującym dla wojska. Marines podlegali pod zwierzchnictwo swoich przełożonych, w tym przypadku pod zwierzchnictwo pułkownika.
W jednej chwili chaotyczna garstka ludzi, zmieniła się w dobrze zorganizowaną ekspedycję. Żołnierze znali swój fach, było to widać w każdym ich ruchu i w każdym geście. Tego samego powiedzieć nie można o personelu cywilnym. Żaden z czterech naukowców - w tym ja - nawet się nie poruszył. Wciąż leżałem na wzniesieniu, dwaj inni badacze od razu wzięli się za analizę trawy i gleby a Sinki…
- Hmm, gdzie do czorta podział się Sinki? – pomyślałem.
- Wasz kolega uderzył się w głowę, wypadając z tunelu, i stracił przytomność. Oficer medyczny już przy nim jest. – Jakby czytając moje myśli powiedział pułkownik, kiedy przykucnął obok mnie. Nic nie odpowiedziałem, a tylko kiwnąłem głową i wskazałem mu miejsce dziwnego zdarzenia na nieodległej polanie. O’Brian nie miał lornetki. Nie potrzebował jej. Marines mają swoje pancerze, wspomagające ich zmysły i umiejętności w wielu zakresach. Także, jeśli chodziło o wzrok, mieli w zanadrzu jakiś wbudowany w hełm gadżet. Nie znam się na technologii wojskowej. Paradoks. Większość życia spędziłem w bazie wojskowej w Kansas, dłubiąc przy różnych koncepcyjnych urządzeniach, a o wojsku nie wiele wiem. Z resztą, tylko garstka osób ma uprawnienia umożliwiające wgląd do schematów uzbrojenie i wyposarzenia jednostek wojskowych.
Żołnierz spoglądał chwile w stronę gromadki dziwnych postaci. Nie mogłem poznać po jego twarzy, co myśli. Całą miał zasłoniętą hełmem. Chwila milczenie trwała może kilka sekund, aż wreszcie pułkownik odwrócił głowę w moją stronę.
- To nie nasza sprawa. Nie możemy się mieszać w konflikty. Nie wiele wiemy o tym świecie. Do puki jeden z was doktorku nie odzyska przytomności nigdzie się nie ruszymy. No chyba, że chcesz go wziąć na plecy? – nie czekając na odpowiedź, zaczął schodzić z pagórka.
- Nie możemy tak po prostu zostawić tej kobiety. Przecież ją tam zaszlachtują. – usiłowałem ratować sytuację, ignorując przy tym złośliwe pytanie.
- Podjąłem decyzję. Z resztą to nawet nie jest kobieta. Kobiety nie mają skrzydeł, prawda?
- Prawda, ale… - nie dokończyłem, nie było kiedy.
Pułkownik odwrócił się na pięcie o 180 stopni i dwoma energicznymi susami, pokonał dzielącą nas odległość. Staliśmy teraz twarzą w twarz. Musiałem trochę unieść swoją, O’Brian to olbrzymi facet, sporo wyższy ode mnie. Spoglądał na mnie przez zaszklony wizjer upiornego hełmu. Nie mówiąc nic, nieruchomo wpatrywał mi się w twarz.
- Gdzie jest pułkownik? – zapytała Alice, stojącego obok niej młodego, czarnoskórego mężczyznę, odzianego w mundur piechoty Antraxu. Antrax był jedną z kilku światowych korporacji, kontrolujących wszystko: od sprzedaży papieru toaletowego, po wysyłanie ludzi na śmierć. Państwa czy kontynenty, przestały mieć znaczenie. Liczyły się tylko korporacje. Antrax był jedną z największych, zajmował terytorium dawnych Stanów Zjednoczonych i miał w swym posiadaniu jedenaście kopuł-miast. „Wszyscy jesteśmy Antraxem” jak wbijano nam do głów w szkołach.
- Zaprzyjaźnia się, jak zwykle – czarnoskóry mężczyzna z uśmiechem rozbawienia spoglądał na wzniesienie, gdzie jego pułkownik właśnie niewerbalnie tłumaczył pewnemu naukowcowi, że nie dyskutuje się z jego rozkazami.
Sanitariuszka pokręciła z dezaprobatą głową i ruszyła w stronę dowódcy, za nią poszedł także żołnierz, z którym przed momentem rozmawiała. Polana nie była rozległa, więc szybko pokonali dzielący ich dystans do dowódcy.
- Pacjent opatrzony. Nic mu nie będzie, ale kiedy się obudzi to się dopiero dowie, co to ból głowy. – rzuciła w stronę postawnego mężczyzny.
- Bardzo dobrze, a teraz…
- Bezpośredni kontakt! Powtarzam, mamy bezpośredni kontakt! – rozległo się wołanie w słuchawce, którą Nod miał zamocowaną w hełmie. – Zaraz tam będziemy! – padła odpowiedź dowódcy.
- Nod, Alice zostajecie tutaj. – rozkazał pułkownik, rzucił jeszcze spojrzenie zamknięte w hełmie, w moją stronę, po czym pośpiesznie oddalił się.
- Taaaa jessss, sir! – nad polanę uniósł się chóralny głos dwójki pozostałych na miejscu żołnierzy. Nod, a w zasadzie Billy Nod, był tym młodym czarnoskórym kapitanem. Alice sanitariuszką polową. Czemu nie nazwał jej po nazwisku, jak innych żołnierzy?
Nod podniósł wyżej, swój hełm, który dotychczas trzymał w lewej ręce. Teraz wyraźnie mogliśmy słyszeć, przebieg rozmowy pozostałych marines:
- Kierunek 4-0-1, bandyta na pierwszej. – odezwał się nierozpoznany przeze mnie głos.
- DC-816 podchodzisz od południa, DC-211 od północy – odezwał się kolejny - O tak. Tu nie mam wątpliwości, to pułkownik – pomyślałem.
- Przyjąłem, zbliżam się na pozycję.
- Ja także.
Nastąpiła krótka chwila milczenia, a po niej znów głos dowódcy.
- DC-452 raport sytuacyjny.
- Wszyscy na pozycji, 816 rozpoczyna zwiad.
Kolejne sekundy w całkowitej ciszy. Nie tylko podczas akcji, my też nic nie mówiliśmy, tylko gapiąc się w hełm, wytężaliśmy słuch.
- DC-816, wysłać ci podanie ze zdjęciem, żebyś raczył przedstawić mi raport zwiadu? – ryknął O’Brian. Mógł sobie na to pozwolić, bez zagrożenie dla ich pozycji. Hełmy marines nie przepuszczają żadnych dźwięków, kiedy są zhermetyzowane z pancerzami wojskowymi. No chyba, że akurat któryś z marines chce żeby wszyscy go słyszeli. Dzięki takiemu rozwiązaniu, żołnierze mogą się swobodnie porozumiewać na polu bitwy poprzez zdalne komunikatory.
- Potrzebuje jeszcze chwile, pułkowniku.
- Nie mamy chwili, co widzisz? – O’Briana stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Eee… To chyba… To jest chyba dziecko, panie pułkowniku. – w końcu wydukał, komandos ukrywający się pod numerem kodowym DC-816.
- Dziecko? Potwierdź 816.
-Nie mogę potwierdzić. OPZW. Ale ma na sobie czerwony płaszczyk i zarzucony kaptur na głowę. I… Chyba płacze… W każdym razie czujniki odbierają jakieś ciche kwilenie.
- Dobra osłaniajcie mnie, bez odbioru. – ostatnie polecenie pułkownika, a po nim przedłużająca się cisza.
Korzystając z chwili spokoju zapytałem stojącego obok Billy’ego:
- OPZW? Co to jest?
- Cóż to taki żargon wojskowy. „Obiekt Poza Zasięgiem Wzroku”. – odparł.
- Dużo takich skrótów używacie?
- Ciężko by je zliczyć. Jest ich masa. – cierpliwie, choć nieco lakonicznie odparował Nod.
Chciałem jeszcze o coś zapytać, kiedy z głośniczka rozległ się krzyk szefa.
- Jasna cholera co to ma być!?
Resztę jego słów zagłuszyły wystrzały z karabinków szturmowych MPM-60. Krzyki, przekleństwa i wystrzały łączyły się w jeden przerażający bitewny zew. Nie mogłem tego dłużej słuchać. Jestem cywilem! Nie jestem przyzwyczajony do czegoś takiego. Zgadza się, na ulicach Kansas nieraz słyszałem, zdarzało się też, że widziałem, krótkie strzelaniny porządkowych z anarchistami. Wtedy wydawało mi się to odrażające, a teraz po tym, co tu usłyszałem przez krótką chwilę, tamto wspomnienie wydaję mi się jakąś, niewinną dziecinną igraszką.
Wstrząśnięty wróciłem na wzgórze. Migrena jeszcze się nasiliła. Miałem wrażenie, że pół mojej głowy zaraz eksploduję. Podniosłem lornetkę do oczu i jeszcze raz zacząłem omiatać wzrokiem cały teren. Osobliwa gromadka, i skrzydlata kobieta gdzieś przepadli. Gdyby nie ciche odgłosy z hełmu kapitana, widok byłby na prawdę piękny i odprężający.
II
Dzień leniwie chylił się ku zachodowi, a dla mnie był to najwspanialszy widok, jaki widziałem w życiu. Od powrotu drużyny pułkownika z przypadkowej misji, minęła jakaś godzina. Żołnierze ochłonęli, nerwy opadły. Mówiąc żargonem wojskowym: „Żadnych strat w ludziach nie odnotowano”. Choć musze powiedzieć, że blisko było. Pułkownik nie chciał powiedzieć, co się tam wydarzyło, podobnie jego podwładni. Tylko młody chłopak, Borovsky był bardziej rozmowny. Może to przez jego wiek. Nie wiem dokładnie ile może sobie liczyć lat. Na moje oko nie więcej niż dwadzieścia. Młodzian mówił mi w wielkiej tajemnicy, że w chwili, kiedy pułkownik podszedł do istoty ubranej w czerwony kapturek, jakby z pod ziemi wyskoczył na niego jakiś dziki potwór. Z relacji Borovsky’ego wynika, że miał dobre dwa metry wysokości, ciało porośnięte sierścią, a z podłużnego pyska wystawał mu szereg ostrych jak brzytwa kłów. W momencie pierwszego strzału, na polance pojawił się kolejny osobnik. Taki sam jak ten atakujący dowódcę. Za nim kolejny i kolejny i później jeszcze jeden. Sfora otoczyła szamotającego się żołnierza. Kule świstały w powietrzu. Cele jednak nie padały. „Pułkownik w parterowej walce ze zwierzęciem wyszedł na remis” - twierdził Borovsky. Sądząc po ranach szarpanych i ciętych na ciele pułkownika oraz uszkodzonym egzoszkielecie w jego pancerzu, trudno sobie wyobrazić jak mógł wyglądać zwierzak po tej konfrontacji. Walka nie trwała długo, może kilka minut. Marines zdołali wyprzeć sforę poza obręb polany. W tym czasie mała, zakapturzona postać gdzieś zniknęła.
- Zabezpieczyć teren, zakotwiczymy tu, przynajmniej na noc! – rozkazał pułkownik, pół przytomnym głosem. Alice podała mu morfinę, środek stary jak świat i tak samo jak on zepsuty, ale jedyny, który skutecznie uśmierza olbrzymi ból. Żołnierze usłużnie rozeszli się, żeby wykonać polecenie. A ja w spokoju mogłem w tym czasie zająć się badaniami.
Nie minęło dziesięć minut, jak z zadumy wyrwał mnie głos Noda.
- Panie pułkowniku, znaleźliśmy go jak kręcił się w okolicy polany. Mówi, że jest chłopem i mieszka niedaleko.
- To je prawda, ja chłop – niezgrabnie odpowiedział wychudzony człowiek w brudnej, podartej kamizelce.
- Co tutaj robisz? Czemu węszysz w okolicy naszego obozu? – stłumionym głosem zapytał dowódca.
- Ja nie, nie nic złego nie robił. Ja się martwił. Noc w lesie zła! Demony tu chadzają.
- Demony? Tia… a razem z nimi siedmiu krasnoludków?
- Co to „krasnoludków”, panie? – zaciekawieniu chłopa nie było końca.
Zrezygnowany O’Brian machnął ręką i położył głowę na prowizorycznej leżance.
- Co z nim zrobić, pułkowniku? – zagadnął w końcu Nod.
- Zabij go – parsknął szef.
- Ale… Jak to? Przecież…
- Żartowałem. Wypytaj go jeszcze. Później zdasz mi raport.
- Taaaa jesss, sir! – standardowo potwierdził Nod i odprowadził tubylca na skraj polany.
Sanitariuszka, zostawiła na moment pułkownika, kiedy ten rozmawiał z chłopem. Teraz wracała na swój posterunek, przy rannych.
- Jak to wygląda, pani doktor? – zagadałem, gdy mnie mijała
- Rany nie są głębokie. Wszystkie krwawienia zatamowałam. Nic mu nie będzie, to twardy chłop. – a mówiąc to mrugnęła jednym okiem.
- I tu masz racje. Wiem to z doświadczenia… - rzuciłem.
- Jakiego doświadczenia?
- Mówię o drobnym nieporozumieniu, zaraz po przybyciu. Mieliśmy mały problem.
- A o to chodzi. Daj spokój. To tylko taka jego gra. Nie ma się, czym martwić. – uśmiechnęła się szeroko i odeszła.
Nod perfekcyjnie wywiązał się z zadania. Rozmowa z chłopem zaowocowała wielkimi korzyściami. Tubylec zaproponował, że przenocuje nas w swojej stodole. Mieszka niedaleko i chętnie nam pomorze. Nieprawdopodobna życzliwość. W Antraxie czegoś takiego nie ma. Jak ktoś zapuka do obcych drzwi, to te nawet się nie otworzą.
Szliśmy ścieżką kilkanaście minut w milczeniu. Pułkownik podpierał się na ramieniu jednego z żołnierzy, inni na noszach wlekli nieprzytomnego Sinkiego. Ja wraz z naukowcami szliśmy w środku, a pochód zamykał Billy. Dotarliśmy w końcu do zapyziałego gospodarstwa. Gospodarz wskazał nam stodołę, gdzie mieliśmy się ulokować, a sam podszedł do innego mężczyzny, który wraz z całą rodziną wyszedł z domu. Chłopak był podobny do naszego gospodarza, tylko młodszy. Pewnie jego syn. Gospodarz szepnął coś na ucho synowi i wszyscy schowali się w domostwie. W całym tym zamieszaniu nikt nawet nie zapytał jak owy chłop ma na imię.
Rozsiedliśmy się wygodnie gdzie, kto chciał. Mieliśmy się zabierać właśnie za rację żywnościowe, kiedy drzwi wejściowe stodoły otworzyły się. Stanęła w nich zaniedbana kobieta, w ręku trzymała tacę z drewnianymi miskami. Jedliśmy łapczywie, choć nie wyglądało to jedzenie apetycznie. Byliśmy piekielnie głodni, a ciepły posiłek nie często się przecież pojawia na takich wyprawach. Na tę okazję, jakby obudzony unosząca się wonią jedzenia, ocknął się nawet Sinki. Na zewnątrz już się całkiem ściemniło. Zmęczenie, dotąd nieodczuwane, teraz zaczęło dawać o sobie znać. Nieznośny ból głowy ustąpił, w zamian przybył Morfeusz a my, jeden po drugim, wpadaliśmy w jego objęcia. Dzień jednak nie chciał się skończyć…
Ciszę w stodole nagle przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Ktoś starał się robić to bardzo powoli i bardzo cicho. Jego nieporadność spowodowała, że było wręcz odwrotnie. Kiedy wreszcie postać znalazła się wewnątrz, wszyscy, jak jeden mąż gapiliśmy się na nią. Przy drzwiach stał nasz gospodarz, a blade światło księżyca oświetlało jego zmieszaną twarz. Było w tym wyrazie twarzy coś jeszcze. Cos jak… strach?. Chłop powoli wyciągnął, chowane dotychczas za plecami, ręce. Chaotycznie wyrzucił z nich dwie małe fiolki i błyskawicznie zniknął za drzwiami. Najpierw na ubitej ziemi roztrzaskała się buteleczka z bezbarwnym płynem. Sekundę później w ślady poprzedniczki poszła kolejna. Ta miała miksturę ciemnoczerwonego koloru. Nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje. Sytuacja zaskoczyła nas wszystkich. Nawet O’Brian nie był w stanie wydusić słowa. Szok trwał jedynie chwile, ale na tyle długo, że obie ciecze weszły z sobą w reakcję. Nie wiem co to było. Jakiś bezwonny gaz, od którego zakręciło mi się w głowie, a później obraz zaczął się zaciemniać.
Obudziłem się następnego dnia. Słońca spiekły mi kark, głowa przypominała non stop pulsującym bólem o swoim istnieniu. „A ja myślałem, że wiem co to kac” – pomyślałem. Pierwsza próba otwarcia oczu zakończyła się fiaskiem. Stopniowe przyzwyczajanie źrenic do mocnego światła było jedynym rozwiązaniem. Kiedy doszedłem do siebie, zobaczyłem całą naszą drużynę na środku gospodarstwa. Siedzieliśmy, związani w jednej gromadzie. Część z moich kompanów obudziła się już wcześniej, Sinki dopiero otwierał oczy. Chyba nadział się na tą samą pułapkę, co ja, bo skrzywił się niemiłosiernie. W innych okolicznościach byłoby to nawet zabawne. Teraz jednak nie było mi do śmiechu. Siedzieliśmy skrępowani na środku podwórka, a wokół nas kręciły się dziesiątki małych, tęgich, brodatych osobników. Identycznych jak ci, których widziałem wczoraj przez lornetkę. Rozmawiali między sobą, chyba nawet się wyśmiewali. Dokładnie nie wiem o co im chodziło, bo ich język był zupełnie niezrozumiały.
- Co… Co się dzieje, gdzie my… - pierwsze słowa Sinkiego, po przebudzeniu okazały się bardzo bolesne. Jeden z brodaczy podszedł do naukowca i z całej siły uderzył go kolbą swojej strzelby w twarz. Takie strzelby miało większość naszych prześladowców. Dziwne urządzenia. Widziałem podobne sztucery w muzeum techniki pod kopułą Waszyngtonu. W moim wymiarze używano takich kilka setek lat temu. Fakt, w tym świecie wyglądały nieco inaczej. Miały lufę dziwnie rozszerzoną na końcu, przez co wyglądały jak lejek. A Sinki? Sinki znów odpłynął w krainę snów.
Długo nie musieliśmy czekać na dalszy ciąg przedstawienia. Na scenę wkroczyła wysoka postać. Ciemny płaszcz zakrywał jej szczelnie całe ciało aż do wysokości nosa, na głowie nosiła dziwny, wysoki kapelusz. Całość jego ubioru przystrajały niesamowite czerwone znaki. Laska, którą dzierżył w dłoni dopełnia całego wizerunku.
- Tko tejs my’wasz d’ril!? – huknęła głębokim, basowym głosem postać – Tko, arriane!?
Nikt z nas nie zrozumiał, więc solidarnie milczeliśmy. Kapturnik skinął kościstym palcem na jednego z brodaczy. Karzeł wrócił po chwili, w towarzystwie przestraszonego chłopa. Człowiek rzucił okiem na nas. Piorunujące spojrzenie pułkownika, jeszcze bardziej wystraszyło zdrajcę, który nas wydał wczorajszej nocy.
- Tko tejs my’wasz d’ril, arriane? – powtórzyła postać.
- W.. W.. Wielki inkwizytor pytać kto wasz przywódca… d… demony – wydukał chłop, nie podnosząc przy tym wzroku z ziemi.
Demony? Inkwizytor? Kto jest przywódcą? Przecież ja jestem przywódcą. Już miałem przemówić, gdy:
- Ja dowodzę tą ekspedycją. Pułkownik Nicolas O’Brian, Siły specjalne Antraxu. A ty? – dumny głos pułkownika uniósł się wysoko ponad dachy budynków.
Zakapturzony zmierzył pułkownika wzrokiem. Podniósł lekko laskę do góry, a następnie energicznie stuknął nią o ziemię. Rozległ się grzmot, a po nim z nieba spadła błyskawica i ugodziła O’Briana w odsłonięta głowę. Bezwładne ciało dowódcy osunęło się na ziemię, a ze zwęglonych kończyn unosił się dym. Alice patrząca na całe wydarzenie, zawyła rozpaczliwie, ale jej szloch zginał w rumorze, który się nagle utworzył.
- N ke’pa arriane. – mruknął, do swoich podwładnych wysoki mężczyzna. Ci posłusznie wykonali polecenie. Zapakowali nas na okratowany, drewniany wóz i ruszyliśmy w bliżej nieokreślonym kierunku. Alice smętnie gapiła się na ciało pułkownika, które z każdą sekundą stawało się coraz mniejsze, aż w końcu całkiem znikło. Nie odezwała się ani słowem, zwiesiła tylko głowę. W tym momencie dotarło do mnie, że wszyscy zginiemy. A nawet, jeżeli przeżyjemy to i tak, nikt z ocalałych nie wróci do domu. Od początku wiedziałem, że mamy bilet w jedną stronę, ale dopiero teraz dotarło do mnie, tak naprawdę, co to oznacza.
III
Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny, a my wciąż jechaliśmy. Widok zza krat zdawał się imponujący, niczym piękny sen. Mijaliśmy lasy, łąki, pola, znów lasy. Rozmawialiśmy mało, bo niby, o czym mieliśmy mówić? Jechaliśmy, więc w całkowitej ciszy, którą tylko od czasu do czasu przerywało jakieś ciche mamrotanie któregoś z nas.
- Co ja tu robię? Po co się na to zgodziłam? – załgała cicho Alice, milcząca do tej pory jak głaz.
- Co my tu w ogóle wszyscy robimy? - zapytał głośno któryś żołnierz.
Pytanie nie było kierowane do nikogo konkretnie, ale i tak wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę.
- Nie mogę powiedzieć, to tajna informacja. Dobrze o tym wiecie, wszystko było w kontraktach – odpowiedziałem.
- Tak, tak doktorze, ale sam widzisz, że nasza sytuacja nie wygląda najlepiej. Najprawdopodobniej zginiemy, więc chyba powinniśmy wiedzieć, czy to będzie śmierć w ważnej sprawie. Prawda?
- No tak… ale to długa historia. - podjąłem ostatnią próbę wymigania się od odpowiedzi.
- A wybierasz się gdzieś? Bo na moje oko to mamy dużo czasu. – mruknął Nod.
- No dobra posłuchajcie. – zacząłem - Na skraju zagłady ludzie podjęli wiele prób ratunku, ale żadne nie rozwiązały problemu. Czego efektem jest obecna sytuacja w naszym wymiarze. Kilkaset lat temu ludzie nie mieli technicznych możliwości, żeby kolonizować inne planety. Teraz mamy taką możliwość, ale nie ma surowców na budowę promu kosmicznego. Jeśli chodzi o moją role w tym projekcie to muszę powiedzieć, że byłem jednym z pomocników profesora Aariela. Naszym zadaniem było przygotowanie możliwości ratunku dla rodzaju ludzkiego. Z biegiem czasu życie na Ziemi stanie się coraz mniej komfortowe. Później będzie niemożliwe. Jednym z wielu pomysłów na ratunek była wspomniana już kolonizacja innej planety. Niestety, o czym już wspomniałem, nie mamy wystarczającej ilość potrzebnych surowców. Inny projekt zakładał ponowną terraformacja planety. Chcieliśmy sztucznie wywołać setki erupcji wulkanów tak, aby pyły wyrzucane z kraterów utworzyły warstwę atmosferyczną. Na forum naukowym Antraxu, Yukimy i Ol-Kuhna pomysł został odrzucony.
- Yukimy!? Jak to możliwe?! Jesteśmy w stanie wojny z korporacją tych skośnookich przykurczów. – oburzył się Borovsky.
- Błąd. WY jesteście. – zimno poprawiłem
- Jak to MY? Co przez to rozumiesz?
- Antrax i Yukima w istocie mają wojnę, ale tylko na pół etatu. Oficjalnie spór o dominację jest traktowany bardzo poważnie i obie korporację są w niego zaangażowane bez reszty. – tłumaczyłem – Prawda jest jednak inna, bardziej brutalna niż wojna. Dla tak dużych organizacji najważniejsza jest kontrola nad społeczeństwem. Najlepiej tą kontrolę sprawować przez strach. Antrax, czy Yukima wmawiają obywatelom, że istnieje realne zagrożenie ze strony sąsiadów i że tylko one mogą tych obywateli obronić. Wojna ma też inne zastosowania. Przykładowo odwraca uwagę ludzi od innych tematów, takich jak nieunikniona zagłada.
- A to skur…. – wrzasnął Borovsky.
- Uspokójcie się szeregowy! – przywołał do porządku podwładnego Nod. Po śmierci pułkownika, właśnie on, jako najwyższy stopniem, przejął dowodzenie. – Dajcie skończyć, doktorowi.
- Wróćmy do głównego tematu. – kontynuowałem – Kiedy zawiodły wszystkie pomysły, rozpoczęliśmy pracę nad maszyną umożliwiającą podróże między wymiarowe. Gdyby się udało, ludzkość miała przejść do innego wymiaru, tam osiedlić się i od tego momentu nazywać to miejsce domem. To, że tutaj jesteśmy dowodzi, ze się udało. Nikt z nas nie przewidział, że inny wymiar może być aż tak bardzo inny.
- Ca’siza arriane! – zniecierpliwił się, idący za powozem, mały grubasek ze strzelbą.
To chyba miało znaczyć, że dojeżdżamy. Albo, żebyśmy się zamknęli. Albo… jeszcze coś zupełnie innego. Chyba jednak to pierwsze. Minęliśmy zakręt, a tam już prosta droga prowadziła do miasteczka. Osada wydawała mi się spora, otoczona była zewsząd kamiennym murem, ze strzelistymi basztami. Nad zabudową miejską, majestatycznie górowała czarna jak noc, wieża.
Powóz jechał wolno. Ślimaczyliśmy się główną drogą, wśród straganów kupieckich, domów, warsztatów, kuźni i - co najgorsze - wśród mieszkańców. Dziwna to była mieszanina. Dało się rozpoznać wśród nich ludzi, małych tęgich rodaków naszych oprawców, i jeszcze innych dziwnych jegomościów. Wszyscy, jak jeden mąż, patrzyli na nas z pogardą i odrazą. Nie jeden zgniły pomidor, albo zwiędła główka kapusty poleciały w stronę wozu. Ci, którzy nie mieli nic pod ręką rzucali wyzwiskami. I tak trwało to do samego dziedzińca czarnej wieży. Wyładowali nas jak zwierzęta i wepchnęli do przestronnego holu wysokiego budynku. „Niezwykła budowla” – pomyślałem. Podłoga wyłożona marmurem, filary zdobione fantazyjnymi ornamentami, wszystko idealnie dopasowane.
Przeszliśmy przez połowę korytarza i skręciliśmy w stronę schodów. Strażnicy, którzy nas prowadzili, nakazali nam zejść na dół. Sami powędrowali za nami. Im schodziliśmy niżej, tym wieża zmieniała swoje obliczę. Z pięknego klejnotu przeistoczyła się w stare brudne świecidełko. Wepchnęli nas do wielkiej celi i zamknęli za nami drzwi. Nikt się nic nie odezwał, nikt nas nie przeszukał. Wsadzili nas do zatęchłej nory ze wszystkim, co mieliśmy przy sobie. Kiedy kroki się oddaliły Nod podszedł do drewnianych wrót. Wybadał je dokładnie, chwile podumał, po czym powiedział: „Brzydko tu. Ten standard mi nie odpowiada”. Odsunął się trochę od zaryglowanego przejścia i z całej siły kopnął w grodzie. Kopniak wspomagany egzoszkieletem pancerza wyłamał je z hukiem.
- Ok. Nie spodziewałem się, że to może być tak proste. Coś tu nie pasuje. – zadumał się znów kapitan.
Hałas nie uszedł uwadze strażników. Na schodach słychać już było kroki. Nod gestem nakazał jednemu z żołnierzy zajęcie miejsca z prawej strony drzwi. Sam stanął po przeciwnej stronie. Kiedy dwóch niezbyt rozgarniętych zbirów wpadło do celi w ułamku sekundy zostali rozbrojeni i skrępowani ich własnymi paskami. Błyskawiczna akcja! Przeciętny człowiek nie zdążyłby nawet powiedzieć: „Bułka z serem”, a tu już dwóch przeciwników leżało ze związanymi rękami, na kamiennej posadzce. Majstersztyk!
Ruszyliśmy ostrożnie schodami w górę. W całym budynku panowała zadziwiająca cisza. Wyszliśmy do znanego już holu, ale tam też nikogo nie zastaliśmy. Co do dalszej trasy zdania były podzielone. Kapitan chciał zbadać wieżę. Nam cywilom zależało na tym, żeby się stąd jak najszybciej wydostać. Stanęło na moim. Skierowaliśmy się do drzwi wyjściowych. Delikatnie nacisnęliśmy na klamkę, żeby nie robić hałasu. Do tej pory nikogo, prócz strażników, nie spotkaliśmy, ale lepiej nie kusić losu. Zamek nie ustąpił. Wieża została zamkniętą!
Tak czy inaczej musieliśmy wspiąć się na górne piętra i poszukać jakiegoś sposobu otwarcia drzwi. Minęliśmy pierwsze piętro, ale nikogo tam nie było. Na drugim tak samo. Przy czwartym zaczęliśmy się zastanawiać, czy w ogóle ktokolwiek tu jest. Na szóstym już byliśmy pewni, że jesteśmy sami. Bez strachu, więc i bez przesadnej ostrożności wparowaliśmy do jedynej na tym piętrze komnaty.
- Czekałem na was. Dziwię się, że droga tutaj zajęła wam tak dużo czasu. – odezwał się ktoś, dziwnie znajomym głosem.
IV
Fotel powoli okręcał się na ruchomej podstawie. Nie było, na razie, widać twarzy mężczyzny, ale wszyscy i bez tego wiedzieliśmy, kim on jest. Półmrok panujący wewnątrz komnaty oświetlał nieco blask księżyca wpadający przez okiennice. W tej niemrawej poświacie, wraz z obracającym się fotelem, ukazywała się postać człowieka. Najpierw naszym oczom objawił się dół jego szaty. Nikłe, światło wpadające do środka pomieszczenia wypaczyło jej kolor. Nie na tyle jednak żebyśmy nie rozpoznali jej barw: czarnej i czerwonej. Fotel okręcił się całkowicie. Nie było zaskoczenia. Siedział w nim Inkwizytor.
- Zanim zaatakujecie, posłuchajcie co mam wam do powiedzenia – rzekł mieszkaniec wieży.
- Zapłacisz za to co zrobiłeś mojemu bratu! – wysyczała Alice, jakby nie słysząc i nie widząc nic, prócz fotela i jego użytkownika.
Jeszcze dobrze nie skończyła mówić, a już rzuciła się w kierunku inkwizytora. Już miała go na wyciągnięcie ręki, już „witała się z gąską”. Nie było jej jednak dane dosięgnąć przeciwnika. Całą swoją siłą, Alice uderzyła w jakąś osobistą, ochronną tarczę. Fala energii rozeszła się po niewidocznej dotąd tafli niematerialnego szkła, po czym znikła. A Alice? Sanitariuszka jak długa runęła na ziemię. Nic jej się w prawdzie nie stało, ale idę o zakład, że gniew, który przed momentem wybuchł jeszcze się powiększył.
- Nie wyrządziłem żadnej krzywdy tobie, ani nikomu z twoich bliskich. – spokojnie, jak gdyby nigdy nic, odparł siedzący w fotelu człowiek.
Alice nie była w stanie nic powiedzieć. Odezwał się za nią Billy:
- Zabiłeś naszego pułkownika. Twoim zdaniem to nic?! Kim ty w ogóle jesteś?
- A i ta skrzydlatą kobietę pewnie też zarżnąłeś, hę? – dodałem.
- Mylicie się. Dajcie mi dojść do słowa, a wszystko się wyjaśni. Obiecuję. – nadal niewzruszonym tonem ciągnął inkwizytor.
- Byle szybko. Masz minutę. – głos Noda nie był może specjalnie donośny, ale bardzo pewny, a ton jego wypowiedzi władczy i rozkazujący. Swoją drogą ciekawe, że ich, znaczy żołnierzy, uczą w koszarach jak mają się wysławiać? Wszyscy dowódcy wojskowi, jakich znam mają coś takiego w głosie.
- Bo w przeciwnym razie, co? – zapytał, z nieukrywaną ciekawością, choć bez strachu, nasz rozmówca.
- Bo w przeciwnym razie, wszyscy zobaczymy resztki twojej wieży z bardzo wysoka. – a mówiąc to, Nod wyciągnął z prawej komory pancerza, zapalnik kironowy i odbezpieczył detonator. – Zostało ci pięćdziesiąt sekund.
- Hehehe. Nie ma potrzeby tak się denerwować. – zarechotał, raczej z rozbawienia niż ze strachu – Jestem Kabra’al, Wielki Inkwizytor w służbie Najwyższego. Moim zadaniem na tym świecie jest walka z arriane. Ze wszystkimi jakie się pojawią.
- Arriane? Co to znaczy? – wtrąciłem bezceremonialnie.
- Arriane, hmm… Jakby wam to opisać. Może najlepiej będzie tak jak w waszej mowie. Więc… arriane w waszym języku to demony. Walczę z wszelkimi demonami. Wasz pułkownik, a twój brat – zerknął na siedzącą jeszcze na ziemi sanitariuszkę – nie był już tym, za kogo go uważaliście.
- Możesz mówić jaśniej? Tracę cierpliwość, a jak się niecierpliwie to mi ręce drżą. Jeszcze z tego jakaś katastrofa może być. – ponaglił dowódca.
- Słyszałem od moich zwiadowców, że jeden z was – przybyszów - miał kontakt z likenami. Słyszałem, że wasz dowódca został ranny. Nie wiedziałem jednak, który z was był tym człowiekiem. Musiałem się upewnić przed egzekucją. Kiedy, bodaj jedno małe zadraśnięcie na ciele człowieka, pochodzi od likena, taki człowiek w kilkanaście godzin przemienia się w jednego z tych plugawych potworów. Wasz przyjaciel, był stracony już w chwili wejścia między bestie.
- Kłamstwa! I my mamy Ci uwierzyć? Niby, dlaczego? – krzyknęła nagle Alice.
- A ta kobieta ze skrzydłami, to pewnie twoja znajoma, a raziłeś ją piorunami, bo to lubi. – sarkazm, któregoś z żołnierzy odbił się od marmurowych ścian komnaty.
- Zgadza się człowieku. Nie musicie mi uwierzyć. Nawet nie powinniście tego robić, w innym przypadku bylibyście głupcami. Posłuchacie więc mojej przyjaciółki. - wymówił, ciągle tym samym niewzruszonym głosem.
Nagle, oślepiło nas jasne światło. Jakby bez ostrzeżenia, po wiekach ciemności, ktoś zapalił żarówkę. Trwało to tylko chwile i zagasło, choć nie do końca. Różno barwne plamy, które miałem teraz przed oczami, skutecznie uniemożliwiały mi oglądanie tego, co się stało dalej. Dopiero po chwili, wzrok wrócił do normy.
Obok fotela ujrzałem tą samą kobietę, która wcześniej leżała na polanie i cierpiała z rąk oprawców. Błyszczące skrzydła ułożyła wzdłuż ciała, splotła ręce. Była zjawiskowo piękna, nigdy wcześniej nie widziałem równie olśniewającego widoku. Jej śnieżno biała krótka tunika zdawała się częścią jej samej. Tylko świeże rany na ramionach i czole zdradzały to, co niedawno przeszła.
- Jestem Arduael, Strażniczka, Opiekunka. To, co widzieliście nie było przeznaczone dla waszych oczu. Mieli to oglądać jedynie ludzie zamieszkujący tą ziemię. Jeszcze nie czas. Plan Najwyższego nie zakładał odkrycia. Zawiodłam, choć jest jeszcze szansa. Ja Arduael, ja Opiekunka, ja Strażniczka ja Ukryta. – aksamitny głos istoty wypełnił nasze umysły. Nie poruszała ustami, a jednak słyszeliśmy jej słowa.
- Dziękuję, o najjaśniejsza – błogą chwile przerwał szorstki głos Kabra’ala – czy teraz rozumiecie?
- Ok. Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. A może wy to zrozumieliście? – zapytał Billy – ktokolwiek?
- Ludzie w tym świecie, są ograniczeni, zacofani, głupi. Najjaśniejszy ma dla nich plan, ale jeszcze nie czas na niego. Puki ten czas nie przyjdzie, świetlista Arduael i jej podobni, musza pozostać w ukryciu. Zdarzył się niespodziewany wypadek. Kilku wieśniaków zobaczyło Arduael, kiedy się pojawiliście. Wasze nadejście zakłóciło, na moment, prawa tego świata. Żeby ratować sytuację, musieliśmy posłużyć się podstępem. Świetlista, w oczach ludzi musiała zostać uznana za arriana.- wytłumaczył Kabra’al.
- Więc co teraz? To koniec? – zagadnął Lamar, z zawodu biochemik, a na wyprawie mój zastępca.
- Wasze nadejście, zostało przepowiedziane dawno temu. Pomożecie nam, a w zamian może ja zdołam pomóc wam.
- Jesteś bardzo pewny swego. Ale nic nie możesz nam dać, więc twoja przepowiednia to bujda. – może trochę za ostro zareagował Nod, ale w sumie zgadzałem się z jego stanowiskiem.
- Hmm, a gdybym mógł wysłać was tam skąd przybyliście? Czy jest to warte, małej pomocy z waszej strony?
- A możesz? I jak mała jest ta pomoc, której oczekujesz?
- Musicie jedynie zgładzić, smoka, który jest siewcą strachu i roznosicielem trwogi. Kiedy to się stanie brama do otchłani zostanie zamkniętą, i arriane nie będą w takich ilościach przechodzić do naszej rzeczywistości. Tak mówi przepowiednia. – nieco bardziej ożywił się inkwizytor.
- Jasne. Co to dla nas. Jeden mały smok, siewca czegoś tam i roznosiciel… - mamrotał Nod.
- Zrobimy to! – powiedziałem stanowczo.
V
Ruszyliśmy, aby wykonać zadanie. Inkwizytor otworzył dla nas portal, który przeniósł nas wprost pod smoczą górę. Dla bezpieczeństwa wyszliśmy z wiru błękitnej energii na skraju lasu, spory kawałek przed grotą smoka. Brygady nie mieliśmy zbyt silnej. Trzech żołnierzy, Alice i ja. Sam nie wiem, co tu robię. Jakieś dwadzieścia minut temu przeszedłem przyspieszony kurs strzelania z pistoletu i teraz oto ja wielki wojownik stanę naprzeciw przerażającej bestii… Żałosne. Nod zaciągnął mnie tutaj chyba tylko po to, żeby kolejny raz pokazać mi jak bardzo jest niezadowolony z mojej decyzji.
Szliśmy szybkim tempem. Nie minęła nawet godzina, kiedy wdrapaliśmy się na ostatni nawis skalny. Tam właśnie znajdowało się wejście do pieczary potwora. Odór siarki był przytłaczający. Tylko dla mnie niestety. Marines w swych zakutych głowach, mieli czyste filtrowane powietrze, więc parli do przodu niczym huragan. Opóźniałem marsz, ale co miałem zrobić? Wyposażony jedynie w lekką kamizelkę uderzeniową, nie miałem najmniejszych szans oprzeć się wyziewom groty.
Nod wskazał mi ręką gdzie mam się ustawić, kiedy już byliśmy przy wejściu. Reszta żołnierzy powędrowała na kolejne strategiczne pozycje. Na rozkaz kapitana, rozpoczęliśmy ostrzał. Kule z charakterystycznym świstem przecinały powietrze, by na końcu trafić w cielsko śpiącego smoka. A smok ten musze przyznać był olbrzymi. Złociste łuski, pokrywały go od czubka nosa, po sam ogon. W pierwszych promieniach porannych słońc, pancerz z łusek promieniał. Blask wpadający do środka, odbijał się od jego naturalnej tarczy, tworząc niezwykły pokaz różnokolorowych świateł na ścianach jaskini.
Prowadziliśmy ostrzał dobrych dziesięć minut. Mimo wielu trafień, na skórze gada nie widać było nawet zadrapania. Smok przebudził się ze snu. Spojrzał na nas żółtymi ślepiami i powiedział:
- Synowie ludzcy, dlaczego zakłócacie mój sen? Czego ode mnie chcecie?
- Ta… bestia gada? – wychrypiał Borovsky. – Jak to możliwe?
- Bestia? Gdybym był Bestią to spaliłbym was na proch razem z połową lasu, kiedy tylko wyszliście z portalu. Jestem jednym z wielu przedstawicieli, najwspanialszej rasy, jaka zasiedlała ziemie. Czy nikt nie uprzedził was, że smoki są najinteligentniejszą formą życia?
- Najwyraźniej. – mruknął Nod.
- Nie jesteście szabrownikami łasymi na moje złoto. Każda tutejsza istota wie, że takowego nie mam. Nie jesteście też zabłąkanymi podróżnikami, bo dobrze wiedzieliście gdzie mnie szukać. Nie przyszliście po radę, bo zaczęliście od walki. Sądzę z tego, że któryś z inkwizytorów wysłał was, aby mnie zgładzić. Mam rację? – kontynuował smok.
- Yyy… jesteśmy… - usiłowałem powiedzieć, ale coś ścisnęło mi gardło tak, że nie mogłem wyksztusić słowa.
- Tak, tak. – przerwał smok. – To pewne, że mieliście mnie zabić. Zagadką pozostaje, dlaczego?
Nikt się teraz nie odezwał. Chwila płynnie zmieniła się w dłuższą chwilę.
-No. Mówcie. Ja nie gryzę – dodało smoczysko – Czasem tylko połykam w całości.
Brakowało nam tylko smoka ze zwichrowanym poczuciem humoru – pomyślałem i ta myśl dodała mi nieco odwagi. Opowiedziałem, więc po co przyszliśmy do jego domu.
Nasz niedoszły cel ataku wysłuchał mnie w milczeniu i pełnej uwadze. Pokiwał później wielką paszczą, jak gdyby analizował jeszcze raz każde moje słowo.
- Rozumiem. - Powiedział w końcu. – Jesteście jednak w błędzie, człowiek który was wysłał również. Demony jak ich nazywacie nie są moimi poplecznikami, ale nie są też moimi wrogami. Musze się jednak zgodzić w jednaj kwestii. Brama otchłani rzeczywiście jest otwarta. Czuję to w moich starych kościach od bardzo dawna. Moc potrzebną do kontroli nad czeluściami jest w posiadaniu tylko kilku osób.
- Kto może mieć taką potęgę? – zapytał któryś z żołnierzy.
- Znacie dobrze odpowiedź. – zagadkowo oparł smok.
- Hmm? Inkwizytor! – krzyknęła Alice. – Wiedziałam, że coś ukrywa, kiedy go tylko spotkałam.
- W istocie to Inkwizytor, ale nie ten, o którym myślisz ludzka kobieto. Nikt, kto kontroluje otchłań nie wysłałby was do mnie. Po co miałby to robić? Prędzej zabiłby was i pozbył się kłopotu.
- Masz smoku rację. Wiesz może gdzie szukać tego, który jest odpowiedzialny za te wszystkie otchłanie, demony itd. – w swoim stylu zadał pytanie dowódca.
- Umiem kojarzyć fakty, nie jestem jednak jasnowidzem. Idźcie już. Wyczerpaliśmy temat. – mówiąc to gad odwrócił się do nas skrzydłami i zasnął.
Zbiegliśmy z góry w ułamku sekundy. Nowe informację jak najszybciej trzeba było przekazać Kabra’alowi. Sami przecież nie wiedzieliśmy, gdzie szukać zbuntowanego pogromcę demonów. Nie wiedzieliśmy nawet jak się nazywa. Powrót do czarnej wieży, okazał się równie szybki jak przybycie tutaj. Człowiek, który zlecił nam to zadanie, pożyczył nam swój osobisty kamień teleportujący. W ułamku sekundy znaleźliśmy się w komnacie Inkwizytora. Rozmawialiśmy długo, bo Kabra’al, nie mógł uwierzyć, że któryś z nich mógłby się posunąć do czegoś tak okropnego. Dzień kończył się ulewą. Był wieczór, kiedy nasz gospodarz przyjął, podawane mu na tacy, argumenty. Posępny wyraz twarz zdradzał, że wieści, które dostał okazały się straszniejsze niż początkowo sądziliśmy.
- Masz jakieś namiary na kogoś, kto może pasować do opisu zbuntowanego Inkwizytora? Skoro zgodziliśmy się zamknąć otchłań to dotrzymamy słowa. – powoli powiedział Nod.
- Wykonaliście swoją część umowy. Nawet gdyby was było sto razy więcej niż teraz, nie dalibyście rady pokonać żadnego z nas. Sam musze się tym zająć. A teraz wykonam moją część. – nieobecnym głosem odparł Kabra’al. – Portal do innego wymiaru wymaga wielkich ilości energii magicznych. Zdołam go otworzyć jedynie na krótki okres czasu, więc musicie się spieszyć.
Inkwizytor podszedł do wielkiego kamiennego stołu. Poszperał w papierach na blacie, ale widocznie nie znalazł tego, czego szukał. Przemieścił się w inną część komnaty. Nie znalazł wymaganej formuły ani w bibliotece, ani w wielkim kufrze. Ostatnim miejscem poszukiwań stała się gruba księga leżąca na piedestale. Mężczyzna przewertował księgę raz i drugi aż w końcu znalazł małą, pożółkłą karteczkę. Wyrecytował zaklęcie, uderzył swoją laską w posadzkę i portal się otworzył. Przejście było inne niż do jamy smoka. To miało kolor krwistej czerwieni. Ruszyliśmy, jeden za drugim, w taflę czerwonej kałuży. Ja byłem tym razem przedostatni, pochód miała zamykać Alice.
Wszedłem jedną nogą w portal. Postanowiłem się jeszcze odwrócić ostatni raz. Kiedy to zrobiłem, zobaczyłem tyłem do mnie stojącą Alice. W, chowanej za plecami, ręce trzymała granat kironowy. Jednym, zgrabnym ruchem kciuka wyciągnęła zawleczkę. Portal zaczął się zamykać, tym samym wciągnął mnie, by wypluć w mojej rzeczywistości. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Ostatnią rzeczą, którą widziałem w obcym świecie, była sylwetka sanitariuszki polowej Alice O’Brian i spadający na ziemię granat. „Zapłacisz mi za to” – ostatnie słowa wypowiadane przez Alice, jeszcze długo będą dźwięczały mi w uszach.

Komentarze (6)
"I my mamy Ci uwierzyć?" To nie jest list! Powinno być "I my mamy ci uwierzyć?"
Opowiadanie było napisane na pewien konkurs, prolog jest zadaniem konkursowym, dlatego forma jest nieco nietypowa.
Jeżeli podobało Wam sie opowiadanie, zachęcam do rzucenia okiem na wcześniej wrzucone (ale jeszcze przed rejestracją w serwisie):
http://www.opowi.pl/casus-a6583/
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania